Zaczęliśmy w poprzednim Gońcu opowieść o Ishpatinie, teraz ciąg dalszy, a dla tych, którzy nie czytali, krótkie przypomnienie. Ishpatina, czyli w języku Odżibuejów wysokie wzgórze (692 m), jest najwyższym punktem w prowincji Ontario, znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyższy uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 za taki uchodziła Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo Ishpatina znajduje się w Prowincyjnym Parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury.
Ishpatina nie dawała nam spokoju. Niby taka sobie górka, a taki pech, dwa podejścia i nic, ale jak mówi przysłowie, do trzech razy sztuka. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Trasę wybraliśmy taką samą jak podczas pierwszej próby, czyli od rzeki Montreal, ale w trzy osoby plus tylko jeden kot. Canoe ultralekkie, trzyosobowe, szło rzeką Montreal jak burza. Jezioro Smoothwater znów powitało nas bardzo wysoką falą.
Zaryzykowaliśmy przepłynięcie, chcąc być bliżej góry. Choć przewodniki określają trasę na pięć dni, my mieliśmy tylko trzy, jeden długi weekend. Znaleźliśmy nieoznaczony kemping na cypelku. Częsta, silna fala na jeziorze nanosiła stopniowo drobny żwir, tworząc cypel kilkudziesięciometrowej długości i szerokości mniejszej niż dziesięć metrów. Bardzo piękne miejsce, jezioro z dwóch stron, jeden brzeg to żwirowa plaża, drugi kamienisto-piaszczysty.
Andrzej, jako organizator, ustala jutrzejsze wypłynięcie na czwartą rano, jednak jak demokracja, to demokracja, po głosowaniu decydujemy się jednak na piątą. Nie bez przyczyny, choć Bogdan ma GPS, to bez wgranej mapy, a parkowa, jak się okazuje, ma podziałkę, ale bez współrzędnych – do głowy nam nie przyszło to sprawdzić, a powinniśmy, znając poczynania urzędników Ontario Parks – o piątej zacznie się szarówka, będzie coś widać.
Andrzej ustawia azymut na kompasie. Rano nie widać nic. Ishpatina nas nie chce, stawia przed nami ścianę gęstej mgły, bez kompasu start nie miałby sensu. Wpływamy w białe mleko, robi się potwornie zimno, nie do wiary, jak może we mgle spaść temperatura, drętwieją nam ręce, dostajemy trzęsiawki mimo ciężkiej pracy wiosłami. Do ubrania nie mamy nic, zapowiadano ponad 30 stopni, w plecaczku mamy tylko wodę, maszynkę, jedzenie, latarki na ewentualność nocnego powrotu, buty na zmianę do wejścia na górę i Pimpka. Azymut ustawiony prawie idealnie, prawie, o dwie zatoczki błędu, który kosztuje nas cenne pół godziny szukania nieoznaczonej, ledwie widocznej ścieżki przenoski. Przed nami w tę i z powrotem kilka jezior, 8 kilometrów przenosek – tym razem nie skorzystamy z pięknej acz zdradliwej rzeczki, żeby choć jedną ominąć – i pięć godzin podejścia i zejścia ze szczytu.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/2636-szlakami-bobra-ishpatina-%e2%80%93-wy%c5%bcej-ni%c5%bc-cn-tower#sigProIdf68bf51b24
Po pierwszej przenosce robi się widno, mgła schodzi niżej, już tylko półprzezroczystym welonem pokrywając wodę, pierwsze promienie słońca zbawczo grzeją wyziębniętą skórę. Potem następna przenoska, i następna, i jeszcze jedna… Płyniemy, wyskakujemy z canoe, wskakujemy, płyniemy. Wszystko w tempie i sprawnie. 16-stopowe canoe ultralekkie waży 17 kilogramów, to jest o stopę dłuższe i cięższe, ale o dziwo idealnie wyważone, nosidło świetnie się trzyma ramion, nie trzeba go nawet podtrzymywać rękami. Tak się spieszymy, że prawie nie zwracamy uwagi na przyrodę, a jest co podziwiać. Jeziora większe i niewielkie – te są bardziej urokliwe, niektóre pokryte u brzegów sitowiem, inne z masywnymi granitowymi skałami porośniętymi białymi sosnami, wokół coraz wyższe pasma wzgórz. Co i raz spotykamy sznurem płynące głowienki długodziobe z rodziny kaczkowatych (ang. Canvasback) i nury lodowce. Przenoski wąskie, wijące się lasem Baby Jagi. Małe, dwumetrowe świerczki, może mające jednak kilkadziesiąt lat, rosną w odległości kilku centymetrów, czekając, aż starsi bracia umrą i wtedy przyjdzie ich czas. Gąszcz nie do przejścia bez maczety. Pimpek rwie się do samodzielnego chodzenia, ale nie możemy mu na to pozwolić, czas goni, wychyla się więc z plecaka i spoziera przez ramię Andrzeja do przodu, chlastany po mordzie co jakiś czas gałęziami, ale ciekawość u niego silniejsza. Robi się potworny upał, doskwiera tym bardziej, że na początku drogi przydarzyła nam się rzecz nie do wybaczenia. Dwulitrowy pojemnik na wodę upadł, uderzył o skałę, źle dokręcony korek wystrzelił jak z procy i zostaliśmy bez picia na cały dzień, na gotowanie nie ma czasu. To na pewno znowu działa duch Ishpatiny, tłumaczymy tak własną głupotę. Trudno, wytrzymamy. Bogdan natychmiast chce się dzielić swoim, ale nie wypada nam korzystać, porcję ma obliczoną na cały dzień.
Na trasie pustka, nie ma nikogo, absolutna dzicz. Wreszcie Scarecrow Lake, wejście na trasę prawie niezauważalne kamienistym dnem wyschniętego potoku. Przy nim dwa canoe, są tu jednak jacyś ludzie. Zmieniamy buty i w górę. Ścieżka coraz wyraźniejsza, nie wiadomo po co świeżo znaczona ściętymi końcówkami gałęzi przez poprzedzającą nas ekipę. Widać naoglądali się w telewizji programu Survivorman, w którym Les Stroud pokazywał, jak przeżyć w dzikiej puszczy. Po drodze piękne stare czerwone sosny, struktura kory taka jak naszej polskiej zwyczajnej sosny, ale kolor rzeczywiście czerwonawy. W połowie drogi małe jeziorko, liczyliśmy, że zasilane źródłem, z którego zaczerpniemy wody, nic z tego. Zamiast źródła bobrowa tama, woda mulista. Jesteśmy zlani potem, upał potworny, łamiemy się. Nabieramy baniak tego płynu i chciwie pijemy, nie zważając na prawdopodobieństwo tzw. gorączki bobrowej powodującej potworną biegunkę. Pimpek odmawia, nie chce też wody Bogdana, widać się obraził za siedzenie w plecaku. Po dwóch godzinach mijamy schodzących w dół fanów Survivormana. Ostrzegają nas przed ciężkim i stromym podejściem pod sam koniec, które okazuje się zupełnie łatwe, to przecież nie Góry Skaliste.
W końcu szczyt. Biała skała, wkoło po horyzont morze wzniesień, morze zieleni. Jesteśmy w najwyższym miejscu w Ontario, wieża CN Tower jest dużo niżej niż my. Pimpek jest chyba pierwszym kotem w Kanadzie, który może nie wszedł tu na własnych łapach, ale w każdym razie jest. Ten fakt dostrzegamy tylko my, on ma to w nosie. Krótki odpoczynek, wpis do książki wejść, jak zawsze w rubrykę kraj wpisujemy Polska. Na metalową wieżę obserwacyjną nie mamy odwagi włazić, choć kusi, strasznie zardzewiałe stopnie odstraszają. Do lat 60. XX wieku system tych wież służył do sygnalizacji pożarów. Strażnik obserwujący okolicę codziennie pokonywał tę samą trasę co my w górę z chatki nad Scarecrow Lake i schodził wieczorem, nie widząc ludzi miesiącami.
Andrzej nie daje się nacieszyć widokami, ponagla do powrotu. W drodze spotykamy turystów z Sudbury, też próbują kolejny raz, też poprzednio przeliczyli się z czasem. Słowo Polacy wywołuje uśmiech, pracują w szpitalu, gdzie dyrektorem jest Polak, bardzo go szanują – opowiadają, robi nam się miło. Przy canoe na maszynce pichcimy szybką zupę z torebki, Pimpek dostaje porcję swoich kruszków i już nie wzgardza wodą z jeziora. Powrót idzie łatwiej, na GPS-ie przenoski już zaznaczone. Na jezioro Smoothwater wpływamy przed dziewiątą wieczorem. Pokonana wreszcie Ishpatina już z nami nie walczy, wręcz przeciwnie, obłaskawiona, obdarowuje nas, czym ma. Woda gładka jak lustro, wczorajsze potężne fale z białymi grzywami wydają się sennym złudzeniem, nury lodowce urządzają wieczorny koncert, widzimy w oddali namioty na cyplu, to szesnasta godzina wyprawy, duch się w nas już stłukł, wiosła wkładamy w wodę w parominutowych odstępach. Przy namiotach Pimpek przeżywa euforię powrotu na stały ląd, ocierając się o nogi w podzięce. Ishpatina żegna nas takim zachodem słońca, jakiego nie widzieliśmy nigdy przedtem i pewnie nigdy już nie zobaczymy.
Gorączki bobrowej też się nie nabawiliśmy.
Rano niespodziewane luksusy, pyszna kawa w wykonaniu Bogdana, przywieziona przez niego wraz z utensyliami do parzenia prosto z Turcji, pożegnalne ognisko. Jeszcze ostatni rzut oka na mapę na przebytą trasę, niedaleko Ishpatina Ridge ciemna plama Ishpatina Canyon, niedostępnego, mało zbadanego najgłębszego kanionu w Ontario… Może kiedyś…
Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga