farolwebad1

A+ A A-

Szlakami bobra: Ishpatina - wysokie wzgórze

Oceń ten artykuł
(8 głosów)

Ishpatina w języku Odżibuejów znaczy wysokie wzgórze. I rzeczywiście jest wysokie (693 m), to najwyższy punkt w prowincji Ontario. Znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyżej położony uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo znajduje się w prowincyjnym parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury.

Do Ishpatiny można się dostać w dwojaki sposób. Pierwszy to dojazd z Toronto 440 km do Temagami, tu wypożycza się canoe, potem trzeba objechać od północy cały region Temagami, 200 km drogi, do rzeki Montreal na punkt startowy do parku.

Drugi sposób to podejście od południa, na północ od Sudbury. Ten dojazd jest krótszy, ale wymaga pokonania 100 km szutrem, a potem 15 km górską drogą do rzeki Sturgeon. Dalej już na piechotę do celu ok. 15 kilometrów. Górską drogą da się przejechać tylko dżipem lub truckiem, boleśnie się o tym przekonaliśmy na własnej skórze, o czym poniżej. Natomiast ta właśnie droga jest pretekstem do powrotu do tematu Ishpatiny, o której pisaliśmy już jakiś czas temu – a właściwie jej zastąpienie nową, podobno przejezdną.

Z Ishpatina Ridge sprawdziło się nam polskie przysłowie do trzech razy sztuka, udało się dopiero za trzecim razem. Do pierwszej próby zebraliśmy sześcioosobową ekipę plus dwa koty. W Temagami w wypożyczalni wykupiliśmy pozwolenia (rezerwacja nie jest konieczna, niewielu jest chętnych do eksploracji 72 tys. km kw. Parku Evelyn Smoothwater), załadowaliśmy na dachy samochodów ultralekkie canoe, i poczuliśmy powiew wolności – po podaniu przewidywanej daty powrotu zapytano nas, kiedy sobie życzymy, żeby wszczęto akcję poszukiwawczą, jeśli nie wrócimy na czas, jeden dzień, dwa, pięć – nasza decyzja, nasze ryzyko, nasza odpowiedzialność za siebie.

Nie tak jak w południowym Ontario, gdzie o wszystkim decyduje urzędnik i gąszcz przepisów, w których coraz trudniej się poruszać i zorientować. Potem 200 km asfaltowymi drogami i jeszcze 20 km szutrem (Beauty Lake Road) do wywózki drewna, do mostu na rzece Montreal. Po drodze znowu widzimy inny świat, dzieci jadące na pace pick-upa z nogami spuszczonymi nad koła – taki widok w Toronto spowodowałby atak serca u każdego policjanta i zastrzelenie kierowcy na miejscu – a przy moście na punkcie startu napis, że przejeżdża się go na własną odpowiedzialność, bo nikt nie sprawdza, w jakim jest stanie.

Montreal River po drodze sprawiała wrażenie jeziora, tutaj ma tylko kilkadziesiąt metrów szerokości. Krajobraz inny niż w południowym Ontario, więcej liściastych drzew, w tym dużo brzóz, a świerki, modrzewie i cedry smuklejsze, bardziej wiotkie, bardziej tundrowe, świadczące o krótszym okresie wegetacji. Woda idealnie przezroczysta, wyraźnie widać podwodną roślinność. W połowie drogi od mostu do Smoothwater Lake jest granica parku. Jezioro wbrew nazwie jest na ogół bardzo rozfalowane, ostrzegają o tym na mapie. Tak jest i tym razem, co zmusza nas do rozbicia się na pierwszym kempingu, przy ujściu rzeki do jeziora, jedynym oznaczonym w całym parku.

To już pierwszy sygnał porażki, powinniśmy byli dopłynąć ile się da w stronę góry. Jeszcze o tym nie wiemy, wieszamy plecaki na linie na drzewie, w tym i cooler Tadka. Upewnił się wcześniej, że nie będzie żadnych przenosek z rzeczami, i wziął toto ze sobą. Nie chce zdradzić, co jest w środku, w każdym razie cooler jest tak potwornie ciężki, że po wielu próbach rezygnujemy z wciągnięcia go na odpowiednią wysokość. Zabezpieczony jest na tyle, że szopy się nie dobiorą, trudno, najwyżej niedźwiedź zeżre zawartość.

Rano wypływamy po dziewiątej, to nasz następny błąd, za późno. Na jeziorze bardzo silny wiatr w twarz, wiosłujemy z wysiłkiem, czas leci. Po półtorej godziny jesteśmy na pierwszej przenosce. Przed nami są ich w jedną stronę w sumie cztery kilometry. Małe jeziorko, przenoska, jeziorko itd. W połowie trasy wypatrzyliśmy wieżę, która się znajduje na Ishpatinie. Oczywiście zdjęcia i opowieści, jak to będzie, gdy zobaczymy ją z bliska.

Przenoskę ponadkilometrową po naradzie i przestudiowaniu mapy postanawiamy ominąć małą rzeczką, z mapy wynika, że jest spławna. To kolejny błąd, a raczej już gwóźdź do trumny całego planu. Meandrująca rzeczka pokryta zwalonymi drzewami, przez które canoe trzeba przeciągać, zjada cenny czas. Wypływamy na Scarecrow Lake, płytkie, piaszczyste brzegi pokryte sitowiem. Kilkadziesiąt metrów w prawo początek szlaku na Ishpatinę.

Robimy tu krótką przerwę na podjęcie decyzji, czy idziemy na górę, ryzykując powrót w nocy. Część jest za, część przeciw. Zapada decyzja – wracamy. I znowu 4 km przenosek, tylko wszyscy już bardzo zmęczeni. Jak mądre to było posunięcie, przekonujemy się po wpłynięciu na Smoothwater Lake. Gdy dopływamy do kempingu, zapada kompletna czerń. Nie widać już granicy wody i lądu. Jakimś cudem odnajdujemy kemping, przezornie oznaczony ledwie tlącym się już świecącym patykiem, GPS-u nikt nie miał. Mamy jeszcze jeden dzień w zapasie, ale wszyscy mają dość mordęgi i nikt nie chce podjąć próby po raz drugi.

Następnego dnia wyszło na jaw, co zawierał cooler. To po prostu stoliczku nakryj się. Tadeusz serwował jadłospis jak z restauracji, beneficjentem tych pyszności stał się Bogdan, który podzielił się z Tadkiem swoim namiotem. Mieszając zupki z torebki, popatrywaliśmy na to z lekką zazdrością, ale trzeba przyznać, że Tadek dla każdego miał w swoim skarbcu coś miłego. Zygmunt z Michałem postanowili pobyczyć się na piaszczystej plaży przy kempingu, my w czwórkę spenetrować okoliczne strumyki i małe jeziorka. Na jednym z nich na wyspie resztki traperskiej chaty, ze zwalonych ścian wystają resztki metalowej ramy łóżka, wokół walają się puszki po herbacie, z jeszcze widoczną datą, lata 40. XX wieku, ginący ślad dawnej traperskiej Kanady.

Tuż przed odpłynięciem Fifka się zbiesiła i postanowiła, że nie zamierza wracać do domu. Pognała jak najdalej od zapakowanego canoe. Poszukiwania nie dały rezultatu. Ekipa popłynęła bez nas. Ponownie rozbiliśmy namiot dla zmyłki, w końcu po dwóch godzinach wylazła utytłana próchnem. Był to pierwszy wypadek takiej samowolki. Szybko złożyliśmy namiot i płynęliśmy w pogoni za grupą, dogoniliśmy ją w Temagami.

Przy drugiej próbie wejścia na Ishpatinę zdecydowaliśmy się pokonać ją od strony południowej. Zapakowaliśmy koty i w drogę do Sudbury. Po minięciu miasta mieliśmy jeszcze do przejechania około 100 km tzw. lumber road (Porcelance Rd.), szutrem, wywozi się nią drewno z wycinek, jej stan zmienia się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Droga wytyczona wzdłuż doliny właściwie górskiej rzeki Wanapitei, wokół strome spore wzgórza, piękne widoki, pustkowie zupełne. Jedyną spotkaną osobą była chyba stuletnia niezbyt trzeźwa Indianka. Wypadła zza zakrętu dżipem ze straszną prędkością, my na hamulce, ona na hamulce. Obróciło ją wokół osi i stanęła nam bokiem tuż przed maską. Popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem, bez słowa wykręciła i pojechała dalej. Dojechaliśmy do drogi, która po 15 kilometrach miała nas doprowadzić do Sturgeon River. Sądziliśmy, że to pomyłka. Ostro do góry idąca górska ścieżka, z olbrzymimi kamulcami, przypominająca szlak na Markowe Szczawiny na Babiej Górze. Do jej pokonania odpowiedni wydawał się tylko terenowy samochód. Chrysler intrepid raczej się do nich nie zalicza. Czasami chęć osiągnięcia celu popycha ludzi do rzeczy mało rozsądnych. Pojechaliśmy. Głazy waliły o podwozie, Andrzej na największe najeżdżał przednimi kołami, potem głuche uderzenia w blachę. Dotarliśmy tak z duszą na ramieniu do rozlewiska na drodze. Siódmy kilometr. Z prawej bagno, z lewej bagno, droga szerokości samochodu.

Macaliśmy kijem wodę, za głęboko. Zabrakło nam siedmiu kilometrów. Potem mieliśmy sforsować Sturgeon River brodem (most zmyło jakiś czas temu), rozbić się na kempingu i dojść do góry na piechotę. W tym momencie wydawało się, że to już koniec, że tu zostaniemy do niedzieli i zepchną nas w bagno powracający z ryb wściekli z zatarasowania drogi wędkarze. Pół godziny zajęło nam zawrócenie, 20 centymetrów w jedną stronę, 20 w drugą. Tą metodą drobnych kroczków udało się stanąć przodem do kierunku jazdy. Z powrotem Andrzej już nie zważał na nic, jechał lewym kołem po krzakach jak na terenowym rajdzie, głazy dudniły w podwozie, słychać było zgrzyt wgniatanej blachy. Przeżyliśmy, intrepid też, tylko zrobił się mniej elegancki, jakby go ktoś przejechał papierem ściernym po bokach, pod spód woleliśmy nie zaglądać – czasami głupcom szczęście sprzyja.

Teraz można dojechać nową drogą, Stobie Rd., przechodzącą w Gervais Rd. Prowadzi do Sturgeon River, przy której są miejsca kempingowe, dalsze na Stull Lake i Hamlow Lake, Scarecrow Lake i na samym szczycie, część trasy można przejechać rowerem lub canoe z przenoską ponad półtora kilometra (świetnie zrobiona mapka tras dotarcia na Ishpatinę – http://www.ottertooth.com/Temagami/Maps/heartland03b.htm). Jaki jest stan tej drogi, nie sprawdzaliśmy, trzeba zawierzyć relacjom z Internetu.

Ktoś nam potem powiedział, że zorganizowaliśmy dwie nieudane wyprawy. To zupełnie nie tak, one były udane jak mało które, piękna dzika przyroda, przygody… Przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać. Dlatego postanowiliśmy spróbować jeszcze raz, o czym w następnym Gońcu.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

PS Z obu wypraw zdjęcia mamy niestety niezdigitalizowane na kliszach, jedyne cyfrowe pochodzą z darowanego nam starego aparatu, stąd ich jakość.

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.