Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 6
U progu domu
Wyłonili się obok nas z mroków nocy, oświetlili silnym reflektorem i wywołali przez radio. Płynęliśmy na silniku, prawidłowo, pomiędzy dwoma torami wodnymi, na których dziesiątki statków oczekiwało na poranne pozwolenie wejścia do Kanału Kilońskiego. Nasz jacht, maleńki w porównaniu do tych kolosów, wydał im się bezradny i może zagubiony. Desantowali dziarsko we dwóch z bardzo szybkiej łodzi, mieli groźne miny i pierwsze ich pytanie brzmiało, czy wiemy, gdzie się znajdujemy i czy mamy otwarty chart, czyli morską mapę tego rejonu. Kiedy okazało się, że naprawdę wiemy i w dodatku znamy przepisy, mimo to postanowili nam pomóc przejść przez tą statkową gęstwinę, a dyspozycje otrzymywali przez radio od kogoś, kto wpatrywał się w ekran radaru. Mieli z tym sporo kłopotów, a my – sporo zabawy. Wreszcie doszli do wniosku, że najlepiej wyprowadzić nas poza tory wodne, i spędzili z nami co najmniej godzinę. Trzeba było jakoś wykorzystać ten czas: opowiedziałem im więc historię rejsu Wagnera. Zrobiła wrażenie, nie znali podobnego przypadku w historii niemieckiego żeglarstwa. Tylko to nazwisko... Nie mogli sobie przypomnieć, skąd je znali. W prezencie dostali broszurki o wokółziemskim rejsie polskiego żeglarza, Władysława Wagnera, w języku angielskim.
Kanał Kiloński w całości leży na terenie Niemiec, zaczyna się i kończy śluzami, które chronią go przed morską falą, ma 80 mil długości i jest wystarczająco szeroki, aby mogły się minąć dwa duże morskie statki. Podpatrzmy, co o tym pisał w swoim dzienniku nasz kapitan, Piotr Cichy:
Niedziela, 9 IX
Dobrze się stało, że nie czekaliśmy, bo sensowny wiatr przyszedł dopiero po kilkunastu godzinach ciszy, nad ranem. Ale i tak dla nas było to za późno, bo już płynęliśmy w górę Elby, gdzie halsowanie, bo tego wymagał wiatr, było dla nas niemożliwe. Około godziny 17 dotarliśmy do śluzy w Brunsbüttel. Po krótkim oczekiwaniu przepłynęliśmy na drugą stronę i trzeba było znaleźć miejsce do zacumowania, ponieważ nocą ruch jachtów w Kanale jest zabroniony. Port jachtowy był za ciasny i gęsto zastawiony. Według locji można cumować też przy jednym z nabrzeży miejskich, około kilometra na wschód od śluzy. Rzeczywiście, stało tam kilka jachtów. Niestety, bandery niemieckie. Może narodowość nie ma znaczenia, a żeglarze wszystkich krajów powinni być dla siebie braćmi, ale faktem jest, że Niemcy cumowali w dość dużych odległościach od siebie, a na prośbę, żeby się trochę pozsuwali do siebie, albo pozwolono nam stanąć burta w burtę do jednego z nich, odpowiedzieli, że "tam, po drugiej stronie kanału macie miejsce". Jakieś nabrzeże tam było widać, tu nas nie chcieli, popłynęliśmy więc na drugą stronę. A może oni nie byli niemili, może tam naprawdę jest kolejne nabrzeże jachtowe… Po zacumowaniu nasze nadzieje się rozwiały. Nabrzeże należało do portu handlowego i nawet obok była brama wjazdowa z elektroniczną bramką. Szczęśliwie brama była otwarta, a my nie znaleźliśmy żadnego z pracowników portu. Kapitan jedynego cumującego tam holownika powiedział, że możemy zostać, bo tam nigdy nikt nie cumuje. Wobec tego zostaliśmy.
Kanał Kiloński
Poniedziałek, 10 IX
Noc minęła bez problemów, nikt nas nie niepokoił, poza statkiem, który zacumował w pobliżu (czyżby pierwszy od wieków?), z czego jednak nic nie wynikło. Rano nadszedł czas pożegnania części załogi. Bus z Polski tuż przed śniadaniem przywiózł kilka osób ze szczepu z Zalesia Górnego, żeby wymienić ich z białostoczanami. Schodzący z trudem i bólem opuścili pokład Zjawy, ale niestety znów nie było czasu na rozczulanie się. Szybki ształunek bagaży i odpływamy, bo do zachodu musimy przepłynąć prawie 50 mil Kanału. Nawet szkolenie nowej załogi wypadło przeprowadzić już w drodze. A żegluga przez Kanał… Jak to w kanale – wąski pas wody i często wymijające nas statki. Co dobre, to udało się wykorzystać czas na załatanie powoli przecierających się w kilku miejscach żagli oraz gruntowne wypłukanie całego pokładu z soli.
Bałtyk przywitał nas niewielką falą i lekkim zachodnim wiatrem. Słowem – sielanka. Tylko pogoda-radio, już w języku polskim, psuło humory informacją, że w ciągu najbliższych dwunastu godzin dmuchnie mocniej, sztormowo i że trzeba uważać. Ale my się nie boimy!
Ściągam od kapitana kolejny jego zapis:
Środa, 12 IX
Za nami kolejna przyjemna noc. Ale ten Bałtyk nas rozpieszczał. Stabilny wiatr z zachodu popychał nas spacerowym krokiem na północ od Rugii, a później dalej na wschód. Bez żadnych problemów przemierzamy kolejne mile. W mesie cały dzień trwają rozmowy o Wagnerze, których głównym motorem napędowym jest oczywiście Zbyszek. Krótko mówiąc wakacje, połączone z niezwykle ciekawą lekcją historii żeglarstwa polskiego. Również poznajemy ze szczegółami przebieg lutowych uroczystości odsłonięcia tablicy poświęconej Wagnerowi na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, na Karaibach.
Prawda jest taka, że to nie ja imponowałem młodzieży. To Wagner. Prezentacja jego rejsu, pomyślana jako propozycja gry planszowej lub nawet komputerowej, w formie piętnastostronicowego opracowania pt. "Kalendarium Władysława Wagnera 1932–1939", powstała na podstawie jego książki "By the Sun and Stars". Na pierwszych ośmiu stronach opowiedziałem o rejsie Wagnera w formie tabelarycznej, gdzie obok daty wydarzenia jest miejsce, czyli port i kraj, do którego zawinął, krótki opis wydarzeń pomiędzy poprzednim i obecnym portem i rubryka do uzupełnienia danych współrzędnych geograficznych. Na następnych stronach jest mapa świata, na której należało nanieść odwiedzone przez Wagnera porty, a dalej umieściłem rysunki przedstawiające trzy Zjawy, pierwszą na początku rejsu, i po każdej przebudowie, drugą, zbudowaną w Panamie, i trzecią, którą Wagner zaprojektował i zbudował w Ekwadorze. Trzy kopie "Kalendarium" otrzymały wachty i wszyscy byli po uszy zajęci Wagnerem. Potrzebny był jedynie mój komentarz, jakaś opowiastka o Wagnerze, o jego przygodach, o załogantach. Oni pytali, więc opowiadałem.
Śpiewali. Kiedy tylko zdarzyła się chwila wolna od wachty, a wiatr zachowywał się względnie przyzwoicie, nie huśtał za bardzo, nie wył, jak to czasem bywa, że zagłuszyć potrafi wszystko i wszystkich, moi harcerze wyciągali gitarę i – śpiewali. Różny tam był repertuar, zależy kto chwycił gitarę, każdy miał jakby swój styl. Komendant szczepu, Kamil Wojciechowski, lansował piosenki z Krainy Łagodności, poezję śpiewaną; wtórowaliśmy mu wszyscy. Magda, oficer drugiej wachty, rozśpiewywała nas szantami. A najmocniejsze głosowo, wykonujące swój repertuar a cappella, było trio w składzie: Jasiek Kamiński, wykształcony bas, Andrzej Jaworski – dobry tenor i, najlepiej pamiętający teksty, najmłodszy nasz żeglarz, Wiktor Maracewicz. Śpiewali ballady i pieśni patriotyczne. Do dziś tłuką mi się po głowie "Dobre rady pana ojca..."Jacka Kaczmarskiego, rytmiczne i melodyjne, ale tak bardzo pasujące do tego rejsu:
"Słuchaj młody ojca grzecznie
A żyć będziesz pożytecznie.
Stamtąd czekaj szczęśliwości
Gdzie twych przodków leżą kości..."
"Dalej ojcu gardło spłucz!
Ucz się na Polaka, ucz!"
Opowiadali mi o harcerstwie, jakie jest dzisiaj, o obozach harcerskich, które starają się organizować jak najdalej od cywilizacji, w leśnej głuszy, którą wciąż jeszcze można znaleźć w Puszczy Kampinoskiej, na Mazurach albo w Bieszczadach. Jadą tam co roku, budują sami polowe kuchnie, rozstawiają namioty, budują w nich prycze. Nie ma tam elektryczności, Internetu ani telewizora. Taki jest Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej, wciąż mocno tkwiący w tradycji.
Któregoś wieczoru zapytali mnie, jakie piosenki harcerskie zapamiętałem i które z nich lubiłem najbardziej. Nie mogli sprawić większej przyjemności staremu druhowi, oni je znali. Najpierw było "Płonie ognisko i szumią knieje", potem "Idziemy w jasną z błękitu utkaną dal...", było też "Jak dobrze nam"... Prześpiewaliśmy cały wieczór.
Kiedy dziś, już ponad miesiąc po rejsie, opowiadam, jak było, o tej młodzieży, z którą żeglowałem, widzę niedowierzanie wśród moich słuchaczy. "Gdzie dziś można spotkać taką młodzież?" – pytają. "W Polsce" – odpowiadam.
Wielokrotnie zapowiadany sztorm dopadł nas na progu domu. Dmuchnęło idealnie z południa, z Zatoki Gdańskiej, gdy minęliśmy Hel. Siła wiatru urosła nagle do 9 w skali Beauforta, fala podniosła się wyraźnie i "Zjawa IV" ruszyła jak rączy koń. Najwyraźniej bardzo jej się to podobało. Kapitanowi mniej. Polecił refować żagle i wspomóc je motorem. I wcale nie było łatwo. Ale ta młodzież jakby na to cały czas czekała, śmiali się, kiedy fala zamoczyła ich do pasa, wznosili radosne okrzyki, gdy Zjawa unosiła swój dziób ponad falami i raptem zapadała w dolinę, ryjąc nosem w kolejną falę. Cała załoga była na pokładzie, zmieniali się przy sterze – każdy chciał poznać smak sztormowania, co na "Zjawie IV" wcale nie jest łatwe, bo to nie tylko ster decyduje o kursie, ale najczęściej fala, która spycha jacht z wyznaczonej drogi. Ten króciutki jednodzienny sztorm był jak prezent od morza. I witającej nas Zatoki Gdańskiej.
Myślałem o Władku, o tym, że kończymy jego rejs w Gdyni, tak jak chciał. O Davidzie Walshu, którego marzenie, aby dotrzeć do Polski pod żaglami, też nie wyszło. Mogłem jedynie przywołać ich obu, jak do apelu: "Wzywam Was, kapitanie Władysławie, Davidzie... Oto kończymy Wasz Rejs do Polski!". Ogarnął mnie nastrój, o którym mężczyzna woli nie mówić, podobny jak na Bellamy Cay, 21 stycznia tego roku, gdy nad tą wysepką i nad zbudowanym przez Władka domem zabrzmiał Hymn Polski.
Była sobota, 15 września 2012 roku, dochodziła godzina druga. Usłyszałem i za chwilę zobaczyłem orkiestrę Marynarki Wojennej, tłum ludzi, szpalery harcerzy i marynarzy, mnóstwo flag. Dostrzegam fantazyjne kapelusze Bractwa Wybrzeża i widzę, że jest tam Andrzej Radomiński, któremu dostojny tytuł Mayordomus Mesy Kaprów Polskich nie umniejszył, lecz przydał bardzo wielu obowiązków w ramach Roku Wagnera – zaprzyjaźniliśmy się w działaniu.
Jest Prezydent Gdyni, Pan Wojciech Szczurek, którego sława jako wspaniałego gospodarza tego Miasta dotarła za ocean. Cenimy go głównie za powstające Muzeum Emigracji w dawnym Dworcu Morskim na Gdyńskim Wybrzeżu. Ma tam być spory kawałek poświęcony żeglarzom, a więc i Wagnerowi. A Rodziny Wagnera nie sposób nie dostrzec dzięki płomiennym kolorom włosów Olimpii, wnuczki Janka Wagnera; jest z mamą, z babcią i dwiema ciociami.
Jest oficjalna delegacja Kwatery Głównej z Naczelniczką Związku Harcerstwa Polskiego, komendanci Centrum Wyszkolenia Morskiego ZHP, prezesi Polskiego Związku Żeglarskiego, Ligi Morskiej, oficerowie Marynarki Wojennej, a pośród nich wielu starszawych już nieco Kapitanów Jachtowych Żeglugi Wielkiej, legend polskiego żeglarstwa.
Słyszymy, jak skiper uroczystości wita wszystkich i gdy rzucamy cumy na brzeg, ogłasza: "Oto, proszę państwa, harcerski jacht »Zjawa IV« zakończył Wokółziemski Rejs kapitana Władysława Wagnera".
• • •
Ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy uhonorowali swoją obecnością tę Uroczystość, reprezentowali tamtych, sprzed lat, którzy powrotu Wagnera nie doczekali.
Kto by go witał? Na pewno Prezydent Gdyni i Naczelnik Harcerstwa. Przybyliby na to przywitanie Prezes Polskiego Związku Żeglarskiego, byłaby – jak i teraz – Rodzina Władysława, witaliby go harcerze, żeglarze, marynarze i na pewno orkiestra Polskiej Marynarki Wojennej, wykonująca Hymn Morza.
Tylko jedno z wydarzeń mogło mieć miejsce teraz, a wówczas raczej nie. To otwarcie Alei Polskiego Żeglarstwa, które rozpoczyna tablica z napisem "Kpt. Władysław Wagner...".
Gdynia – Toronto, wrzesień 2012
Z OST FRONTU: Z Wilna
Wybrałem się wreszcie do drugiej stolicy I RP. W pociągu obok mnie siedział Koreańczyk z południa. Okazało się, że jest kucharzem po dwuletniej szkole, specjalistą kuchni włoskiej. Po sześciu latach oszczędzania wybrał się w podróż dookoła świata. Tylko do Chin, Nepalu, Indii, na Ukrainę i Białoruś musiał mieć wizę. A nawet bez wizy wjechać może do... USA.
Gdy powiedziałem to mym białoruskim i litewskim towarzyszom podróży, a nawet potem sympatycznej mówiącej po polsku litewskiej pograniczniczce, to wszyscy zrozumieli, że poziom ich życia nie jest wysoki. Dwa tygodnie temu były na Litwie wybory i z 20 polskich kandydatów sześciu dostało mandaty, a następnych sześciu startowało w niedzielę i dostało dwa krzesła w parlamencie. Tak Polacy odbili się od dna głównie dzięki temu, że więcej ich poszło do wyborów niż Litwinów oraz że niewielkie grupy Rosjan i Białorusinów przyłączyły się do nich.
Wielkie zwycięstwo odniosła Partia Pracy z Wiktorem Uspaskim na czele. Ten były spawacz miał szczęście pracować na budowie jednego gazociągu i mieszkać w barakowozie z przyszłym wiceszefem Gazpromu. Potem jeden drugiego podpierał i został pośrednikiem sprzedaży gazu Litwie.
Mając już forsę, zaczął dobrze inwestować, ma dziś szklarnie, różne zakłady i ponoć miesięcznie płaci do miliona dolarów podatków. Określają go przeciwnicy jako rusofila i w tym jest trochę racji, ale nagonka na niego przypomina nagonkę na Kaczyńskich, gdy oni byli u władzy.
W jednym okręgu unieważniono wybory, bo członkowie jego komitetu wyborczego kupowali głosy. Ludzie z jego komitetu szli wcześnie do wyborów, ale zamiast biuletynu wyborczego wrzucali do urny jakiś papier. Potem wypełniają go jak trzeba i jak ktoś przychodzi, to dają mu go i ten idzie głosować. Otrzymany biuletyn wsadza do kieszeni, a ten, co dostał, do urny. Wraca do komitetu i oddaje czystą kartkę – biuletyn – i otrzymuje od 10 do 20 litów, czyli do 8 dolarów.
Ponoć takich numerów było więcej, ale w jednym okręgu złapano winnych, unieważniono wybory i za sześć miesięcy będą powtórne.
Stracił mandat czołowy polakożerca Sungala, bo postanowił walczyć ze swą partią sam, nie w koalicji, i dostał tylko jeden procent głosów.
Znajomi z Wilna twierdzą, że między nim a rządzącymi konserwatystami czy socjaldemokratami jest tylko jedna różnica, on głośnio krzyczy, co inni z tych partii myślą.
Choć posłowie narzekają na swoją dolę, to w kolejnych wyborach staje tam więcej kandydatów. W pierwszych było koło 500, a teraz ponad 1500. 150 startujących to milionerzy, najbogatszy to wspomniany pan Uspaski mający 60 milionów, oczywiście w litach, a tam teraz dolar stoi 2,5 lita.
Ceny rosną, co można powiedzieć o każdym kraju, ale zaufanie do rządzących stale spada, nie wypełniają swych obietnic i nikomu za to włos z głowy nie spada.
Parę tygodni temu litewski ksiądz wypędził Polaków z sanktuarium Miłosierdzia Bożego i nawet nie zająknął się na ten temat jego zwierzchnik abp Backis. Pocieszające jest, że inny ksiądz Litwin wziął w obronę swych wiernych na północy kraju.
Nadal większość Polaków na ulicach mówi po... rosyjsku. Niedaleko Ostrej Bramy spotkałem panią, która kupowała wiązankę jedliny. Rozmawiała ze sprzedającym po rosyjsku. Spytałem ją po polsku, czy jest Rosjanką, odpowiedziała, że nie, że jest Polką, i okazało się, że sprzedający też był Polakiem. Jak Polacy będą się wstydzili mówić po polsku, to nie będą ich cenili.
Była jednak kilka miesięcy temu tragedia, z zabawy wyszło kilku Polaków, rozmawiali po polsku, a nagle na jednego z nich napadło kilku Litwinów i poraniło nożem, skopało i uciekło. Ofiarę przewieziono do szpitala, uratowano mu życie, kurował się cztery miesiące, ale teraz niestety jest inwalidą.
Miesiąc temu pod Wilnem w Czarnym Borze odsłonięto tablicę pamiątkową ku czci śp. ks. Sopoćki, spowiednika św. Faustyny, który choć sam był poszukiwany przez Niemców, przechowywał Żydów. Nie wiem tylko, czy doczekał się medalu z Yad Vashem.
Dziady
Zima zawitała do Mińska, spadł śnieg i powtórzyło się, co jest co roku, że w zbliżające się Święto Zmarłych, zwane tutaj z białoruska "Dziadami", jest plucha. W niedzielę wyszło na ulicę z tysiąc ludzi, choć lata temu było nas z 5 do 10 tysięcy, i pod przywództwem kilku mniej ważnych ludzi opozycji poszło do Kuropat, czyli ostatniego wielkiego cmentarza ofiar barbarzyńskiego komunizmu. Zapomina się jednak, że takich cmentarzy jest w Mińsku z dziesięć i prócz jednego w parku Czeluskinsów, są one nieoznaczone.
Tegoroczna demonstracja odbywała się częściowo pod hasłem uwolnienia czternastu więźniów politycznych i kilku wodzów opozycji. Różni przedstawiciele mediów, w tym Włodek Pac i panienka z PAP-u, mówili, że coraz więcej ludzi jest przeciw Kołchoźnikowi i okazuje się, że w jednym punkcie wyborczym w Mińsku raptem poszło głosować...12 proc.
Niestety, przywódcy narzekają na mentalność narodu, a nie potrafią podpowiedzieć MU zgodnie, że jedyną metodą wpłynięcia na Cygańskiego Barona jest zrobienie demonstracji światłem, przez wyłączanie światła o 20 na 5 minut w każdą kolejną środę, piątek i niedzielę. To reklamuję od lat 18 z gównianym skutkiem, bo mało kto z mych konkurentów potrafi przełamać swe ego i przyjąć propozycję tego "zakichanego Polaka", jak mnie tu i tam nazywają.
Chodzą po mieście słuchy, że nasz Ukochany Przywódca przeżywał mocno wybory w Wenezueli i przez noc przed ogłoszeniem wyników nie spał. Ma tam bowiem przygotowany na wszelki wypadek pałac. Niestety, nikt mu nie podpowiedział, że lepiej byłoby mieć daczę w Kostaryce, gdzie jest demokracja i zmiana władzy nie spowoduje odebrania mu posiadłości.
Mówią też, że sprawił sobie kilka miesięcy temu boeinga 767 i za pół miliona dolarów najdroższe auto świata, niemieckiego maybacha, które teraz produkuje Mercedes. Tą landarą może jeździć po mieście, ale ma problemy, bo mało gdzie wpuszczają go jego okazałym boeingiem.
Było też kolejne osiągnięcie z renacjonalizacją dwóch fabryk czekolady, w Mińsku i Gomlu. Pozbawiono właściciela 70 proc. akcji, możliwości kierowania zakładami i nie chcąc narazić się na pudło, nie przyjechał domagać się swego.
Jak to wpłynie na przyciągnięcie inwestorów i możność sprzedania wielu upadających firm, nie trzeba czytelnikom wkładać do głowy.
• • •
Niedawno w swej dawnej posiadłości Poloneczka byli Radziwiłłowie, gdzie zafundowali w kościele dzwony, proponowano im za bodaj 100 dol. odkupienie ruin swego pałacu, ale książę Maciej Radziwiłł, najbogatszy z rodziny w Polsce, powiedział, że nie stać go na odbudowanie tej rezydencji. Dodam, że w sumie w stanie przyzwoitym są naprawdę tylko Nieśwież i Mir.
Niania z Moskwy
Jechałem do Wołkowyska i w przedziale spotkałem kobietę, wyglądała młodo, ale okazało się, że ma już syna na studiach. Pochodziła z Wołkowyska i najpierw handlowała z Polską meblami. Potem pojechała pracować w Anglii i chyba nieźle jej się powodziło, bo kupiła mieszkanie w Mińsku za 44 tysiące dolarów i prawie drugie tyle wsadziła w wykończenie i meble.
Teraz zaś jest niańką w Moskwie. Najpierw pracowała u bardzo bogatego przedsiębiorcy budowlanego, który z drugą żoną miał synka i nim się opiekowała non stop. Potem mąż zmienił żonę, ma nową i za kilka miesięcy ma mieć nową pociechę. Żonę tę. jak i poprzednią dobrze wyposażył, mieszka na zamkniętym osiedlu z pełną kontrolą wchodzących.
Moja rozmówczyni teraz pracuje po 14 dni w miesiącu. Bierze po 100 dolarów za dobę i po dwóch tygodniach harówki wraca na dwa tygodnie odpoczynku do Mińska. Zarabia netto po 1300 i jest zadowolona.
Okazuje się, że takich niań jest w Moskwie moc. Dużo jest też Ukrainek i Mołdawianek oraz kobiet z prowincji rosyjskiej, gdzie jest bieda, a nie luksusy jak w Moskwie. Ciekawe, że przy tym w Moskwie właśnie Putin miał najwięcej kłopotów z wyborcami.
Marsz i...
Jak chyba wszem wiadomo. Młodzież Wszechpolska organizuje 11 listopada Marsz Niepodległości, który się oczywiście nie podoba lewakom oraz... Panu Komorowskiemu, który tego dnia robi też inny marsz.
Okazuje się jednak, że Młodzież Wszechpolska chce tę manifestację niezadowolonych ze stanu Polski zawładnąć i na głównego twórcę Niepodległości ustawić pana Romana Dmowskiego. Jak wiele razy endekom mówiłem, nie odbierajcie zasług Piłsudskiemu i nie próbujcie udawać, że jego nie było, że nie Dmowski, a on przybył 11 listopada do Warszawy i przejął władzę.
Na ten temat zresztą napiszę za tydzień, a tylko wkurza mnie hucpa młodych endeków, którzy też uzurpują sobie prawo do tego, jakie kto ma w marszu nieść hasła i plakaty.
Polskie szkoły w Sofii i Warnie
Obecnie istnieją w Bułgarii dwie szkoły polskie: jedna w stolicy kraju – Sofii, i druga w Warnie. W Sofii jest to Szkolny Punkt Konsultacyjny im. Władysława III Warneńczyka przy ambasadzie RP, który podlega Ministerstwu Edukacji Narodowej, a zajęcia w nim koordynuje Ośrodek Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą w Warszawie. W Warnie natomiast jest to Szkolny Punkt Konsultacyjny im. Adama Mickiewicza. Szkoła Polska w Sofii powstała w roku 1975 i mimo wielu przeciwności losu od tego czasu niezmiennie spełnia ważną misję polegającą na edukacji dzieci rodzin polskich mieszkających w Bułgarii oraz rodzin z korzeniami polskimi. Szkoła polska w Sofii podtrzymuje ich tożsamość narodową i utrzymuje duchową więź Polonii bułgarskiej z krajem przodków. Uczniowie w ramach swoich zajęć poznają polską literaturę, historię, geografię, kulturę i obyczaje. Zdobywają też wiedzę, która pomaga im ukształtować swoją tożsamość i odnaleźć miejsce w społeczeństwie.
Szkoła zajmuje obecnie parter budynku należącego do ambasady RP w Sofii. Znajdują się w niej dobrze wyposażone gabinety: polonistyczny, historyczny, geograficzno-przyrodniczy oraz sala lekcyjna dla uczniów klas początkowych. W szkole działa biblioteka, której księgozbiór liczy blisko 5000 tomów. W niewielkiej galerii szkolnej urządzane są wystawy plastyczne, zaś w kuchni, podczas dużej przerwy, uczniowie mogą wypić herbatę i zjeść owoce.
Grono pedagogiczne organizuje w ciągu roku wiele ciekawych imprez. Uczniowie uczestniczą w licznych konkursach organizowanych przez instytucje polskie. Dzięki sponsorom szkolnym oraz projektom dofinansowania przygotowywanym przez szkołę zwycięzcy i finaliści otrzymują atrakcyjne nagrody.
W minionym roku szkolnym naukę w szkole polskiej w Sofii rozpoczęło 61 uczniów. Nauczanie odbywa się tam w: szkole podstawowej, gimnazjum i liceum ogólnokształcącym. Przedmioty nauczane w szkole to: język polski oraz wiedza o Polsce. Przedmiot wiedza o Polsce zawiera elementy historii Polski, wiedzy o społeczeństwie, przyrody i geografii Polski. Na mocy rozporządzenia ministra edukacji narodowej, z dnia 31 sierpnia 2010 roku, szkoła realizuje plan nauczania uzupełniającego. Szkoła polska w Sofii umożliwia dzieciom obywateli polskich, a w miarę możliwości także dzieciom osób nie będących obywatelami polskimi, naukę języka polskiego oraz wiedzy o Polsce. Kształcenie jest nieodpłatne. Uczniowie uiszczają jedynie opłaty na Komitet Rodzicielski w wysokości 35 lewów (ok. 70 zł) na semestr. Dzieci osób nie będących obywatelami polskimi płacą 15 euro na miesiąc.
Dzieci z rodzin wielodzietnych oraz o niskich dochodach zwalniane są z opłaty na Komitet Rodzicielski. W szkole odbywają się również dodatkowo lekcje religii prowadzone przez o. Bartłomieja Uliasza oraz objęte patronatem kierownictwa Polskiego Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego im. Władysława Warneńczyka zajęcia edukacyjne dla dzieci najmłodszych, które prowadzi nauczycielka nauczania wczesnoszkolnego, Danuta Razmowa. Po ukończeniu roku szkolnego uczniowie otrzymują wydane przez MEN świadectwa, zaś uczniowie klasy III LO świadectwa ukończenia szkoły.
W szkole zatrudniona jest wykwalifikowana i doświadczona kadra pedagogiczna. Języka polskiego uczą: w szkole podstawowej – mgr Joanna Patuła oraz Danuta Razmowa, w gimnazjum – mgr Bożena Hristova, w liceum – mgr Danuta Najdenowa. Wiedzy o Polsce oraz historii Polski i wiedzy o społeczeństwie uczy mgr Dorota Fater, wiedzy o Polsce oraz geografii Polski i przyrody - mgr Bożena Hristova. Bibliotekę szkolną prowadzi mgr Joanna Patuła. W sekretariacie szkolnym pracuje referent Wiesława Kumiega-Wataszka.
O czystość i dobrą atmosferę w szkole dba Barbara Piątek-Dymitrow. Nad całością czuwa kierownik szkoły mgr Danuta Najdenowa.
Dużą pomoc okazują szkole także rodzice – z Radą Rodziców na czele. Jej aktualny skład to: Jolanta Lesidreńska – przewodnicząca, Beata Solarz-Kostow – zastępca, Iwona Alsokar – skarbnik. Szkolny Punkt Konsultacyjny przy Ambasadzie RP w Sofii od lat współpracuje z polskimi instytucjami działającymi w Sofii: z Ambasadą i Konsulatem RP w Sofii, Polskim Stowarzyszeniem Kulturalno-Oświatowym im. Wł. Warneńczyka i polską parafią katolicką. Druga polska placówka oświatowa w Bułgarii to Szkolny Punkt Konsultacyjny im. Adama Mickiewicza przy Ambasadzie RP w Sofii z Siedzibą w Warnie. Powstała jesienią 1997 roku z inicjatywy tamtejszych rodziców, w ciągu zaledwie dziesięciu tygodni. Kilka miesięcy wcześniej przeprowadzane były w Sofii egzaminy na studia wyższe do Polski – opowiadała mi Aleksandra Drużyłowska-Tenewa – kierowniczka szkoły. Uczestniczyły w nich także nasze dzieci polonijne. Po ukończonych egzaminach ich rodzice wystąpili z propozycją, aby także u nas, w Warnie, założyć podobną szkołę polonijną.
Dziś polska szkoła w Warnie, jest placówką wyjątkową, chwaloną i dostrzeganą w mieście pośród innych szkół tego typu. Polska szkoła współpracuje też ze wszystkimi chętnymi – m.in. polonijną szkołą Adama Małysza i Fundacją "Semper Polonia", które pomagają jej w zdobyciu sprzętu sportowego. Szkoła ma też podpisaną umowę z polską parafią, której wypożycza sprzęt, a ona udostępnia jej salę do zajęć sportowych. Wspólnie też z parafią organizuje zawody w hokeju na parkiecie pomiędzy młodzieżą parafialną i uczniami szkoły.
Kadrę nauczycielską dobierałam sama – kontynuowała Aleksandra Drużyłowska-Tenewa – na zasadzie, że każdego przedmiotu uczyć powinien nauczyciel, który jest do niego dobrze przygotowany. Wszystkich też nauczycieli znałam wcześniej osobiście, albo z miejsca pracy, albo z uniwersytetu, albo z naszych spotkań polonijnych. Wszyscy nasi nauczyciele obiecali, że to będzie dla nich nie tylko praca, ale i misja.
W szkole w Warnie uczą: mgr Urszula Janota-Christow – języka polskiego, mgr Elżbieta Sroczyk-Peew – języka polskiego (klasy I-III szkoły podstawowej), mgr Miłka Wrangowa – historii Polski i wiadomości o społeczeństwie, i mgr Anna Stanewa – geografii Polski.
Dzieci z Warny uczą się według programu uzupełniającego, chodząc w ciągu tygodnia do szkół bułgarskich. Do szkoły przychodzą tylko w końcu tygodnia na zajęcia z języka polskiego, historii i geografii Polski. Po ukończeniu też każdej klasy otrzymują polskie świadectwo plus bułgarskie. Polskie świadectwo jest honorowane w Polsce.
Szkoła współpracuje z szeregiem polskich i bułgarskich instytucji. Uczestniczy aktywnie w projektach i konkursach, organizuje uroczystości, obchody, wycieczki. Chętnym proponowane są konsultacje, pozwalające wyrównać braki i przygotować do rozpoczęcia studiów w Polsce. Ważnym elementem życia szkoły jest kształtowanie postaw patriotycznych i obywatelskich oraz kultywowanie polskich tradycji. Nowoczesny wystrój, ciepła atmosfera, dużo pracy i wspólna zabawa składają się na jedyny w swoim rodzaju klimat szkoły.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
Szkoły polskie w Grecji poza Atenami
Polscy emigranci przybywający do Grecji nie zawsze osiedlali się w stolicy tego kraju. Wielu z nich zamieszkiwało poza Atenami lub kierowało się na wyspy. Dla ich dzieci, które nie mogły dojeżdżać raz w tygodniu do polskiej szkoły w Atenach, zaczęto organizować i otwierać filie stołecznej placówki.
Pierwsza taka filia powstała w roku 1999 w Salonikach. Dziś jest tam realizowany uzupełniający system nauczania. Lekcje odbywają się w piątki po południu, soboty i niedziele. Do szkoły podstawowej i gimnazjum uczęszcza niewielka liczba uczniów. Zapisy do tej szkoły prowadzone są od 1 marca do 20 kwietnia i odbywają się na takich samych zasadach jak w szkole w Atenach. Wymagany jest polski odpis aktu urodzenia, paszporty rodziców i dziecka, a także wypełniony kwestionariusz. Nie są to standardowe dokumenty wymagane w polskich szkołach, jednak rodzice robią wszystko, by ich pociechy poznawały polską historię, geografię i oczywiście język polski.
Od września 2006 roku funkcjonuje filia ateńskiej szkoły na małej malowniczej wyspie Santoryn – w jej stolicy Fira. Znajduje się tam katolicki kościół parafialny pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, w którym proboszcz, ks. Nikolas Kokalakis, udostępnił polskiej szkole dwie sale.
Powstanie filii na Santorynie było zainicjowane przez rodziców, którzy pragnęli zapewnić swoim dzieciom możliwość nauki języka i kultury ojczystej. Rodzice zabiegali o tę placówkę, dowiadywali się o warunki, które należałoby spełnić, by filia szkoły polskiej tam powstała. Rodzice kontaktowali się wreszcie z dyrekcją ateńskiej szkoły, a także z ambasadą RP. Efektem tych kontaktów była wizyta ówczesnej konsul RP Marzeny Krulak i ówczesnej dyrektor polskiej szkoły w Atenach Agnieszki Zalewskiej. Obydwie panie pozytywnie zaopiniowały postulaty rodziców. Nic już nie stało na przeszkodzie, by zacząć poszukiwania nauczycieli posiadających odpowiednie kwalifikacje i chcących zamieszkać na Santorynie. Rodzice zadbali o to, by sale lekcyjne były odmalowane, kolorowe i przytulne. Aby tak się stało, należało nie tylko pomalować pomieszczenia, ale także wymienić instalacje elektryczne, przystosować gniazdka, by móc podłączyć komputer, i zająć się wyposażeniem technicznym sal. We wrześniu sale były już gotowe, a nauczycielki zatrudnione.
Dużego wsparcia udzieliło Polakom miejscowe, greckie liceum. Podarowano szafy, tablice, ławki, krzesła, a więc wszystko to, co jest niezbędne, aby lekcje mogły się odbywać. Grecka społeczność na wyspie bardzo pozytywnie oceniła zaangażowanie Polaków w edukację swoich dzieci. Grecy byli pełni podziwu i bardzo chwalili polskich imigrantów. Na tej niewielkiej greckiej wyspie nadal funkcjonuje filia polskiej szkoły, co napawa naszych rodaków wielką dumą.
Filia polskiej szkoły na Santorynie jest szkołą nauczania uzupełniającego, czyli tak zwaną szkołą sobotnio-niedzielną. Każda z klas ma tam zajęcia raz w tygodniu, średnio wypada więc około pięciu godzin tygodniowo. Klasy młodsze mają po cztery godziny lekcyjne tygodniowo, klasy IV – godzin sześć, a klasy VI – pięć. Przedmioty w programie nauczania to: historia i język polski, a w klasach gimnazjalnych dodatkowo wiedza o społeczeństwie i geografia po jednej godzinie raz w miesiącu. Ponad dwadzieścioro dzieci z rodzin polskich i polsko-greckich, mieszkających na Santorynie, uczęszcza do filii polskiej szkoły.
Kierownikiem filii była, od chwili powstania szkoły, pani Edyta Łabęda, która jednocześnie uczyła klasy IV, VI szkoły podstawowej i dwie gimnazjalne. W tych ostatnich funkcjonowało nauczanie korespondencyjne polegające na tym, iż przez jednostkę macierzystą przesyłane są prace kontrolne. Zadaniem nauczyciela jest zaś przygotować ucznia do samodzielnego napisania tych prac. Z każdego przedmiotu wymaga się kilku opracowań – najwięcej z języka polskiego i historii. Oprócz prac w formie testów, uczniowie piszą także dodatkowe wypracowania.
Drugą nauczycielką jest Mariola Klatka. Pod jej opieką są młodsze klasy I-III, a także kilkoro uczniów mieszkających na Krecie. Na Kretę Mariola Klatka pływa raz w miesiącu, gdzie przez dwa kolejne dni prowadzi lekcje. To rozwiązanie jest zdecydowanie korzystniejsze niż samodzielne dopływanie dzieci z Krety na Santoryn. Prom z Krety na Santoryn odpływa o czwartej rano i trudno sobie wyobrazić dzieci, które wypływają do szkoły o tej właśnie godzinie.
Polscy imigranci zasiedlili nie tylko Santoryn i Kretę, ale także inne wyspy. Wiele rodzin zarówno polskich jak i mieszanych polsko-greckich mieszka na wyspie Paros i Naksos. Ich dzieci także, jak do niedawna dzieci z Santorynu, dojeżdżały na nauczanie uzupełniające do szkoły w Atenach. W niedalekiej przyszłości ma się to zmienić. Bliżej jest im na Santoryn niż do Pireusu, skąd do samej szkoły w Cholargosie jest jeszcze daleka droga. Połączenie promowe tych wysp z Santorynem jest dobre, są minimum dwa promy dziennie, więc byłaby możliwość, by dzieci przypływały rano do szkoły, a po południu promem wracały do domu. Filia na wyspie Santoryn posiada bibliotekę, której zbiory liczą 180 książek, głównie lektur szkolnych, brakuje jednak pomocy naukowych, szczególnie słowników i map, a także lektur wydanych na DVD.
Dzieci uczęszczające do tej szkoły reprezentują różny poziom znajomości języka polskiego. Często są to dzieci z rodzin polsko-greckich uczących się dopiero poprawnej mowy i pisowni. Dlatego nawet 10 latek ma problemy z czytaniem.
Oprócz funkcji szkoły placówka na Santorini jest także miejscem spotkań tamtejszej Polonii, organizowania wspólnych imprez czy świąt takich jak: andrzejki, bal karnawałowy, wigilia. Filia ma więc realne szanse stania się autentycznym centrum polonijnym – elementem jednoczącym Polonię na Cykladach.
Co wyjdzie z planów rozbudowy polskiej szkoły na Santorini pokaże najbliższy rok. Kryzys grecki wpływa bowiem na zmniejszającą się liczbę Polonii w tamtym regionie Europy.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Marsz, marsz Polonia
Chór "Symfonia" wraz z "Ludową Nutą" na Paradzie gen. Kazimierza Pułaskiego w Nowym Jorku
Marsz, marsz Polonia,
Marsz dzielny narodzie,
Odpoczniemy po swej pracy
W ojczystej zagrodzie…
Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę będziem Polakami,
Dał nam przykład Nasz Pułaski,
jak zwyciężać mamy!
Marsz, marsz Polonia…
Tą pieśnią rozbrzmiewał nasz śpiew w centrum Nowego Jorku, w sercu stolicy świata, podczas 75. Parady Kazimierza Pułaskiego 7 października 2012 roku.
Solidarni i dumni z polskiego dziedzictwa wraz z liderami organizacji polonijnych, z przeważającą ilością młodzieży polskiego pochodzenia, harcerzami, nauczycielami, studentami, weteranami, strażakami, ludźmi biznesu, naukowcami, dziennikarzami, przechodziliśmy przed trybuną honorową Parady Pułaskiego na Piątej Alei. To była niesamowicie podniosła manifestacja polskości. Ta atmosfera polskości w centrum stolicy świata była nie do opisania, po prostu to dla nas było tak wielkie przeżycie, jakiego do tej pory nie przeżyliśmy na żadnych innych paradach w Kanadzie ani w Polsce.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/itemlist/tag/polonia%20w%20swiecie?start=440#sigProId60ac5bf789
Dla nas, chórzystów z Kanady, była to potężna dawka wzniosłych, niezapomnianych emocji, gdy uczestniczyliśmy w tym razem z tysiącami ludzi ubranych w kolory biało-czerwone. Gwar, śpiew, muzyka, spontaniczność młodzieży wzruszały nas do łez. Absolutnie nie spodziewaliśmy się tego, że zobaczymy tak dużo młodzieży na Paradzie Pułaskiego.
Szacowaliśmy, że 75 proc. uczestników Parady to byli młodzi ludzie! Niesamowite! A jednak młodzież interesuje się tym, co polskie! To jest najwspanialsze dla nas, starszego pokolenia, widzieć, że dzieci Polonii amerykańskiej są tak bardzo aktywne w jej życiu. Brawo! Przeważnie myśleliśmy, że to będą ludzie starsi i weterani. Byliśmy bardzo mile oczarowani tym, co widzieliśmy na Piątej Alei i 36. Ulicy (początku Parady). Tak, to była potężna siła śpiewającej młodzieży polskiego pochodzenia i to wzbudzało nasz zachwyt.
Zaczynając od początku naszego wyjazdu z Kanady, z Mississaugi i Hamilton... Dwie połączone grupy – Chór "Symfonia" i "Ludowa Nuta" pod przewodnictwem dyrygenta Sławomira Dudalskiego oraz prezesa "Symfonii" Janiny Mazun – wyjechały na 4-dniową wycieczkę związaną z uczestnictwem w Paradzie Pułaskiego. Wyruszyliśmy wcześnie rano 5 października z chórzystami i osobami towarzyszącymi, razem 112 osób. Jedziemy 2 autokarami, kierując się w stronę granicy z USA.
Każdy uczestnik, w bardzo dobrym nastroju, siada na swoim wcześniej ustalonym miejscu. I jak zwykle zaczynamy dzień pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze" oraz modlitwą poranną.
Po modlitwie przeszliśmy na śpiewy chóralne i biesiadne, mając w grupie naszą kochaną Teresę Klimuszko. Teresa nie tylko intonowała śpiew w języku polskim i angielskim (ku uciesze naszego kierowcy, który z nami śpiewał), ale także dała "popalić" swoimi niezliczonymi kawałami, tak że zaśmiewaliśmy się bez miary. Wszystko to, jak mówiliśmy, było wspaniałą odstresowującą terapią, którą Teresa nam zaaplikowała. Po takiej dawce śmiechu radość w oczach uczestników była bardzo widoczna. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy przekroczyliśmy granicę z USA. Przed tym oczywiście wstąpiliśmy po kropelki i perfumki na duty free.
Po 10 godzinach jazdy dotarliśmy do Holiday Inn w New Jersey, gdzie mieliśmy zakwaterowanie.
Oczywiście spotkaliśmy się wszyscy razem po zakwaterowaniu w hotelu, aby jeszcze pośpiewać. Sławek Dudalski ze swoją orkiestrą pograł, no i z pieśnią na ustach poszliśmy przespać się przed dniem na zwiedzanie.
Dzień drugi był dniem, w którym zwiedzaliśmy centrum Nowego Jorku, Manhattan. Oczywiście w pierwszej kolejności zwiedzaliśmy Time Square, który jest skrzyżowaniem uformowanym przez połączenie Broadway z Seventh Avenue, 42. Street w centrum Manhattanu. Tu właśnie odbywają się słynne uroczystości z okazji Nowego Roku. Olbrzymie telebimy ze wszystkich stron, bajkowo, kolorowo.
Przed tym popłynęliśmy promem do Statuy Wolności, którą mogliśmy tylko sfotografować z promu ze względu na brak czasu. Oczywiście oglądaliśmy wszystko, co było ważne w centrum Manhattanu.
Architektura Nowego Jorku jest bardzo urozmaicona w zależności od czasu, w którym powstawała. Jest lista pięknych, wspaniałych wieżowców, przeważnie oszklonych, zwanych "skyscrapers". Wśród nich są takie budynki, jak Empire State Building, Chrysler Building, American International czy Rockefeller Center.
Trzeciego dnia wyjechaliśmy wcześnie rano, aby zdążyć na 9 na uroczystą Mszę św. w katedrze św. Patryka. Ubrani w chóralne odświętne stroje – kobiety w białe bluzki z czerwoną różą, mężczyźni w czarnych garniturach i czarnych muchach – oraz "Ludowa Nuta" ubrana w regionalne barwne stroje z regionu sądeckiego, prezentowaliśmy się pięknie i kolorowo.
Kiedy dojechaliśmy do katedry św. Patryka, która znajduje się przy 46 Madison Avenue na Manhattanie, byliśmy pod wrażeniem potężnej budowli. Katedra została wybudowana w stylu neogotyckim w latach 1858–78. Katedra jest własnością Kościoła rzymskokatolickiego. Ciekawostką dotyczącą tej świątyni jest fakt, że parafianie w tamtych czasach zdeklarowali, że każdy bogaty parafianin zapłaci 1 000 dol., aby wesprzeć budowę katedry. Kwota ta była olbrzymia jak na tamte czasy, do budowy dołączali się również biedni emigranci z Europy.
Honorowymi Marszałkami tegorocznej parady byli dr Krystyna Szewczyk-Szczech i dr Kazimierz M. Szczech. Małżeństwo to światowej sławy lekarze.
Na bankiecie organizowanym z okazji Parady Pułaskiego wśród wielu wybitnych naukowców Polaków była prof. dr Maria Simonow, wybitny specjalista chirurgii, która jako pierwsza w USA i czwarta na świecie przeprowadziła przeszczep twarzy w 2009 roku.
Profesor Simonow jest jednym z wielu przykładów, jaki wkład dają Polacy w rozwój amerykańskiej nauki – podkreślił dr Kazimierz Szczęsny, tegoroczny Wielki Marszałek Parady.
Katedra św. Patryka: Msza św. rozpoczęła się o godzinie 9, przewodniczył jej Jego Eminencja Timothy Cardinal Dolan Archbishop of New York. Kazanie wygłosił ksiądz biskup z Polski – ks. Józef Wysocki z parafii z Elbląga. Było to bardzo piękne, patriotyczne kazanie.
Na rozpoczęcie Mszy św. Chór "Symfonia" pod dyrekcją Sławomira Dudalskiego zaśpiewał: "Wszystkie Trony Niebieskie dajcie osobliwą Chwałę Królowej Polskiej i pieśń świątobliwą. Maryjo, Maryjo, Polski jesteś Królową, niech opieka Twoja nas zachowa". Śpiew zabrzmiał naprawdę potężnie w tej wspaniałej światyni o bardzo dobrej akustyce.
Następnie "Gaude Mater Polonia" – przy tej pieśni wszyscy wierni powstali tak jak podczas śpiewania hymnu narodowego, pieśń ta została wykonana naprawdę pięknie, wzniośle i patriotycznie. Kolejną była pieśń "Przeczysta Dziewico, o Bogarodzico, do Ciebie wołamy, ku Tobie wzdychamy… Ave, Ave, Ave Maryja". Tę pieśń rozpoczynała solo Teresa Klimuszko, śpiewając przepięknie i z wielkim wzruszeniem, chór drugi raz wtórował. Śpiewaliśmy również "Barkę" i "Czarną Madonnę" wraz z "Ludową Nutą" i wiernymi w katedrze. Brzmiało to bardzo pięknie nawet dla nas samych, a dopiero kiedy po zakończeniu przyszli do nas słuchacze, z gratulacjami, opadł z nas stres.
Mówiono nam: przechodziły nam ciarki na plecach, po prostu zamarliśmy z wrażenia, słysząc tak pięknie wykonane pieśni, których nie słyszeliśmy od wielu lat. Koordynatorka Związku Polskich Śpiewaków w Ameryce, pani Frances Gates, gratulowała nam, ciesząc się, że tak wspaniale zostaliśmy odebrani. My, chórzyści, byliśmy szczęśliwi, że dostarczyliśmy odbiorcom dużo radości i wzruszenia. Teresę pytano, czy nie ma CD z nagraniami tych pieśni.
Natomiast "Ludowa Nuta" przy akompaniamencie kapeli zaśpiewała bardzo pięknie utwór "Modłów Dzwon" E. Pryczkowskiego. Ludowa Nuta prezentowała się wspaniale w nowych bogato zdobionych strojach. Razem zaśpiewaliśmy na koniec "Boże coś Polskę". Wierni w katedrze śpiewali z razem z nami, każdy był bardzo wzruszony.
Po Mszy Świętej udaliśmy się na drugą stronę ulicy na brunch, gdzie byliśmy zaproszeni przez organizatorów Parady. Podczas brunchu widzieliśmy kadetów ubranych w mundury Legionów Pułaskiego – to było wzruszające. Ks. biskup Wysocki wygłosił piękną patriotyczną przemowę. Przemawiali też zaproszeni amerykańscy goście – przedstawiciele władz tego okręgu. Pod koniec wystąpienia Wielki Marszałek Parady poruszył bardzo ważną sprawę dla Polaków w Ameryce, a więc powinniśmy być zjednoczeni, nie rozdrobnieni, działać razem, aby cokolwiek ugrać. 3 proc. populacji USA ma korzenie polskie, więc jest to siła. Jeżeli zakończymy spory, które nas dzielą, wówczas możemy zabiegać o status, na jaki zasługujemy. Musimy głosować i włączać się w życie polityczne społeczności, w których żyjemy.
W tym miejscu chciałabym nadmienić o tym, co pisali wielcy Amerykanie o Pułaskim. Historyk Charles. C. Jones w odczycie do Kongresu z dnia 13 lutego 1871 roku mówi o miejscu grobu Pułaskiego: "Śpi On, gdzie hymnom na cześć jego wielkich czynów, jakie śpiewają fale Savannah, całując brzegi uświęcone jego pamięcią, wtórują bałwany oceanu i radośnie powtarzają je w szerszych kręgach i silniejszych strofach. Śpi On, gdzie otaczające nas powietrze pachnie ziemią, za której swobody padł, aby i one zgodnym chórem mogły rozgłaszać na najdalsze lądy wielkość Jego imienia".
Są to piękne i potężne słowa. Tak jak w pieśni, którą śpiewamy, "O, polski kraju święty": "Potężna w Tobie siła, żywota wieczny zdrój, O Polsko moja miła, o drogi kraju mój". Ten nasz i amerykański bohater hrabia Kazimierz Pułaski miał tę potężną siłę miłości Ojczyzny i umiłowanie wolności. Fakt, że rozdał swój majątek, aby stworzyć Legiony w Ameryce w obronie ich wolności, mając nadzieję, że jego działalność pomoże przywrócić wolność Polsce, zasługuje na nasz wielki szacunek i wdzięczność.
Po brunchu udaliśmy się na Paradę Pułaskiego, która rozpoczynała się przy Piątej Alei i 36. Ulicy. Tam miała być platforma Związku Śpiewaków w Ameryce Północnej Okręg Siódmy przeznaczona dla "Symfonii". Jesteśmy bardzo wdzięczni Okręgowi za przygotowanie i piękny wystrój oraz dziękujemy za poniesione koszty z tym związane. Szczególne podziękowania kierujemy do koordynatorki Związku Śpiewaków Polskich w Ameryce, pani Frances Gates, za zorganizowanie platformy specjalnie dla "Symfonii". Bardzo serdecznie dziękujemy za dobrą wolę i poniesiony trud.
Po kilku minutach dotarliśmy do platformy "Symfonii", będąc uradowani jej widokiem, udekorowanej z emblematem ZŚwAP, harfą świętej Cecylii, wielką flagą kanadyjską, sztandarami "Symfonii" oraz flagami polskimi i amerykańskimi. Platforma wyglądała okazale. "Ludowa Nuta", śpiewając i grając, szła, jak było ustalone, za platformą. Wyglądali pięknie w tych bogato zdobionych barwnych strojach. Śpiewali i tańczyli przy dźwiękach kapeli góralskiej. Padał niestety deszcz, byliśmy zmoknięci, ale nikt na to nie zważał, tyle tylko, że nie mogliśmy zaprezentować naszych strojów tak, jak chcieliśmy, bo musieliśmy być okryci pelerynami.
W tym miejscu muszę napisać, że bardzo dobry pomysł miała Teresa Klimuszko, zakładając piękny biało-czerwony kapelusz, bo nie tylko prezentował się ładnie, ale jeszcze chronił ją od deszczu.
Tak więc po "zaokrętowaniu" się na platformie ustawiliśmy się tak, aby najmocniejsze głosy były blisko mikrofonów: Teresa, Piotr Skrzypek, Stasiu Ryt, Michał Jozwik i dziewczyny z Chóru "Symfonia". Teresa prowadziła śpiew, mając przygotowaną muzykę z playbacku. Jak to dobrze mieć Teresę w grupie. Więc ruszyliśmy ze śpiewem "Marsz, marsz Polonia, o Polski kraju święty" i "Polskie kwiaty". Słysząc, że brzmi to donośnie i ładnie, powtarzaliśmy te teksty na każdym skrzyżowaniu ulic, gdzie było najwięcej słuchających. Co było bardzo wzruszające, to również przed katedrą św. Patryka polski biskup śpiewał z nami "Polskie kwiaty".
Ludzie na ulicy oklaskiwali nas, machając flagami, atmosfera ulicy była niesamowita. Trudno to wszystko opisać. Mijając różne grupy, widzieliśmy rozentuzjazmowaną piękną polską młodzież, śpiewającą i tańczącą. Przed trybuną honorową "dawaliśmy" jak mogliśmy najlepiej, witano nas entuzjastycznie również dlatego, że byliśmy jedyną grupą z Kanady, no i oczywiście śpiewaliśmy piękne patriotyczne pieśni. Kiedy zobaczyliśmy kawalkadę motocyklistów z polskimi flagami i napisami na plecach "Husarze", było to dla nas wyjątkowo wzruszające, ponieważ zdaliśmy sobie sprawę, że młodzież polskiego pochodzenia odnosi się do najwspanialszych tradycji, kiedy Polska była potęgą w Europie. To bardzo dobrze, że młodzież amerykańska polskiego pochodzenia odnosi się właściwie do tych wielkich tradycji świetności Narodu Polskiego. Głowa do góry, polska młodzieży, jesteśmy z was dumni.
Emocje, jeszcze raz wielkie emocje, i szczęście, że my mogliśmy się znaleźć w tym miejscu.
Po dojechaniu do celu Parady u zbiegu Piątej Alei i 56. Ulicy zeszliśmy z platformy i staliśmy dalej, oglądając. Paradę, wtem usłyszeliśmy pięknie śpiewającego starszego pana. Pan ten częstował naszą grupę nalewką z wiśni. Byliśmy zziębnięci i przemoczeni, a więc to była to dla nas wspaniała rozgrzewka. Tym fantastycznym przedsiębiorczym panem okazał się członek Związku Polskich Śpiewaków w Ameryce, prezes Okręgu Siódmego, pan Janusz Wolny. Pośpiewaliśmy z panem Januszem "Sto lat" i inne piosenki, on ze swej strony dał nam jeszcze amerykańskie flagi, byliśmy rozanieleni, wiśnióweczka oczywiście robiła swoje. Po takiej dawce emocji była naprawdę potrzebna.
Byliśmy bardzo uradowani z takiego obrotu sprawy.
Następnie dotarliśmy do autokaru, który dowiózł nas na przyjęcie do kościoła św. Matthias na Queens w Nowym Jorku. Tam zostaliśmy przyjęci naprawdę po rodzinnemu. Poczęstowano nas obiadem, piwem z beczki i rozmaitymi przysmakami. Poczęstunek dla nas został przygotowany przez Komitet Parady Pułaskiego. Bawiliśmy się razem z organizatorami przez kilka godzin, śpiewając wspólnie różne pieśni.
Oczywiście zrobiliśmy bardzo dużo zdjęć. Wymieniliśmy adresy, podziękowaliśmy pięknie za wspaniałe przyjęcie i staraliśmy się wyjechać, chociaż organizatorzy nie chcieli nas wypuścić. Odśpiewaliśmy "Do widzenia, do widzenia", po czym odjechaliśmy odpocząć do hotelu. Tak naprawdę nie było mowy o odpoczynku, bo w hotelu zaczęła się zabawa na nowo.
W czwartym dniu o 9 rano wyjechaliśmy w kierunku Kanady. W autokarze był od nowa śpiew, fantastyczne żarty Teresy. Granicę przekroczyliśmy bez żadnych problemów z pieśnią na ustach.
Na zakończenie chciałam podziękować wszystkim organizatorom za zgotowanie nam tak wielkiej uczty duchowej.
Szczególne podziękowanie w imieniu Chóru "Symfonia" składam głównemu organizatorowi – naszemu dyrygentowi – panu Sławomirowi Dudalskiemu, Jasi Mazun, Teresie Klimuszko, gościom śpiewającym razem z nami: Stanisławowi i Lucynie Rytom, Michałowi i Teresie Jozwikom, Jasi i Edwardowi Kidom oraz wszystkim chórzystom i sympatykom "Symfonii", którzy byli na tej cudownej uroczystości razem z nami.
Przy okazji chciałabym zachęcić osoby kochające śpiew do wstępowania w nasze szeregi, jest bardzo fajnie śpiewać razem. Chciałabym również zachęcić Kongres Polonii Kanadyjskiej do wysyłania swoich głównie młodych przedstawicieli na tak ważne uroczystości jak Parada Kazimierza Pułaskiego w Nowym Jorku.
Korzystajmy z dobrych wzorców i włączajmy w to naszą piękną polską młodzież.
Górą Pieśń Polska!
Sekretarka Symfonii/public relations
Zosia Poradzisz
Piąta Aleja w Nowym Jorku
Ta aleja jest jedną z najbardziej prestiżowych alei na świecie. Każdego roku na początku października od 75 lat odbywają się na niej parady ku czci bohatera dwóch kontynentów, generała Kazimierza Pułaskiego.
Paradę poprzedziła Msza św. w katedrze św. Patryka, którą odprawił biskup z Elbląga w asyście miejscowych koncelebransów w 80 proc. w języku angielskim. Katedra była wypełniona, a Mszę św. uświetniły dwa chóry z Hamilton, "Symfonia" i "Ludowa Nuta", które następnie uczestniczyły w paradzie.
Parada rozpoczęła się przy 38. Ulicy, skąd wyruszali jej uczestnicy, a kończyła się na 58. Ulicy. W tym roku w czasie parady pogoda nie dopisała, ponieważ padał deszcz. Z tym problemem uczestnicy poradzili sobie bardzo dobrze. Byli obficie zaopatrzeni w kolorowe parasole. Nie mogę powiedzieć, kogo zabrakło, ale widziałem dużo organizacji polonijnych, które przemieszczały się pieszo lub na specjalnie przygotowanych platformach. Duże wrażenie robiła kolumna przeszło stu motocykli z głośnymi tłumikami i nagraniem szumu husarskich skrzydeł i pędzących koni.
Maszerowały przeróżne organizacje, od weteranów na platformach do tańczącej młodzieży, której nawet nie przeszkadzał deszcz.
Parada w Nowym Jorku została sprawnie zorganizowana przy pomocy władz miejskich. W tym roku uczestniczyłem we wrześniu w Polskim Festiwalu na Roncesvalles Ave. w Toronto. W Nowym Jorku paradę poprzedziła Msza św. i błogosławieństwo biskupa dla wszystkich uczestników. Tego nie było w Toronto. W Toronto Polski Festyn odbywa się w tym samym czasie co ukraiński na Bloor St., gdzie Ukraińcy świętują powrót Zachodniej Ukrainy do macierzy. Co świętuje polski biznes? Ostatnio sprzedano budynek Millenium, gdzie mieścił się Kongres. Co się stanie z archiwami organizacji, które były składowane w Kongresie?
Ostatnio możemy zauważyć, że mamy dwie Polonie, w Toronto i Mississaudze, które współpracują ze sobą na dystans.
Władysław Dziemiańczuk
Toronto
Oświata polonijna: Polska szkoła im. Zygmunta Mineyki w Atenach
Szkoła została zalegalizowana w roku 1997 i zaczęła realizować program nauczania według podziału przedmiotów, jak w szkole państwowej w Polsce. Dyrektorem Zespołu Szkół Ogólnokształcących przy Ambasadzie RP w Atenach została wówczas pani Małgorzata Stanowska.
14 października 1997 roku, Dzień Edukacji Narodowej, we wszystkich polskich szkołach obchodzony jest wyjątkowo uroczyście. Święto to uczciła również polska placówka edukacyjna w Atenach. Był to zarazem pierwszy Dzień Nauczyciela obchodzony w nowej, legalnej szkole, nad którą opiekę sprawowały władze polskie. W dniu tym, w obecności kilkuset osób, zainaugurowano rozpoczęcie pierwszego roku szkolnego – jedynej legalnej wówczas, polskiej placówce w Grecji.
Sama zaś nauka rozpoczęła się miesiąc wcześniej – 19 września. Nastąpił potem okres spotkań członków grona pedagogicznego szkoły, przedstawicieli Rady Rodziców, a także członków Zarządu Związku Solidarności Polaków Pracujących w Grecji. Pierwsze takie spotkanie odbyło się już 22 października w budynku szkoły przy ul. Smyrnie. Jego celem była rozmowa o integracji środowiska. W tym samym czasie dyrektor M. Stanowska poinformowała, że pan Lech Detkiewicz ma zamiar uruchomić w mieście szkołę prywatną. Wiadomość ta spowodowała wystosowanie pisma do ambasadora RP w Atenach Wojciecha Lamentowicza informującego go o braku zainteresowania tą inicjatywą, co oznaczało w praktyce, że Zespół Szkół Ogólnokształcących nie będzie wydawał dla uczniów nowej szkoły prywatnej żadnych państwowych świadectw szkolnych.
Pismo to trafiło nie tylko do ambasadora RP w Atenach, ale także ukazało się w tygodniku polskim wydawanym w Atenach – "Kurierze Ateńskim", tak aby rodzice i uczniowie byli świadomi swoich wyborów i podejmowanych przez siebie decyzji i nie wysyłali swoich dzieci do nowej, prywatnej szkoły. W początkowym okresie działalności szkoły przy ambasadzie RP dzieci uczyły się w dwóch budynkach – jednym przy ul. Smyrnis i drugim przy ul. Alkiwiadou. Był to tak zwany okres przejściowy. Zdaniem dyrektorki M. Stanowskiej, szkoła powinna znajdować się docelowo w jednym budynku szkolnym z zapleczem.
Nic więc dziwnego, że zaczęto myśleć o przeniesieniu szkoły. Rozpoczęto nawet poszukiwania odpowiedniego budynku… i po pewnym czasie znaleziono. Była to dawna grecka szkoła, którą po spełnieniu pewnych wymogów prawnych i formalnych zaadaptowano. Ostatecznie, po roku czasu – w połowie roku 1998, szkoła została przeniesiona do nowego budynku na rogu ulic Lesvou i Patission. Nowy budynek został społecznie odnowiony. Dużo pracy w jego odnowienie włożyli sami nauczyciele. Ogromną sumę pieniędzy pochłonął zakup okien tłumiących światło słoneczne i hałas.
7 września 1999 roku miało miejsce silne trzęsienie ziemi, po którym budynek nie nadawał się zupełnie do prowadzenia jakichkolwiek zajęć. Zaplanowana na 13 września inauguracja roku szkolnego stanęła pod znakiem zapytania. W prasie polskiej ukazało się oficjalne ogłoszenie, napisane przez dyrektor Marię Stanowską, informujące o konieczności wynajęcia nowego budynku szkolnego. Znaleziono więc kolejny budynek szkolny na Cholargosie (dzielnica Aten). Rozpoczęcie nauki w nowym budynku zaplanowano na 27 września 1999 roku. Później, na prośbę placówki dyplomatycznej, budynek był sprawdzany przez miejską komisję techniczną pod względem bezpieczeństwa.
Szkoła przy ul. Navarinou 19 (na Cholargosie) nie przypomina z wyglądu polskich szkół. Spełnia jednak z pewnością swoją rolę. Budynek położony był u podnóża niewielkiego wzniesienia. Zbudowany był w kształcie litery L, otoczony zielenią, posiadał duży dziedziniec, a tuż obok zlokalizowane były obiekty sportowe.
27 września, po wciągnięciu polskiej flagi na maszt przy szkole i inauguracji nowego roku szkolnego, placówka zaczęła funkcjonować. Szkoła posiadała już wówczas swój statut.
Rok 1999 był pierwszym, w którym uczniowie kończący liceum nie musieli wracać do kraju, by zdać maturę. W maju odbywały się bowiem egzaminy maturalne w Polskiej Szkole w Atenach. Pytania egzaminacyjne były identyczne jak te odczytywane w tych dniach w każdym polskim liceum. Rozpieczętowanie koperty i podanie tematów odbyło się dokładnie o tej samej porze co w Polsce. Matury pisemne zdali wszyscy przystępujący do egzaminu. Ogólna średnia ocen z matur pisemnych – wyniosła 3,8.
3 marca 2003 roku odbyła się ceremonia nadania szkole imienia Zygmunta Mineyki*, w którego historii splotły się losy Polski i Grecji. Aktu nadania imienia i przekazania sztandaru dokonał prof. Tomasz Goban-Klas, sekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej i Sportu.
Potem nadeszły gorsze lata. Zaczęto mówić o jej likwidacji. Szkoły jednak ostatecznie nie zlikwidowano, bo taka była wola zdecydowanej większości rodziców. Wola zachowania polskiej szkoły w Atenach wyrażana była przez nich od lat, od chwili podjęcia decyzji o powolnej likwidacji nauczania ramowego, czyli od czasu wstrzymania naboru do klas pierwszych. Dzięki zabiegom rodziców i grona pedagogicznego, w dniu 20 października 2006 roku, klasy I, II i III otrzymały pozwolenie na wznowienie swej działalności. W okresie przejściowym, od października do grudnia 2006 roku, szkołą kierowało kilku nowych dyrektorów. Na początku listopada 2006 roku ogłoszony został konkurs na stanowisko nowego dyrektora. Wygrała go pani Marzanną Geisler. Aktualnie szkoła dysponuje zaledwie 14 salami lekcyjnymi, w których uczy się około 300 uczniów. Niektóre z tych sal są za małe i nie spełniają wymogów normalnych sal lekcyjnych. Rodzice i uczniowie mocno akcentują pilną potrzebę zwiększenia liczby godzin języka greckiego. Dawniej były tylko dwie godziny tygodniowo. Wprowadzenie większej liczby godzin greckiego byłoby celowe. Uczniowie mogliby lepiej adaptować się w miejscowym środowisku. Grecy są przecież ich naturalnymi sąsiadami i trzeba się z nimi na co dzień kontaktować. W klasach są dzieci, które mieszkają w Grecji od ponad 10 lat, i takie, które przyjechały tu zupełnie niedawno. W jednej klasie są więc uczniowie, którzy znają język bardzo dobrze, dobrze lub wcale. Istnieje więc pilna potrzeba nauczania języka greckiego na różnych poziomach. Jest to ważny i pilny problem do rozwiązania w najbliższym czasie.
O przyszłości szkoły zadecydują najprawdopodobniej najbliższe miesiące czy lata. Kryzys, jaki nawiedza dziś Grecję, powoduje systematyczne zmniejszanie się liczby tamtejszej Polonii. Nasi rodacy zaczynają poszukiwać innych miejsc do zamieszkania. Tylko nieliczni decydują się na powrót do kraju.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
*Zygmunt Mineyko (1840-1925) inżynier, patriota, powstaniec, podróżnik, żołnierz armii greckiej, grecki i polski patriota. Był jedną z najbardziej frapujących postaci XIX i początków XX w. Urodzony na Litwie, uczestnik powstania styczniowego, zesłany na Sybir, uciekł do Francji, gdzie uzyskał wykształcenie. Następnie wyjechał do Turcji, prowadząc prace inżynieryjne w azjatyckiej części tego państwa oraz na terenie dzisiejszej Bułgarii i Grecji. Zafascynowany kulturą grecką, w 1891 roku opuścił Turcję i przeniósł się do wolnej Grecji. Tam do 1917 roku pełnił funkcję głównego inżyniera państwa greckiego. Jeszcze w 1874 roku ożenił się z Greczynką Prozerpiną Manarys, z którą miał kilkoro dzieci. Do końca swych dni pozostał polskim patriotą, a w 1922 roku odwiedził wolną już ojczyznę. W tym samym 1922 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Zakończyliśmy rejs Wagnera cz. III
Władek na Karaibach
Władysław Wagner pętlę wokółziemską zamknął 11 lipca 1939 roku, ale rejs zamierzał zakończyć w miejscu, w którym go rozpoczął: w Gdyni.
Niestety! Wojnę spędził na okrętach wojennych, eskortujących konwoje przez Atlantyk, po wojnie na polecenie emigracyjnego polskiego rządu zajął się przebywającą w Anglii polską młodzieżą, założył szkołę rybołówstwa morskiego.
Gdy do weteranów polskiej armii na Zachodzie dotarły wieści o tym, jak są traktowani przez komunistyczne władze powracający do kraju żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, postanowił nie wracać. Ożenił się z dziewczyną wychowaną, jak większość angielskich dziewczyn, w tradycji morskiej. Mabel wiedziała, czym jest morski zew, ją też "coś" gnało w świat. Na 70-stopowym jachcie "Rubikon" (dar od rodziny królewskiej) wyruszyli do Australii, Władek wiedział, że znajdzie się tam dla nich miejsce. Ale nie dojechali. Po drodze urodziła się Zuzanna (Susan) i trzeba było się zatrzymać. Brytyjskie Wyspy Dziewicze miały być na razie, ale Trellis Bay, zatoczka wysepki Beef, zatrzymała ich na lata. Tu urodził się ich syn – Michał (Michael).
Wladek, jak go tu nazywano, zbudował pierwsze na Wyspach lotnisko, pierwsze domy z kamienia i cegły, niedużą stocznię, połączenie drogowe pomiędzy wyspami Beef i Tortola, dzięki któremu lotnisko nabrało znaczenia, zorganizował szkołę żeglarską dla amerykańskich skautów, słowem wszystko, co w tym wyspiarskim rejonie miało znaczenie, a dodatkowo dostarczało miejsc pracy.
Na kolorowanych przez Mabel zdjęciach widać ich pierwszy dom położony na wzgórzu nad zatoką, wybudowali go sami, z kamieni przeznaczonych na budowę musieli wygotowywać sól morską, żeby kamienie stały się budulcem. Mabel nazwała ten domu "Tamarin", tak też jest podpisane to zdjęcie, i data – 1957.
Na półhektarowej rafie wyłaniającej się ze środka Trellis Bay wybudowali dom z zapleczem kuchennym i nazwali go klubem. Dziś do to miejsce nazywa się "The Last Resort" i jest "mekką" żeglarzy wędrujących po Archipelagu Wysp Dziewiczych.
Był znany i lubiany. Podczas wizyt, które trzeba było tutaj odbyć w ramach przygotowań do uroczystości, poznaliśmy prawie dziewięćdziesięcioletniego Obela Penna, czarnoskórego przyjaciela i wspólnika Władka.
Mieszkali do czasu, aż trzeba było zadbać o przyszłość dorastających dzieci. Wyjechali najpierw na Puerto Rico, a po latach do Stanów. Władysław Wagner zmarł w 1992 roku w Orlando na Florydzie. Tam do dzisiaj mieszka jego żona, Mabel, i ich córka, Susan. Nie opływają w luksusy.
* * *
Pomysł upamiętnienia miejsca poprzez wbudowanie tablicy pamiątkowej na Bellamy Cay rozwijał się przez kilka lat, a realnych kształtów nabrał w 2011 roku. W lutym został powołany komitet organizacyjny w składzie: Jerzy Knabe – komandor Polish Yacht Club w Londynie, Andrzej Piotrowski – prezydent Karaibskiej Republiki Żeglarskiej, Józef Aleksandrowicz – komandor Polsko-Kanadyjskiego Klubu Żeglarskiego "Biały Żagiel", komandor Polish Yachting Association of North America – Krzysztof Kamiński oraz Zbigniew Turkiewicz.
Na początku grudnia 2011 roku, podczas kolejnej wizyty na Wyspach, ustaliliśmy z miejscowymi autorytetami – wydawało się – wszystkie detale dotyczące naszego zlotu. Od tego momentu zaczęły się ostre przygotowania. Najtrudniej było ustalić ceny usług budowlanych oraz koszty poszczególnych imprez w "The Last Resort" i na brzegu zatoki przy "Cyber Cafe". Nie wiedzieliśmy, ile jachtów przypłynie, ilu polskich, czy też polonijnych żeglarzy weźmie w udział naszym zlocie, którego nazwę ustaliliśmy bodajże we wrześniu: "Wagner Sailing Rally 2012".
Trellis Bay należy do Beef Island, którą od największej wyspy Brytyjskich Wysp Dziewiczych – Tortoli – oddziela dwudziestometrowy przesmyk. Miejsce, gdzie dzisiaj jest lotnisko, służyło do wypasu krów (beef), a nad zatoczką porośniętą chaszczami wybijały się drzewa, podobne do naszej akacji, to – tamarin, ale w jakiejś endemicznej, jedynej w swoim gatunku, formie. Na brzegu zatoki stawiano szopy (trellis) służące pasterzom i rybakom. Z tych drzew, a raczej z ich gałęzi wcale nieprostych, nieraz nieprawdopodobnie pokręconych, ale również niespotykanie mocnych, uzyskiwano materiał do budowy łodzi żaglowych, jedynych swego rodzaju w rejonie Karaibów, żaglówek typu sloop, zwanych "The Tortola Boats". W 1834 roku wraz z likwidacją na Karaibach niewolnictwa, plantacje cukrowe utraciły racje ekonomiczne. Jedynym tutejszym przemysłem, który mógł podbić Karaiby, były łodzie żaglowe z Tortoli. Niewielka stocznia Władysława Wagnera rozwinęła budowę łodzi na skalę niemal przemysłową.
I oto ten dzień, 20 stycznia 2012. Wczesne popołudnie. Wpływamy do zatoki i mam duszę na ramieniu. Czy to się uda? Czy wszystko przemyślałem? Czy nie będzie jakiejś nawalanki ze strony gospodarzy? No i z naszej strony. Z niepokojem patrzę na Bellamy Cay, usiłuję wypatrzyć maszt i postument. Przez lornetkę widzę dwóch ludzi kręcących się w miejscu, gdzie powinien być, ale niczego tam nie widzę poza dwoma ludźmi. Nie pozostaje mi nic innego, jak zachować zimną krew.
Zaskoczony liczbą polskich flag, próbuję je policzyć i nagle – radość ogromna: "Husaria" dotarła na czas. Z tablicą, która odbyła niesamowitą drogę: z Nowego Jorku, poprzez Panamę, gdzie zaokrętowała się wraz z jej fundatorem, Januszem Kędzierskim, poprzez Morze Karaibskie. Jeszcze przed kilkoma godzinami słyszałem głos Tośka Kantora, jak rozpaczliwe wywoływał "Husarię" przez radio; wydawało się, że są jeszcze gdzieś daleko, że mogą nie zdążyć. Podziw budzi ten niezwykły, liczący ponad sześć tysięcy mil morskich, rejs.
Widzę załogi z torontońskiego "Białego Żagla", kilku żeglarzy z hamiltońskiego klubu "Zawisza Czarny", znajome twarze żeglarzy, z którymi od lat spotykam się na Georgian Bay i na naszym jeziorze Ontario. Kotwicę rzuca "Kedyw" z Nowego Jorku i niedaleko katamaran "Santa Maria" ze Szczecina. Coraz nas więcej.
Przy naszym prowizorycznym biurze WSR 2012 spotykam przyjaciół sprzed lat: Jacka Sołtysa – przypłynął z Baltimore, od lat uczestniczy w organizacji żeglarskich spotkań na Wschodnim Wybrzeżu "Polonia Randevous", oraz Andrzeja Gruszkę, past-komadora polonijnego nowojorskiego klubu żeglarskiego. To z nim, między innymi, przed 15 laty zakładaliśmy Polish Yachting Association of North America (PYANA). Pojawia się Krzysiek Sierant, przypłynął również z Nowego Jorku, jest – co najmniej od piętnastu lat – redaktorem znakomitego pisma polonijnego "Żeglarz".
Ruszam na Bellamy Cay. Przy miejscu na pomnik pracuje Jeff z pomocnikiem. Znamy się od miesiąca, jest pracownikiem "The Last Resort", muzykiem, barmanem, prawą ręką Bena właściciela wysepki. Jest i Ben. I jeszcze dwóch chłopaków z muzycznego zespołu. Budują postument. Właściwie już skończyli, baza pod maszt jest gotowa od dwóch dni, ławki będą gotowe jutro. Mam się nie martwić, wszystko będzie na czas. Gdzie maszt? Tam, za domem. Rzeczywiście jest. Typowy jachtowy maszt, z salingiem i linkami flagowymi. Jutro stanie na swoim miejscu, dziś beton jest za świeży. Uśmiechnięci, życzliwi i absolutnie spokojni. Żaden z nich nie ma zegarka. To tylko ja patrzę na zegarek bez przerwy, taki mój kanadyjski zwyczaj. Będę tu jutro o siódmej rano, mówię. Po co? Zdążymy.
Nie mam wyboru, wracam na jacht. I nagle przed moimi oczami wyrasta jeden z najpiękniejszych polskich żaglowców, płynie w poprzek zatoki w poszukiwaniu miejsca do zakotwiczenia. Pilnuję, żeby mi serce nie wyskoczyło z radości.
PIERWSZY DZIEŃ
Uroczystość
Oczywiście, że byłem tam o siódmej rano. Cała kelnersko-muzyczno-barowa ekipa "The Last Resort" szlifowała drewniane siedziska ławek. Wcale się mną ani moim zegarkiem nie przejmowali. Skończyli o jedenastej. W południe polakierowali ławki. Zabronili siadać. Od dziesiątej szukali odtwarzacza CD, znaleźli, odkurzony – zadziałał. Głośniki, kable, wzmacniacze. O wpół do pierwszej puszczam polskie pieśni patriotyczne. Do pomostu Bellamy Cay podpływają dziesiątki dinghi. Eleganckie żeglarskie garnitury: białe spodnie, granatowe dwurzędowe marynarki z emblematami klubów, białe koszule, krawaty... Harcerze z Nowego Jorku w mundurach. Staropolskie ubiory Bractwa Wybrzeża i paradne Karaibskiej Republiki Żeglarskiej. Większość w niebieskich koszulkach z logo "Wagner Sailing Rally 2012".
Około godziny pierwszej do pomostu podpływa łódź wiosłowa z marynarzami, którzy delikatnie przenoszą tablicę, montują ją na postumencie i zakrywają biało-czerwoną flagą. Czekamy na gości.
Janusz Kędzierski przez głośniki sprawdza obecność. Ilu nas jest? Z Nowego Jorku?! Głośny krzyk. Z Chicago?! Mniej głośny, ale słychać. Z Toronto?! Dachówki spadają z Last Resort. Z Polski?! Też głośno.
Gości honorowych przywożą na wysepkę łodzie "The Last Resort". Jurek Knabe, komandor "Wagner Sailing Rally 2012", wita ich i nas wszystkich. Na maszt, jako pierwsza, wyjeżdża biało-czerwona flaga państwowa. Nad Trellis Bay rozlega się polski hymn. "Jeszcze Polska nie zginęła..." usłyszał Władek nad swoim domem na Bellamy Cay. Był z nami, czułem to... Na maszt wyjeżdża flaga Brytyjskich Wysp Dziewiczych, rozlega się hymn "Boże chroń królową...".
Odsłaniamy tablicę, na niej napis w obu językach: "Władek Wagner 1912–1992. Pierwszy Polak, który opłynął świat w latach 1932–1939. Po wojnie zamieszkał przy Trellis Bay, nie chcąc wracać do Polski opanowanej przez komunistów. Pamięć o Nim żyje tutaj i w Ojczyźnie. 2012 Żeglarze".
Władek wprowadził jacht "Rubikon" do zatoki Trellis we wrześniu 1949 roku, gdy była otoczona chaszczami, resztkami jakichś szałasów, ale na pewno jej widok i położenie zachęciły go, by tu rzucić kotwicę na ładnych parę lat. Co go tu zatrzymało? Czy może oczami wyobraźni mógł usłyszeć hymn polski odegrany tutaj na jego cześć 63 lata później?
Koktajl na żaglowcu "Fryderyk Chopin" to cały ceremoniał. Najpierw byli podejmowani osobiście przez Kapitana oficjalni goście WSR2012, a następnie, gdy do burty "Chopina" zaczęły podpływać dinghi z załogami jachtów, uczestników WSR, na żaglowcu podawano wino i przekąski. Można było zwiedzać cały żaglowiec niemal od zęzy aż do topu masztów (na szczęście nie wszyscy mieli na to ochotę). Problemem dla wielu była sznurowa drabinka zwisająca z wysokiej burty żaglowca, łącząca pokład z rozhuśtaną falami łódeczką, różnie się też ta przygoda kończyła. Było na co popatrzeć.
Party w "Cyber Cafe"
"Welcome to the Wladek Wagner Memorial Party" – ogłaszał Jeremy Wright, właściciel "Cyber Café", zawsze otwartej na wszystkie strony świata kawiarenki, leżącej na samym brzegu Trellis Bay. Jeremy jest Anglikiem, pewnie trochę nietypowym, bo jest zawsze radosny, otwarty "na oścież" jak jego kawiarenka, z sercem na dłoni. Od początku we wszystkim nam pomagał, organizował dla nas kontakty, angażował się w rozmowy, podpowiadał, radził i częstował świetnymi drinkami. Sąsiadem "Cyber Cafe" na brzegu Trellis Bay jest "Aragon Studio", pracownia sztuki praktycznej, metaloplastyki, malarstwa i wszelakich pamiątek w bardzo dobrym guście. Placyk pomiędzy "Cyber Cafe" i "Aragon Studio" doskonale nadaje się na duże party i zapewne często do tego służy. Na placyku oraz w wodzie umieszczono, sporządzone przez "Aragon Studio", dwumetrowej średnicy ażurowe kule z metaloplastyki, obrazujące tancerzy, wnętrze jest puste i służy jako wielkie palenisko.
Proszę o odrobinę wyobraźni (tych, którzy tam z nami nie byli): karaibska muzyka na żywo, ogień płonący w kulach na wodzie, kolorowo wystrojeni tancerze na szczudłach (tańce karaibskich duchów), noc, ciepło, w zatoce widać światła jachtów... i my, tańczący, gadający, drinkujący, rozbawieni. Do tego świetna kuchnia i... tak do rana.
DRUGI DZIEŃ
Żeglarska msza
Polski ksiądz o. Andrzej Szorc – redemptorysta przypłynął do nas promem z wyspy St. Croix. Jest jednym z czterech lub pięciu polskich misjonarzy w Basenie Morza Karaibskiego i było to wielkie wyróżnienie i szczęście, że to właśnie jemu przypadło celebrowanie eucharystii dla polskich żeglarzy i dla Wagnera, na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, w miejscu jakże odległym od Polski, a jakże z Polską związanym.
Parada Polskich Jachtów
Bryg "Fryderyk Chopin" rzucił kotwicę na zewnątrz zatoki. Kolumna jachtów formuje się za "Husarią". Z zatoki wypływaliśmy obok siebie, za sobą, w większości jachty w gali banderowej, całe załogi na pokładzie, wszędzie radość i zdumienie, kiedy zobaczyliśmy, że ten sznurek polskich jachtów ma ponad kilometr długości: gdy pierwsze jachty opływały "Chopina", ostatnie jeszcze z zatoki nie wypłynęły. Na STS "Fryderyk Chopin" też było świątecznie: udekorowany w galę banderową, z całą załogą na burtach, witał każdy jacht rykiem syreny i flagowym salutem. Machamy do siebie, krzyczymy, wszyscy wzruszeni, bo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dzieje się coś niezwykłego: tak daleko od Kraju, i tak wielkie żeglarskie świętowanie.
"Fryderyk Chopin" nabierał rozpędu, goniliśmy go może przez kwadrans, jeszcze raz usłyszeliśmy syrenę i – oni popłynęli do domu, a my z powrotem na naszą Trellis Bay.
Do zobaczenia 8 lipca 2012 roku w Gdyni, w miejscu, z którego przed osiemdziesięciu laty Władysław Wagner wyruszył w ten Wielki Rejs.
Zbigniew Turkiewicz
Dalszy ciąg opowieści o Wielkim Rejsie Wagnera już za tydzień
Z OST FRONTU: 75. parada ku czci generała Pułaskiego w Nowym Jorku
Jak zawsze zaczęła się Mszą u św. Patryka, czyli w katolickiej archidiecezji Nowego Jorku. Odprawiał mszę biskup z Polski, ale ani jednego biskupa z Nowego Jorku nie było. Później było śniadanie za 35 dolców, więc go nie zaszczyciłem. Niestety, zaczęło padać i to wstrzymało moc rodaków od pokazania się na Piątej Alei, gdzie zwykle odbywają się parady.
W tym roku przybyły dwa autobusy z Hamilton i Mississaugi i trochę z nich nawet mnie z widzenia znało.
Paradę prowadził Grand Marshale – tym razem małżeństwo doktorzy Kazimierz i Krystyna Szczechowie. Pod trybuną honorową na Piątej Alei przy schodach do biblioteki publicznej miasta Nowy Jork odegrano hymny USA i Polski, i dalej pomaszerowała parada, a idący na przedzie marszałkowie zatrzymali się pod katedrą, gdzie siedzał przybyły z Polski biskup – samotnie, bez amerykańskich biskupów, jak to było dawniej za życia Jana Pawła II. Gdy zbliżały się poszczególne grupy, z trybuny pozdrawiano je, a do marszałka podchodzili prowadzący te grupy i witali się z nim, często wręczając kwiaty. Czasami idące zespoły taneczne tańczyły przed trybuną, wciągając do tańca marszałka i marszałkową parady.
Kogo na paradzie nie było! Naprzód szli w białych mundurach Kadeci Pułaskiego, organizacja nie tak młodych panów, pracownicy Konsulatu Generalnego RP w New Yorku, dalej jedna z wielu udekorowanych platform samochodowych wielkiej tutejszej Słowiańskiej i Polskiej Unii Kredytowej, która ma już 6 miliardów dolarów wkładów i jest największą finansową firmą tego kontynentu. Oczywiście dalej byli harcerze, mieli swą platformę i maszerowali zgrabnie. Wielkie wrażenie robiła parada motocyklistów, których zapewne było ponad 200, na swych wspaniałych i jakże drogich mechanicznych rumakach.
Przeplatały się potem platformy różnych organizacji i parafii, często ze swymi miss piękności i oczywiście ze swymi proboszczami i maszerującymi różnymi organizacjami, jak chóry lub szkoły sobotnie. Było jednak wiele niepolskich organizacji i orkiestr.
Pogoda się poprawiła, ale było o wiele więcej maszerujących niż stojących poza barierkami.
Parada nie była tak wspaniała jak ta z 1975 roku, na którą przywiozłem z Montrealu zespół pieśni i tańca, ale każda jest wielka. Są jednak głosy, że trzeba ją jakoś usprawnić, coś zmienić, ale wielu coś tam mówi, ale niewielu ma jakiś konkretny program usprawnienia.
W każdym razie organizatorzy mają nadzieję, że za rok przyjedzie wiele wiele więcej rodaków z Kanady, co daj Boże się stanie. Amen.
Aleksander graf Pruszyński
Mińsk/Warszawa
Prośba o wsparcie
Jestem zaproszony do Azerbejdżanu i Gruzji z odczytami o Polakach z Kanady i Białorusi. Organizatorzy zapewniają mi pobyt, ale nie pokryją kosztów drogi – cztery godziny lotu z Mińska, około 400 dol.
Zwracam się więc do czytelników, którzy by chcieli mi pomóc pojechać tam, a potem opisać w "Gońcu" to, co widziałem. Zwłaszcza w Gruzji, która jest jedynym krajem byłego ZSRS, który wspaniale się rozwija.
Proszę więc Czytelników o wsparcie – wystarczy 20 osób, które by przysłały na adres redakcji po 20 dolarów. Jeszcze w tym miesiącu tam pojadę.
Aleksander graf Pruszyński
Nieskromny korespondent "Gońca"
Oświata polonijna: Katolicka Szkoła Polska im. Romka Strzałkowskiego
Pierwsze próby powołania do życia szkoły polonijnej na terenie Grecji podjęto w połowie lat osiemdziesiątych. W roku 1988, z inicjatywy ks. Stanisława Móla, doszło tam do powstania pierwszej polskiej szkoły w Atenach, która przyjęła imię Romka Strzałkowskiego i działała przy parafii rzymskokatolickiej, zaś w roku 1994 otwarto drugą polską szkołę przy Związku Polsko-Greckim im. Iwanowa Szajnowicza.
Szkoła im. Romka Strzałkowskiego powstała oficjalnie we wrześniu roku 1997. Została powołana rozporządzeniem ministra edukacji narodowej. Placówka ta, podobnie jak wiele innych tego typu szkół na całym świecie, była finansowana przez MEN i działała w oparciu o identyczne dla wszystkich polskich szkół przepisy. Myśl zorganizowania lokalu szkolnego dla dzieci polskich pojawiła się w greckim środowisku imigracyjnym w roku 1985. W tym też roku kuria arcybiskupia greckiego Kościoła katolickiego w Atenach oddała na cele emigracji jedną ze swoich sal, znajdujących się na parterze ich budynku. Sala ta stanowiła tzw. ochronkę dla dzieci imigrantów polskich w wieku przedszkolnym i podstawowym. Był to zalążek polskiej szkoły w stolicy Grecji. Ochronka została zarejestrowana w roku 1986 w Polskiej Macierzy Szkolnej w Londynie. Na patrona placówki wybrano Romka Strzałkowskiego – trzynastoletniego ucznia, który zginął w czerwcu 1956 roku, w trakcie zamieszek na ulicach Poznania. Wkrótce, z powodu trudności lokalowych, działalność ochronki zawieszono. W obliczu narastających problemów polska imigracja w Atenach, w marcu 1987, rozpoczęła rozmowy z greckim Caritasem o umożliwieniu adaptacji budynku Caritasu przy ul. Kapodistriou 52. Budynek ten miał być kontynuacją ochronki dla polskich dzieci i jednocześnie miał umożliwić w przyszłości zorganizowanie oficjalnej szkoły polskiej. We wrześniu 1987 roku polscy imigranci poinformowali Caritas o liczbie dzieci chcących uczęszczać na zajęcia szkolne oraz o ramach czasowych, w których zajęcia należałoby prowadzić. 21 września zawarta została umowa pomiędzy imigracją a Caritasem, regulująca sytuację oświatową polskich emigrantów. Na mocy tego porozumienia grecki Caritas udostępnił dzieciom uchodźców polskich trzy pomieszczenia przez pięć dni w tygodniu.
Opłata za uczęszczające dziecko do ochronki wynosiła 3000 drachm, z czego 1000 drachm pobierał Caritas. Nauczyciele zobowiązani zostali do sprzątania pomieszczeń i toalet, w których odbywały się zajęcia. Pełną odpowiedzialność za bezpieczeństwo dzieci i za ewentualne szkody wyrządzone przez nie mieli ponosić nauczyciele. W takich warunkach i na takich zasadach miała zaistnieć i funkcjonować Wolna Szkoła Polska w Atenach.
We wrześniu 1987 roku udostępniono polskim uczniom budynek Caritasu, by kilka dni później go zamknąć. W końcu zaś września, tego samego roku, przekazano polskim imigrantom następującą informację:
Stowarzyszenie Caritas, po rozpatrzeniu problemu, zdecydowało się na wycofanie oferty udostępnienia budynku przy ul. Kapodistriou 52 z następujących przyczyn: ww. budynek jest nieodpowiedni do użytkowania go w charakterze szkoły; istnieją przeszkody prawne związane z niespełnieniem wymogów bezpieczeństwa i higieny przez ww. budynek; Stowarzyszenie Caritas winno być otwarte dla wszystkich kategorii ludzi, którzy potrzebują pomocy, dla wszystkich narodowości uchodźców. Działalność jego jest ukierunkowana na zaspokojenie potrzeb ludzi bezrobotnych lub znajdujących się w stanie nędzy materialnej".
W roku 1988 polscy jezuici rozpoczęli starania o reaktywowanie szkoły. Na nową siedzibę przeznaczono jednopiętrowy budynek przy ul. Smyrnis 28 i w październiku 1988 roku odbyła się oficjalna inauguracja nowego roku szkolnego w Katolickiej Szkole Polskiej im. Romka Strzałkowskiego, nad którą opiekę sprawowała Polska Macierz Szkolna w Londynie.
W tym samym czasie funkcjonował już Punkt Konsultacyjny przy Ambasadzie RP. Było to miejsce, w którym języka polskiego, geografii i historii Polski uczyły się dzieci pracowników dyplomatycznych oddelegowanych z kraju do pracy w Grecji. Rok szkolny 1989/1990 rozpoczął się tam 18 września z 439 uczniami.
Z ogłoszeń duszpasterskich, z marca 1990, można się było dowiedzieć o nowych pięciu zasadach obowiązujących w Katolickiej Szkole Polskiej. I tak:
1. Na końcu każdego miesiąca wywieszona będzie pełna lista wpływów i rozchodów finansowych szkoły, co będzie można sprawdzić na tablicy ogłoszeń w szkole;
2. Opłata za naukę powinna być dokonywana do 15. dnia miesiąca poprzedzającego, np. 15 listopada za grudniowy miesiąc nauki;
3. Za nieterminowe wpłaty będzie najpierw stosowana kara finansowa, a później będzie dziecko skreślone z listy uczniów;
4. W związku z tym, że nauczyciele i obsługa szkoły pobierają stałą pensję miesięczną, opłata za naukę pobierana jest w całości, niezależnie od frekwencji ucznia;
5. Ewentualne nadwyżki przeznaczone będą na potrzeby szkoły i dzieci, o czym rodzice będą na bieżąco informowani.
Początki polskiej placówki oświatowej wzbudzały duże zainteresowanie ze strony ambasady polskiej w Atenach. Miało to swój wyraz w spotkaniach zarówno z przedstawicielami szkoły, księżmi, jak i polskimi emigrantami. W listopadzie 1989 roku, na jednym z takich spotkań odnotowano co następuje:
Od nowego roku szkolnego nie jest to już szkoła kierowana przez Komitet Rodzicielski, który poprzednio był przeciwny przyjmowaniu jakiejkolwiek pomocy od państwa polskiego. Na czele szkoły, jako formalny i rzeczywisty opiekun, stanął ksiądz Wit Pasierbek, który od trzech miesięcy kieruje polską parafią rzymskokatolicką w Atenach. Ks. W. Pasierbek i jego pomocnik ks. Wacław Rusiniak opowiadają się zdecydowanie za korzystaniem przez szkołę z możliwie daleko idącej pomocy państwa polskiego. Zapewniają, że taka sama jest opinia kierownictwa szkoły (kierowniczki i jej zastępców) oraz pracujących w niej polskich pedagogów i większości członków nowego Komitetu Rodzicielskiego.
Niewątpliwie na zmianę stanowiska w tej kwestii zasadniczy wpływ wywarły zmiany w kraju, a przede wszystkim powołanie na premiera T. Mazowieckiego. Ambasada polska miała wiele propozycji co do rozwiązania pojawiających się wciąż nowych problemów. Planowano zorganizowanie nowych podręczników szkolnych, lektur, kolonii letnich na terenie Polski. Pojawiła się nawet propozycja powstania szkoły prywatnej w Atenach, która miała działać za zgodą greckich władz. Kolejne lata przyniosły kilka zasadniczych zmian i wciąż powiększającą się liczbę uczniów, a także nauczycieli. Normą stawały się letnie kolonie, z których korzystało coraz więcej dzieci. W roku szkolnym 1900/1991 nastąpiło uregulowanie statusu prawnego budynku szkoły:
W nowym roku szkolnym (…) zależna będzie od Ministerstwa Edukacji Narodowej w Warszawie. Tak jak dotychczas, patronat nad szkołą sprawować będą księża jezuici z parafii Serca Jezusowego w Atenach. Opłata za naukę utrzyma się na stałym poziomie zbliżonym do dotychczasowego. Świadectwa wydawane przez szkołę uznawane będą w Polsce, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, jak i w innych krajach.
Rok szkolny 1991/1992 był pierwszym, w którym szansę nauki zgodnie z programem nauczania dostały także dzieci mieszkające wraz z rodzicami na wyspach greckich. Zdawały one co 2 – 3 miesiące egzaminy w Szkole Polskiej w Atenach, z materiału wcześniej przerabianego w domu z rodzicami.
W roku szkolnym 1992/1993 zwiększyła się zdecydowanie liczba pomieszczeń szkolnych. Udostępniono też wcześniej remontowane drugie piętro, gdzie znajdowała się biblioteka, świetlica i dodatkowe sale. Dzięki temu dzieci nie musiały już uczęszczać do szkoły na trzy zmiany. Zakupiono nowe książki do biblioteki jako pomoce dydaktyczne oraz telewizor i magnetowid.
Na początku roku szkolnego program pracy szkoły zakładał, iż placówka ta winna przede wszystkim spełniać rolę edukacyjną, a następnie kulturotwórczą, a w dalszej kolejności – konsolidującą środowisko emigracji polskiej w Atenach. Nie można się było natomiast zgodzić z funkcją, w jakiej widziało szkołę wielu rodziców, a więc "przechowalni". Na szczęście, większość rodziców nie traktowała szkoły w podobny sposób. Szkoła była przyparafialna, chociaż parafia nie była wyłącznie polską placówką duszpasterską, jak wielu sądziło. Na każde przedsięwzięcie, każdą inicjatywę, każdy krok poza szkołą trzeba było uzyskać zgodę gospodarzy parafii, a więc greckiego proboszcza. Od 1994 r. program nauczania w szkole im. Strzałkowskiego został dopasowany do wymogów i norm polskiego Ministerstwa Edukacji Narodowej i od tamtej pory był on taki sam jak w Polsce. Ponadto świadectwa szkolne otrzymywane przez dzieci opatrzone były pieczątką szkoły przy ul. Tynieckiej w Warszawie, ponieważ Szkoła Polska w Atenach została afiliowana do jednej z warszawskich szkół. W roku 1994 powstała także druga polska szkoła przy Niezależnym Związku Polsko-Greckim. Szkoła ta nosiła imię Iwanowa Szajnowicza i mieściła się przy ul. Wiktora Hugo. Jednak fakt istnienia kilku placówek edukacyjnych działał destrukcyjnie zarówno na nauczycieli, jak i uczniów. Taki stan rzeczy nie sprzyjał nastrojom w środowisku polonijnym, ale przede wszystkim miał negatywny wpływ na sam proces dydaktyczny. W owym czasie najważniejszą rzeczą było stworzenie państwowej szkoły polskiej w Atenach i uzyskanie prawa do wydawania świadectw uprawniających do kontynuowania przez dzieci nauki w Polsce. Nauczyciele, by tego dokonać, nawiązali współpracę z Ministerstwem Oświaty i Wychowania w Polsce. Egzaminy były przeprowadzane ze wszystkich przedmiotów. Na wszystkich poziomach nauczania przeprowadzała je komisja składająca się z nauczycieli wydelegowanych z Warszawy z MOiW. To pozwalało na otrzymywanie polskiego świadectwa przez uczniów. W 1996 r. doszło do połączenia rad pedagogicznych (ze szkół R. Strzałkowskiego i I. Szajnowicza).
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski