Ukradziona sukienka
Słońce zaświeciło solidnie, jak pięknie jest. Pierwsza niedziela według zmiany w Polsce, niedziela wolna od handlu. Wczoraj pędziła znajoma do pracy w markecie, pracuje na kasie. Pędziła na popołudnie, ale aż do 22. Cieszyła się jednak z wolnej niedzieli, bo zapytałam, już z oddali.
Niech ona ma tę niedzielę, nadającą się na spacer z dziećmi. W Niemczech to już normalne, że w niedziele markety są pozamykane. Nie byłam z tego zadowolona, bo rodzina niemiecka, której babcią czy dziadkiem się opiekowałam, z chęcią by dała mi wolne godziny właśnie w niedzielę, bo wtedy nie pracowali. Opiekunka polska w niedzielę, gdy sklepy pozamykane w Niemczech – nie ma gdzie się podziać, gdy ma czas wolny. W zimie, gdy zimno, najlepiej odpocząć w sklepach, pobyć między ludźmi, kupić swoim dzieciom jakiś prezencik. Byłam kiedyś na wsi niemieckiej, gdy szłam na spacer po wsi, ludzie niemieccy się przyglądali, bo u nich w gazetach przestrzegali akurat przed osobami tak spacerującymi, a obcymi. To mogli być przyszli złodzieje domów.
Do lasu bałam się sama iść. Potem zaprzyjaźniłam się z Niemką, która po mnie przychodziła, a lubiła spacerować. Po kawiarniach też nie chadzam. Żona pana starszego niemieckiego codziennie szła na kawę do kawiarni i na rogala. Mnie też to polecała. Jak mogłam iść, ja, matka pięciorga dzieci, zostawionych głodnych w Polsce, i do tego mężatka? Nie w głowie mi były kawiarnie, ja musiałam zarobić na chleb.
Wracam do tego, co teraz. Jestem w Polsce, mąż mój zawiózł samochód do mechanika. Kupiliśmy go z zaleceniem zmiany hamulców tylnych. Mało co jeździmy, lubimy chodzić, spacerować, a przy okazji coś tam zawsze kupimy. Zastanawialiśmy się, do którego mechanika dać. Ten nasz pan dotychczasowy zestarzał się, ma już inną pracę i niechętnie przyjmuje do naprawy, nie wszystko może zrobić, bo było to raczej jego hobby.
Myśleliśmy o tym, który zakład wybrać. Pierwszy, to zakłada głównie opony, ale i hamulcami się zajmuje. Drugi robi wszystko, a kiedyś, gdy mój tata dostał malucha… tak się kiedyś mówiło, że się dostaje, a kupuje się samochód na giełdzie. Tata miał wpłacone na dużego fiata i doczekał się go wreszcie, był to początek lat 80. Jego brat chciał zamienić tacie tego fiata na dwa małe fiaty, 126 p. Tata się zamienił, ale jeden fiat mały nowy był dobry, ale drugi był jakiś słaby. Dlatego to pewnie wujek wolał mieć dużego fiata. Tym słabym jeździliśmy trochę my, gdy nasz był w naprawie. Ledwo ciągnął pod górkę. I właśnie ten mechanik, a nie miał jeszcze wtedy dużego zakładu, wypatrzył, że silnik fabrycznie był zły – niedokładnie wywiercono w nim jakiś otwór, nie w tym miejscu co trzeba. Po jego naprawie, taty maluch jeździł sobie szybko, był wspaniały. No, oczywiście teraz wszyscy odwracają głowy, gdy widzą malucha, ale to były lata 90.
Mąż zapamiętał nazwisko tego pana mechanika i okazało się, że ma on duży zakład. Szkoda, że mąż do niego nie dał samochodu, zadzwonił do tego drugiego. W sumie, to nie wiadomo, gdzie dać. Może będzie dobrze.
Zauważyłam, że Niemcy zawsze piszą, ile kto ma lat, na przykład w prasie, o wypadku samochodowym. W Polsce się nie pisze, a czasami brakuje mi tego.
A oto tekst mojej 95-letniej mamy. Tak, 95-letniej.
Tytuł: Co się komu podoba?
Gdy byłam już w drugiej klasie szkoły klasztornej ss. Nazaretanek w Warszawie – to przybyła do nas już po półroczu nowa koleżanka. Rok 1942, wojna szalała na świecie, ale pod przykrywką Trzyletniej Szkoły Krawieckiej (gdzie szyto koszule dla niemieckich żołnierzy) odbywały się normalne lekcje. Nowa koleżanka pochodziła spod Zakopanego i była starsza od nas o dwa czy trzy lata. Widocznie wojna przerwała jej możność dalszej nauki. Nazywała się Hanka i była wysoka, silnie zbudowana, o brzydkiej twarzy. Tylko oczy miała ładne, szaro-zielone, bystre i mieniące się jak górskie potoki.
Od siostry dyrektorki dowiedziałyśmy się, że Hanka straciła niedawno matkę i brata i dlatego jest zamknięta w sobie, milcząca, nietowarzyska. Hanka mieszkała w klasztorze i tylko od czasu do czasu odwiedzał ją stary ojciec – prawdziwy góral. Mimo opóźnień w nauce Hanka swą pilnością i wytrwałością była wkrótce najlepszą uczennicą w klasie. Tylko góralski akcent pozostał jej przy odpowiedziach, a czasem jakieś słowo z gwary podhalańskiej. Gdy nastał maj i egzaminy maturalne – to Hanka uzyskała najlepsze wyniki ze wszystkich przedmiotów. Na uroczystość zakończenia przyjechał jej narzeczony, którego przedstawiła siostrze dyrektorce. My – jej koleżanki, z ciekawością i zazdrością przyglądałyśmy się temu wysokiemu i przystojnemu mężczyźnie. Trudno było uwierzyć, że stanowią parę.
Przysłowie mówi, że nie to piękne, co świeci, lecz co się, komu podoba. Hanki nie widziałam przez kilka lat – aż skończyła się wojna. Zupełnie przypadkiem – mieszkając już w Łodzi – pojechałam z koleżanką do ogrodu zoologicznego. Stałyśmy przed klatką z małpami i podziwiałyśmy małe małpiątka. Nagle odwróciłam się i zobaczyłam Hankę z kimś niesamowicie odrażającym. Był to ten piękny niegdyś jej narzeczony – obecnie mąż. Teraz cała twarz tego mężczyzny pokryta była bliznami i nasiana czarnym śrutem – jak piegami. W tej odrażającej twarzy świeciły nadal piękne, niebieskie oczy, smutnie spoglądające. Przerażenie moje było tym większe, że swoją miną pewnie sprawiłam mu przykrość. A przecież był on bohaterem, bo do ostatnich dni walczył w powstaniu warszawskim. Złączyły ich podczas wojny wspólne ideały oraz udział w powstaniu. Może i dobrze zrobił wtedy, że wybrał brzydką dziewczynę, – bo pewnie ładna porzuciłaby go teraz. Tak zrobiła inna nasza koleżanka – porzuciła chłopaka, który w powstaniu stracił wzrok.
Powojenne panny różniły się bardzo od tych z czasów wojny. Chodziły w modnych rajstopach – ze szwem z tyłu, góralskich kozaczkach – długich aż po kolana. Filc był kremowy, a paski skórzane brązowe. Miałam takie, cieszyłam się nimi, dumna w nich chodziłam, jeszcze jako panna. Rajstopy też zdobyłam, tzn. dostałam je od przyszłego męża, a on je zdobył. Był na zjeździe wojskowych i dano im po parze rajstop. Moja kuzynka z prowincji prosiła mnie o takie rajstopy, ale trudno było je dostać – tylko w typowo komunistycznych sklepach. Miałam tylko jedną letnią sukienkę, nie za ładną. Taką sukienkę założyłam na zabawę – zwykłą, kretonową. Ciotka chciała mi dać, ale brzydką, a jej córka miała ładne sukienki, z materiałów jeszcze sprzed wojny. Po wojnie długie kolejki się ustawiały, materiał na sukienki trzeba było zdobywać. Spodnie? Spodni się nie nosiło. Zbliżają się czasy wielkich zmian, że kobiety będą chodziły w spodniach, a mężczyźni włosy będą sobie fryzowali – tak powiedział nam jakiś socjolog za czasów moich studiów. Nie wierzyłyśmy w te prognozy przyszłości. Ciotka była zazdrosna, że odbijam jej córce potencjalnych kandydatów na męża.
Płaszcz zimowy po wojnie uszyty miałam z szarego koca. Koc był z Unry, była to krótka amerykańska pomoc po wojnie. Krótko, bo potem komuniści zabronili. Płaszcz był ładny, bo była to stuprocentowa wełna. Kuzynka, z którą razem mieszkaliśmy – w dwie rodziny, w Łodzi, miała futro. Przedwojenne, niezbyt ładne, ale ciepłe. Koleżanka Bożenka miała uszyty płaszcz z przefarbowanego płaszcza wojskowego jej ojca – z zielonego na brąz.
Innego razu dwie godziny stania w kolekcje i zdobyłyśmy kupony na sukienki. Był to materiał coś w rodzaju krempliny, nieprzewiewny, latem nie mogłam go nosić. Może to też było z Unry. A to kakao, a to kawa, ale się zaraz urwało, bo przecież komuniści łaski nie potrzebują. Czapkę zrobiłam sobie na szydełku, ale nosiło się czapki studenckie. Trzeba było nosić i uczniowskie tez
Z Unry zdobyłam jeszcze plusz brązowy wełniany dla matki, a dla ojca w loterii wygrałam całe ubranie. Była to komunistyczna loteria, zbierano pieniądze dla dzieci z Afryki. To był największy fant, jeden jedyny. Ubranie nie było nowe, ale z paczki zagranicznej Unry. Bardzo dobry gatunek. Ojciec długo w nim chodził, nawet został w nim pochowany. Było to całe ubranie – spodnie, marynarka, kamizelka. Jedna, jedyna najdroższa wygrana i właśnie ja ją zdobyłam. Koszule mój tata miał – ciotka mu dała po swoim mężu.
Nie lubię tych czasów wspominać, bo rodzice czekali na powrót Januszka, mojego brata, a ja wiedziałam, że on nie żyje.
Co dobrego jadłam po wojnie? Księża urządzali obozy – pamiętam grube czekolady, kakao, mleko skondensowane, jak śmietana, pyszne... szynki. W domu się tego nie miało. Po dwóch latach zabroniono i obozów, i łaski, jałmużny. Polska nie chce jałmużny i skończyło się. Po byle co kolejki. Miałam jednak ładną sukienkę, kretonową, szafirową w kropeczki- groszki białe, przypomniałam sobie. Pierwsza zdobycz po wojnie, dzięki księdzu ją zdobyłam, bo Kościół też otrzymywał paczki z Unry. Ksiądz wybrał dla mnie i dla Bożeny materiał na sukienki, bo razem uczyliśmy w szkole. Dla mnie szafirowy, a dla Bożeny zielony – ja bym wolała na odwrót. Krawcowa uszyła mi piękną sukienkę, chyba ani razu jej na sobie nie miałam.
Wybrałyśmy się do Łodzi, zanocować miałyśmy u ciotki, mama dała nam słoik miodu i osełkę masła dla ciotki. Pożyczyłam plecak wojskowy od sąsiadki nauczycielki. Mąż zaginął gdzieś, plecak został. Dojechałyśmy z Bożeną – z przesiadką w Rawie, do Rogowa – tam przesiadka i do Łodzi. Bożena, jako wielka dama, usiadła, a ty stań w kolejce i kup bilet. Plecak postawiłam obok niej. Nie wzięła go na kolana, boby brzydko wyglądała. Postawiła go koło nóg. Plecak ukradli i mi tę sukienkę. Bożenie jeszcze sukienkę szyli, a moją ukradziono. Ciotce figę zawiozłam, czyli nic, i jeszcze obie się zwaliłyśmy. Takie to były po wojnie kradzieże. Człowiek się nie obrócił, a już ukradli.
Nigdy nie lubiłam granatu ani szafiru, wolałabym zielony. Gdy powiedziałam księdzu, że straciłam tę sukienkę, bardzo był zmartwiony. Ani razu nie miałam jej na sobie. Krawcowa mi ją przybrała szyfonem białym, ale nie miałam szczęścia. Bożena też nie nosiła tej sukienki, dała matce, bo jej się zielony nie podobał. Wtedy straciłyśmy też pieniądze, dokumenty. Pieniędzy trochę, niedużo, bo jechałyśmy do Łodzi, aby coś sobie kupić.
Czy potem, mamo, miałaś zieloną sukienkę? Pamiętam taką twoją w kwiaty, mamo.
I naraz przypomniałam sobie mnie w zielonej sukience – opowiadam mamie o tym, jak zostaliśmy zaproszeni przez kolegę mojego chłopaka na tzw. parapetówkę. Moja koleżanka z akademika miała rodzinę we Francji. Pożyczyła mi ciemnozieloną sukienkę. Wtedy modne było mini, a sukienka była do kolan. Pamiętam, że sukienka zrobiła furorę, wszystkim się w niej podobałam. Jednak sukienka to sukienka – myślę sobie. Kobieca figura jest właściwa dla sukienek, a nie dla spodni obcisłych, tzw. rurek, które nawet już u nas i starsze, i grubsze zakładają… Ja też, bo wygodniej i w zimie cieplej. Rajstopy, to zawsze był kłopot z nimi. Świat zmierza więc ku wygodzie, chociaż rajstopy zaczynają nosić niektórzy mężczyźni. Wcześniej się kryli z tym, że chcą rajstopy nosić…
Świat zaczyna być tolerancyjny, wymuszają to ci bogatsi. Pieniądz rządzi światem. Rodzina z kilkorgiem dzieci nie wymusi ustaw korzystnych dla niej, jak rodzina bezdzietna – niemogąca mieć dzieci w sposób naturalny, w sposób boski.
Czytam jeszcze w Internecie na temat Unry. Powinno się pisać UNRRA. Organizacja założona w roku 1943 przez USA, Anglię, Chiny, ZSRS, w celu pomocy wyzwolonym obszarom po wojnie, w Europie i w Azji. Siedziba firmy – Waszyngton. Idę mamie poczytać na ten temat…
wandarat
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
14 marca 2018, Polska
Czasy kierowców i opiekunek z Polski
Najpierw tekst mojej mamy, bo napisała o Dniu Kobiet, a przecież to aktualne było i aktualne chyba jest. Mama ma 95 lat. Lubi pisać, a wczoraj kupiłam jej książeczkę, która zawiera 500 krzyżówek panoramicznych. Mama jest wiecznie zajęta, a jej życie jest ciekawe, pomimo tego, że nie może wyjść z domu, a kiedyś była wielką podróżniczką i często nas brała ze sobą w te podróże i czasem i tata dał się namówić. Poniżej mamy tekst, a potem będzie moje pisanie.
Tytuł: Dzień Kobiet – 8 marca
W drugiej połowie XIX wieku – po upadku powstania 1863 roku, dużo arystokratycznych rodzin popadło w biedę, gdy skonfiskowano im majątki. Wówczas to kobiety musiały czasem, jako jedyne w rodzinie, podjąć pracę zarobkową. Mężczyźni mieli jednak nadal pierwszeństwo do obejmowania różnych stanowisk, bo twierdzili, że kobiety są niedouczone, niepewne siebie, bezradne. Stopniowo kobiety zdobywały równouprawnienie, a ja gdzieś znalazłam i przepisałam sobie humorystyczny wiersz na temat tego uprawnienia. Kawałek jego przytoczę tutaj:
„Teraz od rana jesteś zdenerwowana,
Od świtu pracujesz niewyspana.
Bo dzisiaj wszystkich zachwyca,
Kobieta przodownica…
To jest męska robota – męskie nasienie,
Wymyśliło dla was równouprawnienie”.
W latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy jeszcze był w Polsce komunizm, to spotkała mnie śmieszna przygoda 8 marca. Pracowałam wtedy w szkole zawodowej i technikum mechanicznym, wśród 28 mężczyzn – nauczycieli. Nas kobiet było tylko siedem ze względu na typ szkoły. 8 marca, jak co roku, lekcje były skrócone, a o godzinie 12. w dużej sali skromne przyjęcie dla pracujących w szkole kobiet, a więc dwóch sprzątaczek, woźnej, dwóch pań z księgowości, sekretarki oraz trzech nauczycielek. Od dyrektora dostałyśmy po tulipanie i po parze rajstop. Na stołach postawiono ciasta i pączki – do picia herbatę w szklankach oraz oranżadę w butelkach. Siedziałam przy stole ze starszą nauczycielką języka rosyjskiego oraz będącą już na emeryturze bibliotekarką. Młodzi nasi sąsiedzi usługiwali nam, jak prawdziwi gentlemani, podawali nam tace z ciastkami oraz dolewali oranżady do pustych szklanek po herbacie. Nie wiedziałyśmy, że do oranżady dolewali nam wódki. Nieświadome podstępu, upiłyśmy się wszystkie trzy i zleciałyśmy z siedmiu kamiennych schodków wyjściowych. Przeraziło to młodych dowcipnisiów i w geście przeprosin opłacili taksówkę, żeby nas rozwiozła do domów. Mój mąż przywitał mnie słowami. – To nie mogłaś już przejść tego kilometra, tylko wynajmujesz taksówkę? Ja powiedziałam, że to święto kobiet i nasi koledzy zrobili nam taki prezent.
To koniec tekstu mojej mamy.
Jestem już w domu, w Polsce. Przyjechałam z Niemiec wczoraj rano, a jechałam całą noc.
Przedwczoraj przyjechała nowa opiekunka, pani z Koszalina, rocznik 1947. Była nauczycielką w-f w szkole podstawowej w Polsce. Pani wyglądała całkiem młodo, zaraz po przyjeździe założyła czarne legginsy, wysoka, sportowo wyglądająca, przyjechała na miesiąc. Za miesiąc przyjedzie jej siostra, na dwa miesiące. Ja wskoczyłam tam tylko awaryjnie, ale zapowiedziałam, że jak będzie trzeba, to mogę tam znów przyjechać, na dwa tygodnie do miesiąca. Na krócej nie, bo za trudna jazda, na dłużej też nie. Opiekunka ma na imię Renata, jechała 17 godzin, czekałyśmy na nią z panią starszą niemiecką od godziny 15. do 22. Okazało się, że ja już tego dnia nie mogę wyjechać, bo pani starsza nie może zostać sama, więc musiałam pogodzić się z tym, że pojadę następnego dnia. Cały dzień więc spędziłyśmy razem i widziałam różnicę w naszym podejściu do pani starszej. Ona już na luzie, widać, że przyjeżdża tu z przyjemnością i że jest to osoba, która ceni sobie spokój. Pięknie nakrywała do stołu, wykorzystując pani filiżaneczki do herbaty. I też, jak pani starsza niemiecka, piła herbatę i też lubiła z nią przysiąść, oglądając telewizję i pijąc następną herbatę. Jako starsza ode mnie, nie zdążyła wskoczyć w komputer. Mnie było szkoda czasu na telewizję, nie umiem nic nie robić.
Dowiedziałam się od niej, że kot ma jeszcze i suchy pokarm, którego nie zauważyłam, a jak zrobiło się mroźno, to jego pokarm z puszki zamarzł. Wzięłam więc następną puszkę do domu, a jemu dałam pokarm odmarznięty, ale prościej było dać mu pokarm suchy. Ten nie zamarza.
Pani starsza postanowiła na nią czekać, nie chciała iść spać. Po godzinie 22. poszłam do niej, aby ją poprosić, aby chociaż dała się umyć i ubrać w piżamę, bo ja przecież też muszę się wyspać, bo następnego dnia będę jechać całą noc. Pani starsza nadal chciała czekać, co, z jednej strony, dobrze o niej świadczyło, że tak lubi swoją jedną z dwóch opiekunek polskich, jednak było to przekroczenie punktualności niemieckiej, na moją niekorzyść wychodzące. Pomyślałam sobie, że równie dobrze Renata może przyjechać i o 1. w nocy i dlaczego ja mam też na nią czekać i nie spać? Na szczęście przed 23. Renata przyjechała, rzeczona z panią starszą nawet nie gadała. Widziała, że wtedy dotarło do niej, że powinna była iść spać. Renata podziękowała mi, że przyjechałam, zastąpiłam jej siostrę, która musiała jechać na pogrzeb. Pani starszej podobało się, że wszystko szybko chwyciłam i już po dwóch dniach wiedziałam, co jak robić. Byłoby na pewno trudniej, gdybym znała słabiej język niemiecki. Miałam przyjechać dzień wcześniej i patrzeć, jak opiekować się panią starszą. Przyjechałam jednak dzień później i tylko 15 minut słuchałam szybkiej relacji siostry, przed jej wyjazdem, ale dałam radę. Wyjechałam też dzień później. Dwa dni ostatnie były więc wyjazdowe, bo najpierw czekałyśmy z panią starszą niemiecką na jej przyjazd, a potem one dwie czekały na mój wyjazd, a był on też wieczorem.
Kierowca busika, busika na osiem osób, zawsze dzwoni wcześniej, potem wysyła smsa, że już będzie za 10 minut. Zauważyłam światła, wyszłam przed dom, ale busik odjechał. Ciemno, zimno, my na uboczu. Zostawiłam kufer i pobiegłam na sąsiednią ulicę, a tam on już zakręcał. Wskazałam nasz dom, że trzeba tam wjechać, kawałkiem polnej drogi.
Pani starsza niemiecka zafundowała mi na pożegnanie czekoladę, a mojemu mężowi kawałek sera holenderskiego, który tam, w tym rejonie blisko Holandii, jest bardzo popularny. Nie jadam sera żółtego, ale ten spróbowałam i miał on smak. Zazwyczaj sery nie mają smaku. Ten był pikantny. Pani starsza ma specjalny nożyk do krojenia, dzięki czemu uzyskuje cieniutkie kawałki. My będziemy kroić nożem. Taki ser musi poleżeć dobę w szafce, aby dojrzał, bo ja kupiłam jung, czyli młody.
Teraz już będę kupować taki ser i wieźć do Polski. Kosztował 2 euro... idę zobaczyć, jaką ma wagę… ma 450 gramów, a kupiony był w markecie wcale nietanim. Więc taki ser kosztuje miej niż ser w Polsce, tani jest. Tak samo masło w Niemczech podrożało, ale bardzo mało podrożało, mniej niż w Polsce. Kostka 250 gramów kosztuje 1,20 euro.
Żałuję, że nie przywiozłam jeszcze powideł śliwkowych i dżemu borówkowego i że kupiłam kurtkę dla syna, która okazała się za mała. Może ją sprzedam w Internecie, na Allegro.
Mamie mojej bardzo smakuje dżem borówkowy – a może to są żurawiny. Kosztował tylko 1 euro za 400 gramów. Mogłam kupić więcej, ale skupiłam się na kurtce i na nią wydałam ostatnie pieniądze. Kurtkę najpierw przeceniono o 50 proc., a potem znów o 50 proc. Kurtek było dużo, a ja miałam mało czasu. Przymierzałam je na siebie, w przymierzalni, wybrałam M-kę a powinnam kupić L-kę. Gdyby nie przecena kurtki, poszłabym dalej i bym kupiła może jeszcze następne kawałki serów… holenderskich.
W tym rejonie też pije się dużo herbaty. W mieście tym produkuje się herbatę, a ja już zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy ten nadmiar herbaty, pity całe jej życie, dwa razy dziennie, nie jest przyczyną jej choroby. W miejsce herbaty mogłaby pić czasem jakiś sok czy kompot, czy kawy trochę, czy rumianek, albo miętę, albo dziurawiec. Ona jednak tylko herbatę, i to z wielkim pietyzmem, a w szafce ma same płytkie i pękate herbaciane filiżaneczki.
Porównałam ten dom z domem pani niemieckiej, u której byłam w Duesseldorfie, w roku 2010.
Tamta miała taki gust, że każda rzecz w tamtym domu była piękna. Gdy mi w sklepie wybrała buty, to nosiłam je, aż się zdarły, ze trzy lata. Na wybór ich potrzebowała chwili. Każdy ręczniczek, ściereczka, torba, obraz na ścianie – wszystko było piękne. Tutaj – przeciwnie. Wszystko bure, jednakowe, nawet te filiżaneczki i serwisy, i talerze... wszystko było w jednym nudnym stylu. I był to pierwszy dom, gdzie dużo się psuło. Niemcy zazwyczaj wszystko mają solidne. Zaczęło się od roweru. Zjechałam nim z niskiego krawężnika i już koło potem zaczęło piszczeć i obcierać się. Potem lampkę chciałam zapalić. Nie mogłam, uznałam więc, że żarówka spalona, ale to okazało się, że tam nie było dopływu prądu. Duże, szerokie łóżko, dwie szafki po bokach. Z jednej strony lampka i z drugiej strony lampka. Z tej drugiej strony nie mogłam jej zapalić, co było denerwujące, bo akurat ta strona była bardziej potrzebna. Potem odkurzam, a tu listwa odpada przy podłodze, to też rzadko się w Niemczech spotyka. Potem kran zaczął cieknąć, a jak go zakręcałam, to całkiem odpadł kurek – w łazience, nad umywalką. Na drugi dzień przyszedł mechanik, obejrzał, pojechał po wszystko nowe – i kran, armaturę nową.
Jednak wszystkie maszyny pomocne w tym domu były firmy Miele. Niemcy najbardziej ją cenią, więc jak zmywarka nie chciała zmywać, wiedziałam, że to na pewno nasza wina, bo zmywarka tej firmy by się nie zepsuła. Rzeczywiście, za wcześnie ją wyłączyłam poprzedniego dnia i musiała dokończyć swój program. Chciałam kupić w Polsce używaną pralkę tej firmy, jednak pan sprzedawca mi odradził, gdy dowiedział się, że windy nie ma, a ja mieszkam na którymś tam piętrze. Ta pralka waży dużo, ona jest ciężka.
A teraz opiszę powrót do domu – z Niemiec do Polski. Polskę się kocha, nieważne, że domy na wsi to domki, w porównaniu z Niemcami.
Pan kierowca mówi, że nie chce wyjeżdżać z kraju, jednak tutaj może być tylko kierowcą. Chciałby być pilotem, ale ma lęk wysokości. Zauważył go, gdy jeździł plandekami do Włoch, jechał przez Alpy. Z góry widok przepiękny, ale on się bał i już nie może tam jeździć. Dlatego próbuje wozić teraz ludzi, zamienił się z kolegą. Plus jeżdżenia busikami to taki, że ma się kontakt z ludźmi. Jednak nie wszyscy są tacy rozmowni jak ja – dwie panie tylko słuchały. Jednak jadąc, wystarczy, że ma się świadomość, że ludzie są, a nie tylko plandeka. Kierowca mówi, że 80 procent kierowców Europy to Polacy. Dalsze 10 procent to Rumuni. I inni, a tylko 10 procent to obywatele danego kraju Europy Zachodniej. Trzeba by było to gdzieś sprawdzić.
Spotkałam koleżankę dawną, szkolną. Poczułam się naraz jak w dawnych czasach. Tylko problemy nasze inne. Nasze mamy prawie nie chodzą, a ojcowie poumierali. Moja akceptuje swój stan, jej mama go nie akceptuje, przez to cierpi. Nasze jedyne córeczki mają to samo imię.
A my? Czy nadal te same? Nie, ja czuję się inna, silniejsza. Ona straciła męża, a w szkole zawsze sypała kawałami i tak śmiesznie naśladowała moją babcię, co mi się wtedy podobało i nie podobało. Sąsiad z góry też naśladował moją babcię. Babcia była podziwiana przez inne babcie, bo i czytała gazetę – „Problemy”, i była bardzo mądra, jednak czasem przeganiała młodzież z naszego domu. A nasz dom to był dom pełen zawsze ludzi, bo za bratem ciągnął się zawsze ogon kolegów. On szybko chodził, więc szedł jako pierwszy. Ledwo się mieścili w jego pokoiku. Ja miałam dwie koleżanki i siostry też. Kiedyś przyszło do mnie pół klasy, aby ściągnąć wypracowanie, którego w żaden sposób nie można było napisać. Nie dało się, myślę, że nauczyciel musiał się pomylić. W końcu ja siadłam, napisałam na trzy czwarte strony w tak ogólnikowy sposób, że równie dobrze temat mógł być inny. Nauczyciel stopniowo oddawał zeszyty i każdy z nas dostał czwórkę. To wysoki stopień jak na tego nauczyciela, a poza tym wszyscy mieli tak samo napisane, bo zwalili ode mnie. Coś tu nie pasowało – żadnego dochodzenia nie prowadził. Ja wtedy byłam matematyczką i fizyczką, tylko na lekcji języka polskiego zawsze wiedziałam, co poeta miał na myśli. Zazwyczaj połowa wiersza była jasna, a połowa jakaś wymuszona, zwichrowana i trzeba było się domyślać. Widać było, że poeta, co miał przekazać, to już przekazał, a wydłużał wiersz na siłę, aby jakoś wyglądał, aby nie był za krótki. Im lepszy poeta, tym mniej zwrotek potrzebuje. Poeta to trochę jak matematyk – mało słów, dużo treści. Jednak słowa i tak zawierają emocje, a liczby są czystą prawdą – bez emocji.
Na przykład matematyczne 2 + 2 = 4, w słowach naszych ujmiemy, że dodajemy jabłka albo koguty. Jabłko – jeden sobie wyobrazi jako zielone, inny jako czerwone, duże, małe, robaczywe, z ogonkiem albo bez.
Życie dodaje barw liczbom, ale liczba to sama prawda, kryształowa prawda.
wandarat
Polska, 7 marca 2018
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Niemcy lubią swoją kartoflankę
Na obiad kartoflanka, niemiecka kartoflanka. Nie odcedza się od ziemniaków wody, gniecie się je, dodaje trochę mrożonego pokrojonego pora, trochę masła, śmietanki i łyżeczkę bulionu ze słoika.
Niemki mają łatwą kuchnię, i w gotowaniu, i w sprzątaniu po obiedzie. Zaproponowałam dzisiaj, że zamiast bulionu podsmażę cebulę, ale pani się oburzyła na takie traktowanie kartoflanki. Zamilkłam więc, zła na siebie za tę niepotrzebną propozycję, ale po obiedzie opowiedziałam jej, jakie ja zupy robię, np. ogórkowa z ukiszonych ogórków. Tu pani się skrzywiła, jak można coś takiego jeść. Dodajemy do niej warzywa i ziemniaki, i śmietanę kwaśną – dodałam szybko, ale to już pani nie obchodziło. Robię też pomidorową, dodaję warzywa i ryż. Ryż? – pani zdziwiona. Albo taki krupnik – na kaszy jęczmiennej, grzyba wrzucam suszonego, a wcześniej namoczonego, dużo warzyw i ziół. Jem na obiad i czasem na kolację.
– Kto gotuje mojej mamie, gdy ja tu jestem? – Mój mąż, on lubi gotować – odpowiadam. – O której moja mama wstaje? Odpowiadam, że śpi, ile chce. Czasami wstaje o 8. rano, czasami o 11. Czasami ma ciekawy program telewizyjny i on jest ważniejszy od jedzenia.
Przed chwilą, w czasie kolacji, opowiadałam pani starszej niemieckiej, której brakuje tlenu, opowiadałam jej o rodzinie niemieckiej, u której miało być dobrze, a nie było dobrze. Byłam u niej kilka lat temu jako opieka całodobowa. Rodzice – starsi ludzie, sprzedali dom w Berlinie i przeprowadzili się do miasta na zachodzie Niemiec. Kupili tam trzy mieszkania w sąsiedztwie – jedno dla nich na parterze i dwa dla dwóch córek z rodzinami swoimi. Zamieszkali więc blisko siebie. Jednak między tymi córkami wywiązała się wrogość, a chodziło o niesprawiedliwie podzielony majątek po rodzicach. Koniec końców, jedna z córek przestała rodziców odwiedzać i im pomagać, a mieszkała piętro wyżej. Rodzice o wszystkim pomyśleli. Mieszkanie ich było dostosowane do ludzi starszych, było bez progów. Niedaleko park, kościół, przystanek autobusowy, market i przychodnia. Nie pomyśleli jednaj o równym podziale majątku. Biedniejszej dali więcej, bogatszej mniej.
Byłam chora, cztery dni chora i w robocie. Co prawda, do pracy nie musiałam dojeżdżać, bo jestem wciąż w pracy, bo nocuję w pracy, bo moją pracą jest dom pani starszej niemieckiej, więc niemiecki dom, tym razem na zachodzie Niemiec.
Mam nadzieję, że nie zarażę po powrocie do domu w Polsce mojej rodziny. Żyliśmy sobie bez chorób i nawet katarów i gdybym wiedziała, że podłapię grypę, tobym nie wyjeżdżała. Nie było pilnego powodu, tylko że nadarzyła się okoliczność krótkiej pracy, bo dwutygodniowej. To wystarczy nam na razie, trochę zasili domowy budżet.
Dodatkowo, nie wiem, czy to grypa, czy przeziębienie było, czy może pani starszej choroba, którą ma od dwóch lat i musi być wciąż na tlenie.
Popijam herbatkę na przeziębienie, taką specjalną, i siedzę w pościeli. Jestem na górze domu, nikt mi tu nie wejdzie.
Następnego dnia. Wydaje mi się, że jestem tu wieczność, a przynajmniej dwa miesiące, tymczasem jest to dopiero 12 stycznia. Dzisiaj zauważyłam błąd na kartce, którą zostawiła mi opiekunka, która tutaj jest na stałe i zmienia się ze swoją siostrą. Pierwsza uwaga to taka, że powinna wyszczególnić mi leki, które pani starszej trzeba dawać – ważna jest także godzina. Ona mi wszystko napisała na jednej kartce, leki między krojeniem jabłka i cebuli i sprzątaniem itd. Ominęła dawkowanie jednego leku, wieczorem. Pani starsza się czasem upominała się o ten lek, myślałam, że po prostu potrzebuje go tego dnia. Dzisiaj się dogadałyśmy i muszę napisać porządnie, na osobnej kartce, jaki lek i kiedy ona bierze. Dzisiaj mnie taka głupota spotkała – bo tak muszę napisać. Pani ma leków dużo, różne wziewne inhalacje, a do tego tabletki. Są one ważne, inaczej kaszle, bo ona ma chyba ze trzy choroby, w tym jedna istotna – chroniczne zapalenie oskrzeli, podobno niezaraźliwe – o tym zapewnił jej syn.
W tamtym roku pani starsza upadła przez kota, który kręcił się jej pod nogami, i kot nie jest już teraz wpuszczany do domu. Druga jego zima naokoło domu. Niby w garażu ma swój kocyk, ale tam zimno. Chodzę tam dawać mu dwa razy dziennie jeść z puszki. Nie wygląda on zdrowo, a domaga się głaskania.
Dzisiaj nie mam chyba wolnego, ale jutro mam, więc zamienię zioła, które kupiłam. Chciałam Gingko, a kupiłam Gingko z dodatkami. Jutro późnym wieczorem przyjeżdża busik i przywozi nową opiekunkę, a bierze mnie, z moim kufrem, i zawozi mnie do domu. Boję się tej jazdy, jak zawsze. Żeby tylko nie było ślisko i żeby śnieg nie padał. W tę stronę, gdy jechałam, było prawie wiosennie. Jazda taka trwa ponad 12 godzin, bo jedzie się zygzakiem, od domu do domu. Moja znajoma mówiła, że jechała przez Polskę w ten sposób 24 godziny. Ona zawsze jeździła tylko busikiem, bo kupowała w Niemczech różne pachnidła – pachnące płyny czy proszki do prania. W Polsce woda jest twardsza, musiała ona więcej dodać takiego płynu, potem wietrzyła te uprane ciuchy przez dwa tygodnie, bo za mocno pachniały.
Kot złapał mysz, pochwalił się nam nią, ale tylko ja go podziwiam.
Jutro stąd wyjeżdżam. Kupiłam trochę ziołowych tabletek. Myślę, jak wszystko spakować, bo kupiłam też orzechy włoskie, batony marcepanowe w kształcie jajek wielkanocnych, orzechy laskowe – dla tych domowników moich, którzy nie lubią włoskich. Kilka czekolad i to wszystko.
Oby ta druga przyjechała mnie zmienić, oby szczęśliwie tutaj dojechała, bo ja już chcę do domu.
Jutro będę sprzątać, pakować się, czekać i myśleć. Ostatni dzień tutaj, a noc w podróży. Jutro już nie będę miała czasu pisać, więc kończę i wysyłam.
Mama moja też napisała tekst, ale bardzo smutny. Luty kojarzy jej się zawsze z rozstrzelanym na Pawiaku bratem, młodym chłopakiem, za młodym. Mama rozmyśla, co by było gdyby… Może on by przeżył, gdyby nie to i gdyby nie tamto. Mama nadal nie pogodziła się z jego śmiercią, chociaż od wojny minęło już tyyyle lat. Nigdy nie powiedziała swoim rodzicom o tym, że wie, że on nie żyje. Oni czekali na wiadomość od niego – jeszcze gdy ja byłam mała. Jak mama moja to znosiła? Powinna była im to powiedzieć, ale było to dla niej za trudne. Za to była sama, dźwigała tę prawdę o Januszku sama. To byłby mój wujek
Poniżej lutowy tekst mojej mamy, ona ma 95 lat.
Tytuł: Co by było gdyby?
Mój brat i kilku jego kolegów AK-owców zostali aresztowani po zabójstwie Kutschery 2 lutego 1944 roku. Po dwóch tygodniach ich wyprowadzili z Pawiaka i rozstrzelali już nie w ulicznych egzekucjach, lecz podstępnie – w ruinach getta.
Po 64 latach najmłodsza moja córka przypadkowo natrafiła na nazwisko jednego z tej grupy w książce telefonicznej Warszawy. Okazało się, że tylko dwóch chłopców przeżyło aresztowania 1944 roku i egzekucje zakładników i powstańców. Ten wtedy 80-letni już kolega mego brata opowiedział mi, że nawet mieszkał trzy ulice dalej i często bywał w naszym mieszkaniu. Już teraz nie obowiązywały tajemnice wojskowe, więc włosy mi się jeżyły, słuchając jego opowieści.
W kilka lat później zadzwoniła do mnie kuzynka, którą ostatnio widziałam latem 1939 roku. Teraz już, jako 90-latki, rozmawiamy tylko przez telefon. Od Zosi dowiedziałam się po tylu latach, że 1 lutego 1944 roku w dniu zamachu na Kutscherę – Januszek przyszedł późno wieczorem na Solec. Prosił też ciocię Zosię, żeby pozwoliła mu przenocować. Niestety, ciotka odmówiła, obawiając się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Januszek kilka kilometrów biegł na Czerniaków i zjawił się w domu już po godzinie policyjnej.
Już ciotka dawno nie żyje, ale myślę często, co by było, gdyby mój brat ocalał z aresztowania o świcie 2 lutego. Może walczyłby później w powstaniu i przeżył jak ci dwaj wspomniani koledzy. A może spotkałby go los Witka wziętego z domu kilka lat później. A może jeszcze gorszy los Jacka, który miał pracę nocną na kolei w dniu 1 lutego. Niestety, ujęty po paru miesiącach na ulicy i przewieziony na Szucha, nie wytrzymał tortur i zdradził. Kryjówkę Witka. Tutaj wycierpieć jeszcze musiał obelgi – wykrzykiwane przez szesnastoletnią narzeczoną Witka. Jak bolesne dla tego biednego dziewiętnastolatka były hańbiące słowa tej dziewczyny, że jest tchórzem i zdrajcą. Tymczasem i starszy spiskowcy nie wytrzymywali tortur gestapowców i zdradzali swych towarzyszy. Tylko Witek nie okazywał koledze potępienia, bo rozumiał sytuację. A może mój brat zginąłby w walkach powstańców na Woli i zostałby bestialsko zamordowany przez ukraińskie pułki „Rona” – wspólnie z Niemcami – razem z bezbronnymi mieszkańcami. A może zginąłby bezimiennie jak mój dwudziestodwuletni kuzyn Zbyszek i nigdy rodzina nie odnalazła po wojnie jego grobu w Warszawie.
Wiele lat łudziliśmy się nadzieją, że gdzieś żyje – bo nadzieja umiera ostatnia.
To koniec tekstu mojej mamy. Widać z niego, jak ciężko było przeżyć wojnę w Warszawie.
wandarat
Niemcy 27.02.2018
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Starsza pani niemiecka ma dzień i noc dostarczany tlen
Są to kilkumetrowe cienkie rureczki, które ona za sobą ciągnie.
Wczoraj jechałam cały dzień. Dzień był piękny, w Polsce trochę biało było na poboczu, w Niemczech już wyszło słońce. Mały busik, trzy razy po trzy osoby, w pierwszej trójce pan kierowca.
Najpierw zbieraliśmy ludzi w Polsce, potem tych ludzi pan kierowca rozwoził po ich domach w Niemczech. Ja byłam jako trzecia zabrana w Polsce, a ostatnia w Niemczech.
Przed chwilą moja pani niemiecka się tak rozkaszlała, że aż strach. Ona ma non stop doprowadzany do nosa tlen, do tego różne do inhalacji środki. Mimo to jest źle i może dlatego mam tę pracę, że Lucyna, która tu była dwa lata i zmieniała się co dwa miesiące ze swoją siostrą, może stąd uciekła, jak szczur z tonącego statku. Może tylko wymyśliła pogrzeb w rodzinie. Stan zdrowia tej pani starszej jest ciężki... a poza tym ona chce, abym wciąż przy niej była. Może tak ta Lucyna przy niej siedziała i oglądała z nią telewizję. Mnie szkoda czasu na telewizję, więc siedzę w tej chwili przy niej i piszę. Z jej nosa idą dwa przewody, suną po podłodze, aż do wytwarzacza tlenu, który stoi w przedpokoju. Śpi także z tym tlenem, ale nastawia się na mniejszy numer, czyli mniej tlenu w danym czasie do niej dochodzi. Jak taka osoba miałaby w Polsce? Tutaj jest zadbana. Tlen chyba pozyskuje się z wody, ale co z wodorem? Tlen z rozkładu wody.
I znów do Niemiec, po zarobek, bo emerytura na chleb nie starcza
Jestem spakowana, jeszcze drobne zmiany. Nie biorę sukienki, same spodnie. Żałuję że wczoraj nie poprosiłam, o telefon opiekunki, którą mam zmienić. Biorę jak najmniej i to takie rzeczy, których mam w nadmiarze, najczęściej kupione w szmateksie. Niemcy te rzeczy cenią, bo są kupione w dobrych firmach. W razie czego, mogę je zostawić, gdy nakupuję tam za dużo.
Boję się, następna noc nerwowa, a jutro cały dzień jazda przez Niemcy. Obok, na prawym pasie, suną wielkie TIR-y, jeden za drugim. Czasem nad ranem, około 5 tej, korek, przed którąś z dużych miejscowości. Robią go ludzie dojeżdżający rano do pracy. Trzeba czekać, a potem suną wszystkie pojazdy najpierw wolniutko, potem coraz szybciej.
74 rocznica zamachu na Kutscherę - pisze moja 95-letnia mama
O hitlerowskich czasach i pisane hitlerowskim piórem...
Warszawa, 1 luty 1944. Szef Gestapo gen. Frank Kutschera był wyjątkowo okrutny wobec ludności cywilnej. Nie było tygodnia bez publicznej egzekucji pod murami kamienic. Wśród rozstrzelanych bywali więźniowie Pawiaka, czy katowni na Szucha, jak i przypadkowo złapani na ulicy obywatele – przeważnie młodzi mężczyźni.
Niemcy od 1943 roku zaczęli ponosić klęski na froncie wschodnim, więc mścili się na ludności okupowanych ziem.
1 Lutego 1944 roku AK-owcy zabili znienawidzonego gestapowca Kutscherę w Alejach Ujazdowskich. Podczas strzelaniny zostali dwaj zamachowcy ciężko ranni. Przyjaciele przewieźli ich do szpitala na Pragę. Wielkie to było ryzyko, bo odpowiadał za to cały personel szpitalny. Pozostali zamachowcy do końca chcieli spełnić rozkaz i znów jechali na lewy brzeg Wisły. Na mieście dopadli ich gestapowcy, bo dwa tramwaje – mijając się – zatarasowały drogę. Nie chcąc poddać się Niemcom, dwaj AK-owcy zeskoczyli z mostu do słabo oblodzonej Wisły i utonęli. Tego dnia mój 18-letni brat już rano wyszedł z domu i wrócił dopiero wieczorem po godzinie policyjnej. Na moje pytanie – gdzie był cały dzień – odpowiedział – to tajemnica wojskowa. O świcie 2 lutego został wzięty prosto z domu i wywieziony na Pawiak. Tego dnia aresztowano też prawie wszystkich kolegów brata – AK-owców. Ocalało kilku, bo nie nocowali w domu. Niemcy jeździli czarnymi budami po całej Warszawie i brali zakładników z listy. W zemście za śmierć Kutschery rozstrzelano 2 lutego 100 zakładników. 20 Powieszono w ruinach getta, tuż przy murze – dla publicznego widoku, dla postrachu. W kilka dni później odbył się pogrzeb tego kata. Znów sterroryzowano mieszkańców Powiśla, bo tymi ulicami szedł kondukt z trumną Kutschery, na dworzec kolejowy. Polacy mieszkający na trasie konduktu pogrzebowego musieli opuścić swoje niezamknięte mieszkania. Na ulicach Warszawy, aż czerwono było od dużych afiszy – z nazwiskami rozstrzelanych Polaków. Ale to już były ostatnie uliczne egzekucje. To nie znaczy, że Niemcy zaprzestali egzekucji. Teraz rozstrzeliwali więźniów Pawiaka i ludzi złapanych na ulicach – w ruinach getta żydowskiego.
73. rocznica wyzwolenia Oświęcimia - pisze moja mama
73. rocznica wyzwolenia Oświęcimia - pisze moja mama
Mam już 95 lat i znam niezwykłą historię takiej dwójki – małej Żydóweczki i polskiego chłopca. Żydóweczka urodziła się w stodole na Białostocczyźnie latem 1941 roku. Po niespodziewanej agresji Niemców i ucieczce wojsk sowieckich, los Żydów na tych wschodnich ziemiach polskich – został zagrożony. Pewnej upalnej nocy, trzech Żydów i żona jednego z nich, skryło się w wiejskiej stodole sąsiada. Rano już ich nie było, ale biedna samotna wieśniaczka usłyszała żałosny płacz niemowlęcia. Zaszła do stodoły i ujrzała noworodka – zawiniętego w brudną męską koszulę. Wzięła dziecko do swej chaty, a po kilku dniach zaniosła do kościoła, żeby ksiądz ją ochrzcił. Nadała tej dziewczynce imię Anna, ale nazywała ją Andzią. Domyśliła się, że jest to dziecko żydowskie, więc sąsiadom mówiła, że siostrzenica z Wołynia umarła przy porodzie, – więc jej mąż przywiózł dziecko krewniaczce. Andzia miała typowo semickie rysy, więc stara wieśniaczka unikała ludzi. Sąsiedzi chyba się domyślali, ale nikt nie doniósł Niemcom. Mała Andzia rosła zdrowo w małej chacie wśród kur, gęsi i owiec. Wiosną 1945 roku do tej ubogiej chaty zapukał nieznany mężczyzna. Przedstawił się opiekunce Andzi i powiedział, że jest ojcem tego dziecka. To ich grupa schroniła się w stodole, gdzie jego żona urodziła córeczkę. Rano musieli uciekać do lasu, ale matka Andzi wkrótce zmarła, a ich – trzech mężczyzn złapali Niemcy. Kilka lat spędzili w Oświęcimiu, a teraz są na wolności. Ojciec Andzi chciał ją zabrać, ale dziewczynka płakała, wolała zostać z przybraną babcią. Po dwóch latach tata Andzi zjawił się w tej wiosce - mówiąc, że ożenił się i chce córkę zabrać. I znów Andzie nie zgodziła się, choć miała zaledwie 5 lat. Mijały lata. – Ojciec Andzi wywędrował do Izraela. Ona po ukończeniu szkółki wiejskiej przeniosła się do miasta. Dobrze się uczyła i wyrosła na ładną dziewczynę. Jeszcze stara wieśniaczka doczekała się wesela Andzi z synem sołtysa. Na ślub w katolickim kościele zaproszony był ojciec z nową żoną. I tym razem Andzia nie chciała opuścić Polski i męża Polaka.
Historię chłopca polskiego, zabranego do Oświęcimia za roznoszenie gazetek w Warszawie, dostarczę później.
Pierwsi więźniowie zostali wywiezieni do tego niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, w czerwcu 1940 roku. Przez te cztery lata niemieccy oprawcy zamordowali tam 6 milionów ludzi różnych narodowości, – ale najwięcej Żydów, Polaków i Cyganów. Nieliczni ocaleli z tej kaźni, gdzie było też dużo dzieci
O wszystkim po trochu (3/2018)
Wspomniałam dzisiaj Danusię, moją dawną koleżankę, z którą pracowałam w pewnej małej szkole na Śląsku. Danusia to była typowa Ślązaczka, śmiejąca się z moich obaw, że żyjemy w tak zanieczyszczonym środowisku. Ona nie widziała czarnych budynków, ton pyłu i smrodu powietrza. Przychodziła do mnie codziennie, nasze dzieci – dwóch chłopców w wieku 4 i 5 lat – bardzo ją lubiły. Danka była bliżej nich niż ja, ona była ich prawie koleżanką. Po dwóch latach powiedziała mi coś zadziwiającego – powiedziała, że zakochała się w moim mężu. Dziwne, bo my tego nie zauważyliśmy – ani mąż, ani ja. Od tamtego czasu przestała przychodzić.
W szkole uczyła lekcji w-f. Na sobotę i niedzielę wyjeżdżała z uczniami w góry, najczęściej ze swoją klasą, której była wychowawczynią. Uczniowie bardzo się cieszyli, ona też, ale nie dostawała za to żadnego wynagrodzenia. Robiła to dla uczniów i dla siebie także. Jakoś potem przestała, bo było niebezpiecznie, ślisko. Dotarło do niej, że tak może być. Danka nocowała czasem w domu swoich uczennic. Kiedyś przyszła matka na skargę. Z każdym rokiem Danka poważniała, a ja potem przeniosłam się do innej szkoły, bliżej mojego domu.
Przez te oczy, te oczy zielone…
Przez te oczy, te oczy zielone – piosenka w radiu leci. Lubię ją.
Mamy Nowy Rok, już 2018. Czy jestem już stara? Mam ponad 60 lat i mąż mówi, że już zaczynają brać z naszej półki. Rzeczywiście, przed kościołem trzy klepsydry. Jedna – ponad 80 lat, druga – ponad 70 lat i trzecia, to nasza półka. Ciekawe, co tam jest dalej, a jestem przekonana, że jeszcze ciekawiej niż na tym świecie. Bo najważniejsze, aby było ciekawie. Ciekawie jest wtedy, gdy człowiek musi do czegoś dążyć, coś odkrywać.
Między Wigilią a Sylwestrem.
Dzień Wigilii. Nie wszyscy już powstawali. Syn z daleka przysłał zdjęcie makowca, którego pierwszy raz w życiu zrobił. Makowce to nasza specjalność, naszego domu i goście dostawali jeszcze do domu po makowcu. Teraz on to ciągnie. Jestem z niego dumna.
Mąż próbuje coś oglądać w telewizji. Co mi się podoba, to jemu nie i na odwrót. Gdyby kiedyś była taka mnogość programów i filmów, to chybabyśmy tak zgodnie do tego ślubu nie poszli. Mieliśmy wtedy jeden pokój, a w nim jeden telewizor. Nie zgodzilibyśmy się. Program telewizyjny zaczynał się grubo po południu. Gdy ja czekałam na czwartek, na teatr telewizji, to mąż go zawsze przesypiał. Kiedyś wyszliśmy z kina z filmu Felliniego, bo mąż się na nim nudził. Wtedy do mnie nic jeszcze nie docierało, że tacy jesteśmy inni. No nie, Rysiu? Tak jest, zgadzasz się ze mną na pewno. Mąż zazwyczaj czyta moje teksty.