Na obiad kartoflanka, niemiecka kartoflanka. Nie odcedza się od ziemniaków wody, gniecie się je, dodaje trochę mrożonego pokrojonego pora, trochę masła, śmietanki i łyżeczkę bulionu ze słoika.
Niemki mają łatwą kuchnię, i w gotowaniu, i w sprzątaniu po obiedzie. Zaproponowałam dzisiaj, że zamiast bulionu podsmażę cebulę, ale pani się oburzyła na takie traktowanie kartoflanki. Zamilkłam więc, zła na siebie za tę niepotrzebną propozycję, ale po obiedzie opowiedziałam jej, jakie ja zupy robię, np. ogórkowa z ukiszonych ogórków. Tu pani się skrzywiła, jak można coś takiego jeść. Dodajemy do niej warzywa i ziemniaki, i śmietanę kwaśną – dodałam szybko, ale to już pani nie obchodziło. Robię też pomidorową, dodaję warzywa i ryż. Ryż? – pani zdziwiona. Albo taki krupnik – na kaszy jęczmiennej, grzyba wrzucam suszonego, a wcześniej namoczonego, dużo warzyw i ziół. Jem na obiad i czasem na kolację.
– Kto gotuje mojej mamie, gdy ja tu jestem? – Mój mąż, on lubi gotować – odpowiadam. – O której moja mama wstaje? Odpowiadam, że śpi, ile chce. Czasami wstaje o 8. rano, czasami o 11. Czasami ma ciekawy program telewizyjny i on jest ważniejszy od jedzenia.
Przed chwilą, w czasie kolacji, opowiadałam pani starszej niemieckiej, której brakuje tlenu, opowiadałam jej o rodzinie niemieckiej, u której miało być dobrze, a nie było dobrze. Byłam u niej kilka lat temu jako opieka całodobowa. Rodzice – starsi ludzie, sprzedali dom w Berlinie i przeprowadzili się do miasta na zachodzie Niemiec. Kupili tam trzy mieszkania w sąsiedztwie – jedno dla nich na parterze i dwa dla dwóch córek z rodzinami swoimi. Zamieszkali więc blisko siebie. Jednak między tymi córkami wywiązała się wrogość, a chodziło o niesprawiedliwie podzielony majątek po rodzicach. Koniec końców, jedna z córek przestała rodziców odwiedzać i im pomagać, a mieszkała piętro wyżej. Rodzice o wszystkim pomyśleli. Mieszkanie ich było dostosowane do ludzi starszych, było bez progów. Niedaleko park, kościół, przystanek autobusowy, market i przychodnia. Nie pomyśleli jednaj o równym podziale majątku. Biedniejszej dali więcej, bogatszej mniej.
Byłam chora, cztery dni chora i w robocie. Co prawda, do pracy nie musiałam dojeżdżać, bo jestem wciąż w pracy, bo nocuję w pracy, bo moją pracą jest dom pani starszej niemieckiej, więc niemiecki dom, tym razem na zachodzie Niemiec.
Mam nadzieję, że nie zarażę po powrocie do domu w Polsce mojej rodziny. Żyliśmy sobie bez chorób i nawet katarów i gdybym wiedziała, że podłapię grypę, tobym nie wyjeżdżała. Nie było pilnego powodu, tylko że nadarzyła się okoliczność krótkiej pracy, bo dwutygodniowej. To wystarczy nam na razie, trochę zasili domowy budżet.
Dodatkowo, nie wiem, czy to grypa, czy przeziębienie było, czy może pani starszej choroba, którą ma od dwóch lat i musi być wciąż na tlenie.
Popijam herbatkę na przeziębienie, taką specjalną, i siedzę w pościeli. Jestem na górze domu, nikt mi tu nie wejdzie.
Następnego dnia. Wydaje mi się, że jestem tu wieczność, a przynajmniej dwa miesiące, tymczasem jest to dopiero 12 stycznia. Dzisiaj zauważyłam błąd na kartce, którą zostawiła mi opiekunka, która tutaj jest na stałe i zmienia się ze swoją siostrą. Pierwsza uwaga to taka, że powinna wyszczególnić mi leki, które pani starszej trzeba dawać – ważna jest także godzina. Ona mi wszystko napisała na jednej kartce, leki między krojeniem jabłka i cebuli i sprzątaniem itd. Ominęła dawkowanie jednego leku, wieczorem. Pani starsza się czasem upominała się o ten lek, myślałam, że po prostu potrzebuje go tego dnia. Dzisiaj się dogadałyśmy i muszę napisać porządnie, na osobnej kartce, jaki lek i kiedy ona bierze. Dzisiaj mnie taka głupota spotkała – bo tak muszę napisać. Pani ma leków dużo, różne wziewne inhalacje, a do tego tabletki. Są one ważne, inaczej kaszle, bo ona ma chyba ze trzy choroby, w tym jedna istotna – chroniczne zapalenie oskrzeli, podobno niezaraźliwe – o tym zapewnił jej syn.
W tamtym roku pani starsza upadła przez kota, który kręcił się jej pod nogami, i kot nie jest już teraz wpuszczany do domu. Druga jego zima naokoło domu. Niby w garażu ma swój kocyk, ale tam zimno. Chodzę tam dawać mu dwa razy dziennie jeść z puszki. Nie wygląda on zdrowo, a domaga się głaskania.
Dzisiaj nie mam chyba wolnego, ale jutro mam, więc zamienię zioła, które kupiłam. Chciałam Gingko, a kupiłam Gingko z dodatkami. Jutro późnym wieczorem przyjeżdża busik i przywozi nową opiekunkę, a bierze mnie, z moim kufrem, i zawozi mnie do domu. Boję się tej jazdy, jak zawsze. Żeby tylko nie było ślisko i żeby śnieg nie padał. W tę stronę, gdy jechałam, było prawie wiosennie. Jazda taka trwa ponad 12 godzin, bo jedzie się zygzakiem, od domu do domu. Moja znajoma mówiła, że jechała przez Polskę w ten sposób 24 godziny. Ona zawsze jeździła tylko busikiem, bo kupowała w Niemczech różne pachnidła – pachnące płyny czy proszki do prania. W Polsce woda jest twardsza, musiała ona więcej dodać takiego płynu, potem wietrzyła te uprane ciuchy przez dwa tygodnie, bo za mocno pachniały.
Kot złapał mysz, pochwalił się nam nią, ale tylko ja go podziwiam.
Jutro stąd wyjeżdżam. Kupiłam trochę ziołowych tabletek. Myślę, jak wszystko spakować, bo kupiłam też orzechy włoskie, batony marcepanowe w kształcie jajek wielkanocnych, orzechy laskowe – dla tych domowników moich, którzy nie lubią włoskich. Kilka czekolad i to wszystko.
Oby ta druga przyjechała mnie zmienić, oby szczęśliwie tutaj dojechała, bo ja już chcę do domu.
Jutro będę sprzątać, pakować się, czekać i myśleć. Ostatni dzień tutaj, a noc w podróży. Jutro już nie będę miała czasu pisać, więc kończę i wysyłam.
Mama moja też napisała tekst, ale bardzo smutny. Luty kojarzy jej się zawsze z rozstrzelanym na Pawiaku bratem, młodym chłopakiem, za młodym. Mama rozmyśla, co by było gdyby… Może on by przeżył, gdyby nie to i gdyby nie tamto. Mama nadal nie pogodziła się z jego śmiercią, chociaż od wojny minęło już tyyyle lat. Nigdy nie powiedziała swoim rodzicom o tym, że wie, że on nie żyje. Oni czekali na wiadomość od niego – jeszcze gdy ja byłam mała. Jak mama moja to znosiła? Powinna była im to powiedzieć, ale było to dla niej za trudne. Za to była sama, dźwigała tę prawdę o Januszku sama. To byłby mój wujek
Poniżej lutowy tekst mojej mamy, ona ma 95 lat.
Tytuł: Co by było gdyby?
Mój brat i kilku jego kolegów AK-owców zostali aresztowani po zabójstwie Kutschery 2 lutego 1944 roku. Po dwóch tygodniach ich wyprowadzili z Pawiaka i rozstrzelali już nie w ulicznych egzekucjach, lecz podstępnie – w ruinach getta.
Po 64 latach najmłodsza moja córka przypadkowo natrafiła na nazwisko jednego z tej grupy w książce telefonicznej Warszawy. Okazało się, że tylko dwóch chłopców przeżyło aresztowania 1944 roku i egzekucje zakładników i powstańców. Ten wtedy 80-letni już kolega mego brata opowiedział mi, że nawet mieszkał trzy ulice dalej i często bywał w naszym mieszkaniu. Już teraz nie obowiązywały tajemnice wojskowe, więc włosy mi się jeżyły, słuchając jego opowieści.
W kilka lat później zadzwoniła do mnie kuzynka, którą ostatnio widziałam latem 1939 roku. Teraz już, jako 90-latki, rozmawiamy tylko przez telefon. Od Zosi dowiedziałam się po tylu latach, że 1 lutego 1944 roku w dniu zamachu na Kutscherę – Januszek przyszedł późno wieczorem na Solec. Prosił też ciocię Zosię, żeby pozwoliła mu przenocować. Niestety, ciotka odmówiła, obawiając się o bezpieczeństwo swojej rodziny. Januszek kilka kilometrów biegł na Czerniaków i zjawił się w domu już po godzinie policyjnej.
Już ciotka dawno nie żyje, ale myślę często, co by było, gdyby mój brat ocalał z aresztowania o świcie 2 lutego. Może walczyłby później w powstaniu i przeżył jak ci dwaj wspomniani koledzy. A może spotkałby go los Witka wziętego z domu kilka lat później. A może jeszcze gorszy los Jacka, który miał pracę nocną na kolei w dniu 1 lutego. Niestety, ujęty po paru miesiącach na ulicy i przewieziony na Szucha, nie wytrzymał tortur i zdradził. Kryjówkę Witka. Tutaj wycierpieć jeszcze musiał obelgi – wykrzykiwane przez szesnastoletnią narzeczoną Witka. Jak bolesne dla tego biednego dziewiętnastolatka były hańbiące słowa tej dziewczyny, że jest tchórzem i zdrajcą. Tymczasem i starszy spiskowcy nie wytrzymywali tortur gestapowców i zdradzali swych towarzyszy. Tylko Witek nie okazywał koledze potępienia, bo rozumiał sytuację. A może mój brat zginąłby w walkach powstańców na Woli i zostałby bestialsko zamordowany przez ukraińskie pułki „Rona” – wspólnie z Niemcami – razem z bezbronnymi mieszkańcami. A może zginąłby bezimiennie jak mój dwudziestodwuletni kuzyn Zbyszek i nigdy rodzina nie odnalazła po wojnie jego grobu w Warszawie.
Wiele lat łudziliśmy się nadzieją, że gdzieś żyje – bo nadzieja umiera ostatnia.
To koniec tekstu mojej mamy. Widać z niego, jak ciężko było przeżyć wojnę w Warszawie.
wandarat
Niemcy 27.02.2018
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!