Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Babcia prosi o pomoc dla wnuczka dotknietego autyzmem
Napisane przez akNazywam się Wiktor Kaczmarek. Urodziłem się 29 października 2008 r. Byłem bardzo pogodnym chłopczykiem do czasu, aż wszystko zaczęło tracić intensywność – inaczej odbierałem rzeczywistość, zupełnie nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. W wieku 2 lat i 6 miesięcy moi rodzice usłyszeli diagnozę: "AUTYZM". Brzmiało to dla nich jak wyrok, ale nim być nie musi...
Mam szansę na "NORMALNE" życie, pod warunkiem udziału w intensywnej terapii: psychologiczno-pedagogicznej, dogoterapii, integracji sensorycznej, terapii logopedycznej i grupowej oraz bycia na diecie bezglutenowej/bezbiałkowej. Niestety, miesięcznie NFZ refunduje zaledwie kilka godzin profesjonalnych zajęć. Żeby terapia miała sens, powinienem ćwiczyć przynajmniej 3-4 razy w tygodniu. Niestety, to wszystko bardzo dużo kosztuje (rehabilitacja, leki, badania, zdrowa żywność, pomoce edukacyjne do zajęć w domu) i rodzice nie są w stanie sprostać tym
wydatkom. By osiągnąć efekty, terapia nie może być przerywana. Stąd mój apel o pomoc i wsparcie.
POLISH CREDIT UNION
Konto nr 118 819
Tytułem: POMOC DLA WIKTORA KACZMARKA (autyzm)
Chciałbym być taki jak Wy, móc pasować do Waszego świata. Świat w mojej głowie jest cichy i spokojny, nie ma w nim ludzi i niczego trudnego do zrozumienia. Jest dla mnie miejscem bezpiecznym w momentach, gdy świat rzeczywisty staje się niezrozumiały...
Forum Goniec nr 32: W cieniu nieskromnej tęczy
Listy GONIEC nr 32
Szlakami bobra: Delta French River - granitowy raj
Napisane przez Joanna Wasilewska
French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nippising a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. W swej delcie French River przedziera się przez skały uformowane 900-1600 milionów lat temu przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał. Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.
W Hartley Bay Marina na pomoście wodujemy canoe. Załadunek sprzętu na cztery dni. Możemy płynąć spokojnie, kontemplując widoki, bo nasz kolega Tomek, organizator wyprawy, trasę zaplanował tak, żebyśmy mieli jeden dzień w zapasie. Spieszymy się tylko na starcie, bo gzy tu tną okrutnie. Jest nas tym razem sześć osób plus dwa koty. Ponieważ to już prawie Georgian Bay i częste są tu bardzo silne wiatry, koty ubrane w kapoki. Wprawdzie umieją pływać, ale wiek już poważny, wolimy dmuchać na zimne. Koty, i do tego w kamizelkach, jak zawsze budzą sensację. Jak zwykle odpowiadamy na pytania, czy są tresowane i czy nie uciekną. Siedzą przy plecakach, czekając grzecznie na załadunek, mimo że obok szaleje po pomostach wielki mokry pies Rosjan, którzy o psie na smyczy czytali tylko w bajkach. Robimy kotom schowanko w canoe ze złożonej na pół karimaty. Nie będą siedziały na zimnym dnie, woda ich nie podleje, a nad nimi będzie daszek. Fifka jest czarna, słońce upiekłoby ją żywcem.
Wiosła w wodę i ruszamy. Najpierw przepłynąć musimy Hartley Bay i pełną cywilizację, cottage przy cottage'u. Wiele tu motorówek, połowa ich właścicieli prawdopodobnie nigdy nie siedziała w canoe. Przelatują tuż obok nas na pełnym gazie, musimy ustawiać canoe do fali. Ci bardziej zorientowani lub lepiej wychowani zwalniają, omijając nas szerokim łukiem i grzecznie pozdrawiając. Skręcamy w Wanapitei River. Dziwnie tu, płaskie brzegi, mokradła, liściaste drzewa z korzeniami jak mangrowce. Ale pusto i dziko, mimo że części rzeki nie obejmuje park prowincyjny. Udaje się nam zobaczyć czaplę na sośnie, rzadki widok. Stopniowo pojawiają się skaliste brzegi, dopływamy do French River Western Channel, a stąd wpływamy w Main Outlet. French River zamienia się w jezioro, zresztą trudno wyczuć czasami, że to w ogóle rzeka. Tu mamy pierwszy kemping. Już skały, ale zalesione. Dużo miejsca, piękny widok z namiotu. Chyba nie ma brzydkich miejsc kempingowych na French River. Koty szczęśliwe, że zdjęliśmy im kapoki. Fifka jednak obrażona, ma nas w nosie i chowa się do śpiwora, a Pimpek idzie zwiedzać obozowisko. Kąpiel, kolacja, błyskawiczna torebkowa pomidorowa z makaronem z polskiego sklepu, lepsza niż profesjonalne suszone jedzenie i tańsza, wieszanie plecaków z jedzeniem na drzewie przed niedźwiedziami, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku. Dlaczego krótkie? O zachodzie słońca następuje zmasowany atak komarów. Czegoś takiego nie widziałam w życiu. Żadna siatka, żaden deet nie pomoże. Paniczna ucieczka wszystkich do namiotów. Tu dobijanie resztek. Na ściankach namiotu liczne plamy krwi z nasyconych potworów. Po co wieszać jedzenie na drzewie, przecież nie ma lepszego wabika dla niedźwiedzia niż zakrwawiony namiot. W powietrzu jazgot milionów skrzydełek. I noc, niestety na karimatach, twardo. Jak się ma koty, to dmuchane materace wykluczone.
Dzień drugi. Ruszamy rano, nie spiesząc się. Trochę się niepokoję, bo wiatr coraz silniejszy, a dzisiaj mamy wpłynąć na otwarte wody Georgian Bay, przepłynąć nimi parę kilometrów w lewo i wpłynąć pod prąd do kolejnej odnogi French River. Boję się płynąć otwartą wodą ze względu na koty. Mijamy tzw. Elbow. Wygląda jak rozgwiazda, rozchodzą się z niego ramiona rzeki we wszystkie strony, piękne miejsca kempingowe ze skałami łagodnie wchodzącymi do wody. Bez mapy ani rusz, łatwo się można zgubić nawet z nią. Tu pierwszy króciutki, 180-metrowy portage, czyli przenoska. Tuż przed nią ktoś woła z kempingu, że nie jest tak źle. Nie wiem, o co mu chodzi. Może trzeba wciągać canoe na skały na przenosce? Wypakowujemy się, koty idą same. Droga łatwa. Pakujemy się. I widzę, o czym facet mówił. Nie dopatrzyliśmy się na mapie, a jest zaznaczone, "rapids". Szeroka rzeka nie była w stanie pokonać stromych skał i zacieśniła się nagle w kilkunastometrowym wyżłobieniu, spiętrzając się gwałtownie. Spad nieduży, ale jest. Nie ma go jak obejść, trzeba przepłynąć. Edyta z Tomkiem idą na piechotę zobaczyć, którędy najlepiej go pokonać. Chcą nam też zrobić zdjęcie. Andrzej nie chce czekać. Płyniemy. W ostatniej chwili zdejmuję karimatę przykrywającą koty, na wypadek wywrotki, żeby ich nie zablokowała pod canoe. To pierwszy błąd. Wybieramy środek nurtu, oceniając, że nie ma tam kamieni. Błąd drugi. Spadamy z nurtem. Canoe gwałtownie pchnięte siłą wody zanurza się, fale wlewają się dokładnie pośrodku łodzi, kompletnie zalewając odkryte koty. Ale przepłynęliśmy. Za nami płyną Zygmunt z Bogdanem i Edyta z Tomkiem. Po naszych doświadczeniach wybierają trasę bokiem i przepływają bez problemów. Umoczone koty wyłażą na plecaki, nie chcą siedzieć w wodzie. Nie mamy jak jej jak wylać, brzegi niedostępne. Odnoga rzeki przechodzi w prosty kanał otoczony wysokimi pionowymi skałami z prawej, niskimi z lewej strony, charakterystyczny efekt działania lodowca. Wychodzi wprost na otwarte wody Georgian Bay. Tu już naprawdę wieje, zaczynamy mieć problemy z ustawieniem canoe pod fale. Płyniemy blisko brzegu, na wypadek wywrotki.
Mijamy kilka cottage'ów, zardzewiałe resztki jakiejś maszyny parowej po lewej stronie, ginące ślady istniejącego tutaj w XIX w. miasteczka, potem robi się dziko. Na prawym brzegu dwa niedźwiedzie. Kilkanaście metrów przed nami rzekę przepływa łoś. Fantastyczny widok. Nie wytrzymuję, wyciągam aparat. Canoe się obraca, Andrzej krzyczy, żebym wiosłowała, bo nas wywali. Usiłuję wiosłować i robić równocześnie zdjęcie. Łoś jest, ale nieostry oczywiście. Szkoda. Mimo wiatru Tomek decyduje, że pokonujemy otwarte wody Georgian Bay, bo jutro może być gorszy wiatr. O dziwo, powoli się uspokaja. Już bez strachu spokojnie mijamy dziesiątki wysepek. Na niektórych malutkie niepozorne stare domki. Nie wiem, jak tu wytrwały dziesiątki lat, że ich wiatry nie zdmuchnęły. Domki wyglądają na nędzne, ale wiem, że taka wysepka z chatką kosztuje tu miliony dolarów.
http://www.goniec24.com/goniec-automania/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8372#sigProId2ab6ac6fc0
Wpływamy w labirynt granitowych wysp i wysepek. Próbujemy znaleźć kemping. Przydałaby się tu nić Ariadny, bo mapa nie wystarcza. Jest kemping. Po prawej wyspa – na niej czarny niedźwiedź, następna wyspa – niedźwiedź, naprzeciwko – niedźwiedzica z małym. Nigdy w życiu nie widziałam tylu niedźwiedzi na raz. Widzą nas, nie boją się. Robi się nam trochę nieswojo. Rozbijamy namioty, Tomek prawie wdeptuje w grzechotnika Massasauga. Straszy nas, grzechotkę słychać na kilkanaście metrów. Trzeba uważać na koty. Płyniemy z Andrzejem spenetrować różowogranitowy labirynt. Każda skała inna, każda niepowtarzalna, wyrzeźbiona w inny wzór. Rozpalamy ognisko. Edyta wszczyna alarm, z wyspy naprzeciwko, oddzielonej kilkunastoma metrami wody, rzuca się do wody niedźwiedzica i płynie do nas. Ja rzucam się do namiotu po sygnalizacyjną trąbkę na powietrze (w Canadian Tire za kilkanaście dol.), jeden sygnał – niedźwiedzica zawraca i czeka na małego, drugi – uciekają w panice. Takimi trąbami, czego byliśmy świadkami, oczywiście silniejszymi, w Górach Skalistych rangersi przepłaszają niedźwiedzie grizzly. Oprócz gazu pieprzowego, który mamy przypięty do pasków, to świetna broń, jedyna, bo ontaryjski rząd broni palnej człowiekowi w parkach nosić nie pozwala. Obserwujemy wylęgające się jętki. Mewy latają jak oszalałe, zgarniając je do otwartych dziobów jak do sieci tuż nad naszymi głowami. Jakby mało było atrakcji, kilka metrów od nas bobrowe żeremie. Bobry w ogóle nie przejmują się naszą obecnością, kursują w tę i we w tę, taszcząc w pyszczkach trawy. Obserwujemy się wzajemnie. Czuję się trochę jak nieproszony gość w cudzym domu. Potem wieczorny rytuał, kolacja, wieszanie plecaków na linie na drzewie, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku, bo o zachodzie kolejny atak komarów. Uciekamy przed nimi szybciej niż niedźwiedzica przed nami.
Dzień trzeci. W gąszczu granitowych wysepek szukamy drogi do Bass Lake i French River Eastern Outlet. Nie czuć zupełnie, że płyniemy pod prąd. Im dalej w głąb lądu, tym więcej białych sosen na skalistych wysepkach. Potargane wiatrem, gałęzie dramatycznie wykrzywione w stronę lądu. Niby są charakterystycznym elementem Tarczy Kanadyjskiej, ale mi przypominają jedwabne japońskie malowanki. Docieramy do drugiej przenoski, 260 metrów. Malowniczy wodospad wypryskuje ze skał. Stary pomost z drabinką, kiedyś tu ludzie używali życia. Bogdan w krzakach wynajduje taczki, widać służą właścicielom cottage'ów do przewożenia rzeczy, pozwalamy sobie je wykorzystać do przewiezienia plecaków. Po drugiej stronie opuszczone kabiny. Stare domki z pootwieranymi drzwiami i wybitymi oknami. Naprzeciwko skały. Nie ma tu już ludzi. Piękne miejsce. Jest tak gorąco, że włazimy w ubraniu do wody. Docieramy ponownie do The Elbow, skręcamy w prawo i docieramy do kempingu na wysokiej skale. Koty zwiedzają okolicę. Tu część ekipy włazi do wody, my płyniemy na obserwację wykluwających się ważek i penetrację okolicznych skałek. Wieczorem jesteśmy przygotowani, ognisko wcześniej, po dziewiątej oczekujemy komarzego ataku – jest jak w banku, o zachodzie. Uwaga nadchodzi, koma trzy. Nie ma wyjścia, jak dzieci przed dziesiątą idziemy spać. Dzień czwarty – powrót. Okazuje się, że piętnaście minut od nas była marina, gdzie można było kupić lody, gdyby człowiek wiedział... Przez Wanapitei Bay i potem Hartley Bay wracamy do mariny, ale delta French River jest wielka, mnóstwo nowych tras przed nami...
Dojazd do Hartley Bay Marina, punktu startu i punktu docelowego. Z Toronto ok. 300 km: hwy 400 jedziemy na północ w stronę Sudbury. 400-tka zamienia się w hwy 69 w Parry Sound. Jedziemy dalej, mijamy most na French River (tu jest nowy budynek Visitor Centre, gdzie możemy kupić mapy, zezwolenie i zasięgnąć informacji), po lewej zobaczymy French River Trading Post. Za nim skręcamy w lewo w Hartley Bay Road, nią jedziemy do samego końca ok. 15 min. Tu jest marina. Z Toronto zajmie nam to ok. 3,5 – 4 godz. W tej marinie możemy zarezerwować canoe. Ceny: parkowanie samochodu 10 dol. za dzień, canoe 30 dol. za dzień (jeśli oddamy przed godz. 10.00 rano, nie policzą nam za ten dzień, płatność po powrocie). Tel. do mariny: 705-857-2038. Startować można z innych marin. We French River Provincial Park nie ma rezerwacji, mimo że kempingi są numerowane, zezwolenie (permit) wykupuje się w marinach zaznaczonych na mapie jako "acces point" lub w Visitor Centre przy moście, kosztuje ok. 12 dol. za dzień.
Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
opowieści z aresztu imigracyjnego: Z dawnej Polski
Napisane przez Aleksander ŁośNie tylko w starszym, polskim pokoleniu pozostały dobre wspomnienia po dawnych ziemiach Rzeczypospolitej. Ta świadomość tkwi również wśród obecnych mieszkańcach tych ziem, czyli Ukraińcach i Białorusinach. W odróżnieniu od Litwinów, zdecydowanie nastawionych nacjonalistycznie i często wrogo do Polski, pozostali często wyrażają dobre opinie o czasach przedwojennych, kiedy znaleźli się w granicach odrodzonej Rzeczpospolitej. Szczególnie kiedy wspominają czasy sowieckie, to czasy "polskie" wypadają w ich opinii znacznie korzystniej.
Pewnego dnia na lotnisku torontońskim stawiły się dwie panie: matka i córka. Po matce widać było ciągle dawną urodę, a córka, około 40-letnia kobieta, była prawdziwą "krasawicą". Pochodziły z Tarnopola, czyli jak to określiła starsza pani "z dawnej Polski". Mówiła trochę po polsku, ze śpiewnym kresowym akcentem, ale jej ojczystym językiem był ukraiński.
Matka dzieliła się chętnie dobrymi wspomnieniami, przekazanymi jej przez rodziców i ich rówieśników, z czasów wspólnej z Polską państwowości. Jej rodzina bardzo ucierpiała w czasach sowieckich, kilku członków rodziny zmarło z głodu, wyczerpania, chorób, których nikt nie leczył, bo nie było lekarstw. Część rodziny znalazła się na wschodzie, albo wywiezieni przez Sowietów, albo sami uciekając przed Niemcami.
Rodzice Marii poznali się w Ufie na Uralu, gdzie pracowali w fabryce zbrojeniowej. Później jej ojciec został powołany do wojska w ostatniej fazie wojny, z której nigdy nie wrócił. Ale tuż przed jego wyjazdem poczęta została Maria. Jej matka podążała za frontem, aż dotarła do rodzinnego Tarnopola. Tu odszukała jakichś krewnych, którzy przeżyli wojnę, tu urodziła córeczkę, której dała na imię Maria. Została ona, mimo agresywnej sowietyzacji, do końca życia wierną wyznaniu unickiemu, czyli prawosławiu uznającemu zwierzchnictwo Watykanu.
Sama wychowywała córkę, która wyrastała na piękną pannę. I oto pewnego dnia ta wychuchana córka przyprowadziła do domu kawalera, który poprosił o jej rękę. Matce też ten młodzian się podobał. Kiedy zapytała o jego imię i nazwisko, to natychmiast zrozumiała, że będą kłopoty. Było to tak imię, jak i nazwisko typowo żydowskie. Maria, mimo perswazji matki, nie zmieniła swojego zdania i wyszła za mąż za ukochanego.
Okazał się ona dobrym, zaradnym człowiekiem. Swojego pochodzenia nie eksponował i był ateistą. Uchował się dzięki temu, że wraz z rodzicami i rodzeństwem, jeszcze przed wkroczeniem Niemców, wyjechali do Kazachstanu, a po zakończeniu wojny cała rodzina wróciła do Tarnopola.
Ze związku tego urodziła się córeczka, dali jej na imię Tania, która odziedziczyła po matce urodę. Była nawet jeszcze piękniejsza, tak więc, kiedy dorosła i poszła na studia, miała wokół siebie krąg wielbicieli. Wybrankiem jej został inżynier, kilka lat od niej starszy, który już się usamodzielnił, tak więc państwo młodzi nie musieli koczować u jednych lub drugich rodziców.
Ale tuż po tym nastąpiły zmiany ustrojowe. Stary porządek się walił, a co do nowego nie było jasnych perspektyw. Mąż Marii wydobył wówczas swoje dokumenty i zdecydował, że lepsze warunki cała rodzina będzie miała w Izraelu. I znowu, syn Tani został poczęty jeszcze w Tarnopolu, ale urodził się już w Izraelu. Mieszkali razem w Tel Awiwie. Na początku było ciężko, ale potem jakoś się ułożyło.
Po dziesięciu latach pobytu w Izraelu zmarł mąż Marii. Mimo, początkowo, braku znajomości języka, dzięki swojej zaradności, dość dobrze zabezpieczył rodzinę. Mąż Tani też dostosował się do nowych warunków. Ich syn po ukończeniu szkoły średniej musiał odbyć trzyletnią, obowiązkową służbę wojskową. W tym czasie rozpadł się związek małżeński Tani. Jej mąż, po śmierci teścia, poczuł się panem sytuacji i się rozpił i roztrwonił częściowo zgromadzony majątek. Tania miała dość. Nawiązała kontakt z koleżanką, która osiedliła się w Kanadzie, i na jej zaproszenie przyleciała wraz z synem na rekonesans.
Już po kilku tygodniach zamieszkiwania w North York w Toronto wiedziała, że tu jest jej miejsce i z niego się nie ruszy. To nie tylko rozpad związku z mężem, ale trzy lata bojaźni o życie syna, odczuwana odrębność od osiadłych Żydów, szczególnie wobec braku związków religijnych z nimi, spowodowały, że Tania rozpoczęła kilkuletnią walkę o pozostanie na stałe w Kanadzie. Najłatwiej byłoby, przy jej urodzie, załatwić to przez związek małżeński ze stałym rezydentem Kanady, ale ona była ciągle mężatką. Wprawdzie złożyła wniosek rozwodowy, ale mąż tworzył trudności, deklarując poprawę i chęć kontynuacji ich związku. Tania postanowiła wyzwolić się od wszelkiej bojaźni, konfliktów, niepewności.
I dopięła swego. Wynajęła adwokata, poświęcając na jego gażę ostatnie pieniądze, które zostały jej po ojcu. Adwokat tak zgrabnie poprowadził jej sprawę, że wraz synem dostali oni prawo stałego pobytu w Kanadzie. Syn już po pół roku tutaj pobytu rozpoczął studia na York University. Studiował biznes i był już na ostatnim roku, kiedy matka z babcią wylatywały do Izraela.
Ostatnim bowiem poważnym problemem Tani był los jej matki. Po śmierci swojego męża prowadziła ona dom Tani i jej rodziny. Kiedy została sama, korzystając z emerytury po mężu i mając jeszcze oszczędności z okresu, kiedy mąż żył, nie miała problemów finansowych. Ale Tania pragnęła mieć matkę przy sobie. Zaprosiła ją do odwiedzenia Kanady. I tutaj ponownie rozpoczęła walkę, tym razem o prawo stałego pobytu matki przy niej.
Niestety, nie miała już środków finansowych na dobrego adwokata. Powierzyła sprawę tańszemu agentowi imigracyjnemu i ten nie dał sobie rady z tą sprawą. Zaistniała też okoliczność negatywna po stronie Tani. Ona nie miała przez jakiś czas pracy, korzystała z zasiłków, a później, kiedy już pracę uzyskała, to była ona nie na tyle dobrze płatna, aby według kalkulacji oficera imigracyjnego, mogła sama utrzymać swoją matkę. Tak więc, po dwóch latach walki i pobytu matki u niej Tania musiała przyjąć do wiadomości, że jej matka musi opuścić Kanadę. Nie chciała dopuścić do tego, aby matka była aresztowana i pod przymusem odstawiona na lotnisko.
Kupiła dwa bilety do Tel Awiwu, spakowała matkę i razem z nią przybyła na lotnisko. W roztargnieniu zapomniała leków i ciśnieniomierza matki. W ostatniej chwili zadzwoniła do koleżanki, która jej odwiozła na lotnisko, aby pojechała szybko do ich mieszkania i przywiozła zapomniane rzeczy. Udało się. Obie, po sprawdzeniu przez oficerów bezpieczeństwa El Al, udały się w drogę powrotną do Izraela: matka jako deportowana, a córka dla jej bezpieczeństwa i załatwienia spraw życiowych starszej matki, która, mimo wieloletniego pobytu w Izraelu, języka hebrajskiego się nie nauczyła. Nie czuła ona związku z tym krajem. Nie była Żydówką, chodziła do kościoła unickiego w Tel Awiwie. Tania leciała z matką, aby głównie usadowić ją w pokoju w domu spokojnej starości. Emerytura Marii powinna była wystarczać na opłacenie pobytu w tym domu.
Plany Tani sięgały dalej. Teraz już była mądrzejsza. Wiedziała, że będąc jedynym dzieckiem swojej matki, która była wdową, miała duże szanse uzyskać zgodę od władz imigracyjnym Kanady na sprowadzenie matki do siebie. Tania dostała też lepiej płatną pracę. Syn jej już kończył studia. Nadto jej serdeczna koleżanka deklarowała pomoc, gdyby trzeba było złożyć się na sponsorstwo dla Marii.
Tak więc dwie eleganckie panie urodzone w Tarnopolu i mające sentymentalne wspomnienia z tego miasta, leciały w przymusową podróż do Izraela z nadzieją, że po roku Maria już na stałe przyleci do Tani. Wiedziała też ona, że Tania, po zarzekaniu się, że nie zwiąże się łatwo z mężczyzną, aby nie być od niego uzależnioną, poznała pana w swoim wieku, bez obciążeń, kawalera, dobrze sytuowanego, który poważnie się nią interesował, a i ona, co zaobserwowała Maria, "odtajała" i była gotowa na nowy rozdział swojego życia.
Aleksander Łoś
Toronto
Konwencjonalne rady doradców finansowych i wszelkiego rodzaju ekspertów od gospodarowania pieniędzmi przeznaczonymi na inwestycje sugerują od dziesiątków lat, iż najbezpieczniejszy i optymalny dla wzrostu majątku skład rodzajów inwestycji w portfelu inwestycyjnym to około 60 proc. papierów wartościowych ulokowanych w akcjach przedsiębiorstw (equity) oraz 40 proc. kapitału zainwestowanego w różnego rodzaju obligacje (bonds). To mieszanka w miarę bezpieczna, bo chroni ją owa "kotwica" rynku obligacji, a jednocześnie wykazująca nieco odwagi inwestora, bo najlepiej zarabia się (nie licząc spekulacji) na aktywności gospodarczej firm i przedsiębiorstw.
Tak brzmią dobre rady w "normalnym" okresie gospodarczej koniunktury. Od kilku jednak lat rynek nie zachowuje się normalnie i w trosce o własne finansowe dobro w chwili obecnej specjaliści radzą nieco zmodyfikować ową regułę. Inwestorzy pragną zarówno wyższych dochodów, jak i zwiększonego bezpieczeństwa inwestycji w niepewny rynek. Co więc radzą eksperci?
Przede wszystkim – skorzystać z nowych możliwości otwierających się w miarę dywersyfikacji rynku papierów wartościowych. Konwencjonalne akcje przedsiębiorstw (equity investment) dobrze jest ograniczyć do 25 proc. ogółu wartości portfela, podobnie jak udział obligacji (bonds). To wystarczy, by skorzystać na konwencjonalnych mechanizmach rynkowych, a jednocześnie zapewnić minimum bezpieczeństwa przy pomocy owej obligacyjnej "kotwicy". Wiadomo, że przy rekordowo niskich stopach oprocentowania, papiery typu "bonds" nie dadzą zbytniego dochodu, ale i nie są one narażone na wahania, więc nie przyniosą strat.
To połowa wartości portfela; a co z drugą? Zdaniem specjalistów (jak na przykład David Pett z dziennika "The Financial Post"), należy zwrócić uwagę na rynek "real estate". Liczne fundusze powiernicze przeznaczają coraz więcej swoich pieniędzy na ten sektor i indywidualny inwestor powinien także uwzględnić ten rodzaj inwestycji w swoich decyzjach. To sektor w miarę bezpieczny, nieco tylko bardziej ryzykowny niż obligacje, ale przede wszystkim przy inwestycjach na dłuższą metę. Kolejne około 10 procent przeznaczonego na inwestycje kapitału eksperci radzą przeznaczyć na rozwiązania alternatywne w rodzaju "hedge funds". To może nieco bardziej ryzykowne, ale perspektywa zysku jest tu lepsza – jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A jeśli nie – do stracenia mamy tylko 10 proc. zainwestowanych pieniędzy.
Pozostałe 20 procent należy (podobno) włożyć w papiery wartościowe oparte na infrastrukturze oraz inne rodzaje inwestycji. To raz jeszcze – źródło stosunkowo wysokich dochodów (do 15 proc.), jeżeli wszystko pójdzie dobrze, a tylko 10 procent ryzyka porażki.
Tak podsumowuje swoje zalecenia David Pett na łamach "The Financial Post". Do jego rad należy jeszcze – moim zdaniem – dołożyć jedną albo dwie: po pierwsze – każdy przypadek jest inny, każdy z inwestujących ma swoje indywidualne cele i potrzeby, więc najlepszym rozwiązaniem jest zawsze konsultacja z doradcą finansowym, którego zawodowym obowiązkiem jest trzymać rękę na pulsie najbardziej aktualnych zmian. A po drugie – pańskie oko konia tuczy, jak mawiało stare przysłowie. Nie wystarczy zainwestować pieniądze i zapomnieć o sprawie. Trzeba inwestycji w miarę regularnie doglądać. Samo nie urośnie.
Goniec: – Mamy okres kanikuły, co robi poseł w wakacje?
Władysław Lizoń: – Jeszcze nie mam wakacji, zaczynam urlop od przyszłego tygodnia.
– Można zapytać, dokąd Pan jedzie?
– Do Polski, do Krynicy. A tak od czasu, kiedy przyjechałem z Ottawy, pracuję tutaj w okręgu, jest ogrom pracy. Spotykam się z ludźmi, chodzę do domów, pukam, odwiedzam wyborców, chodzę na różne uroczystości organizowane przez różne grupy.
– A Pan coś organizuje, jakieś grille?
– Organizuję doroczne barbecue, będzie 20 września.
– Czy na te barbecue przychodzą również Polacy, czy Polacy udzielają się na tych uroczystościach i imprezach, które często mają charakter wielokulturowy?
– Może nie jest to jakaś wielka grupa, która się udziela, szczerze mówiąc, nie jesteśmy bardzo widoczni.
– Pan kiedyś wspomniał, że organizowana była akcja wysyłania listów do posłów w obronie prawa Telewizji Trwam do miejsca na multipleksie i dostał Pan zaledwie dwa listy.
– O ile pamiętam, jedna z waszych Czytelniczek wysłała do mnie e-mail apelując, aby zasypano mnie i innych posłów e-mailami. Ja dostałem dwa e-maile w tej sprawie.
Tak więc myślę, że tu jest problem, bo to nie jest tylko sprawa Telewizji Trwam, ale mamy bardzo istotne sprawy lokalne, na które powinniśmy zwracać uwagę. Powinniśmy zwracać uwagę, jakie zamiany prawne proponuje się w kraju, w którym mieszkamy.
Bo jest przecież sprawa prowincyjnej ustawy 13, która wprowadza do programu szkolnego ostatnio zmiany.
– Czy Polacy nie chcą zadbać o to, czego ich dzieci będą się uczyły w szkołach?
– Myślę, że jest jakaś inercja, może ludzie są zajęci innymi sprawami, ale nie ma masowego odzewu na ważne tematy. Przypomnę, że pilotuję sprawę takiego filmu informacyjnego, który jest pokazywany w Muzeum Imigracji w Halifaksie. Jest tam segment, który nas obraża, obraża Polskę...
– Czy ten film nadal jest tam pokazywany?
– Jest pokazywany, są zmiany, on będzie zdjęty. To trwa bardzo powoli.
Moim największym problemem, gdy poruszam tę sprawę z samym muzeum... Nie bardzo mogę znaleźć odpowiedź, kiedy ze strony muzeum pada argument, no jak to jest, pokazujemy to już 9 lat, to jest 10. rok, dostaliśmy 20 e-maili w tej sprawie, jakiż to jest wielki problem?
– No właśnie, gdzie oburzenie nas wszystkich?
– A to powinno być oburzenie. Nie mamy mechanizmu sprawdzania tego, co pokazuje się na przykład w muzeach. A to nie jest tylko sprawa Muzeum Pier 21. Gdybyśmy mieli możliwość konkretnego sprawdzenia.
– Jest jeszcze kwestia nauczania w szkołach.
– Są, ale popatrzmy tylko na to, co dzieje się w muzeach. Np. w muzeum w wojny, w muzeum cywilizacji. Nie tylko w Kanadzie. Na całym świecie. Co się mówi i jak się mówi o Polsce, o wkładzie Polski na przykład w pokonanie faszyzmu.
Myślę, że powinniśmy o to dbać. Oczywiście jest to proces, który powinien być budowany i powinno nam na tym zależeć.
– Może rozgrzeszamy się tym, że uważamy, że ktoś za nas powinien to zrobić. Wielu ludzi mówi, no a od czego jest Kongres Polonii Kanadyjskiej, od czego są gazety polonijne? Wiele osób dzwoniących do nas, do redakcji, uważa, że my powinniśmy interweniować.
Tymczasem nasz protest i protest instytucji ma o wiele mniejsze znaczenie niż protest poszczególnych widzów, słuchaczy czy ludzi odwiedzających muzea. Jak, Pana zdaniem, można to zmienić?
– Myślę, że trzeba nieustannie przypominać o tym, że jest to problem nas wszystkich i ich głos jest tutaj najważniejszy; że sami powinni chwycić za słuchawkę, zadzwonić, zaprotestować, napisać e-mail, napisać list do nich, nie tylko narzekać w grupie znajomych, jak się spotkamy, ale pokazać to minimum zaangażowania.
– Wielu ludzi nie jest do końca przekonanych, że takie ekspozycje czy opinia o Polakach osobiście ich dotyka. Oni tutaj wygodnie żyją, mają dom, samochód, ktoś tam mówi złe rzeczy w dalekim Halifaksie czy dalekiej Ottawie, czy, Pana zdaniem, ta zła opinia o nas przekłada się bezpośrednio na szanse naszych dzieci, na szanse nas samych w biznesie itd.
– Wie pan, nie można lekceważyć niczego, co jest złe, nawet jeśli na początku to jest małe. Jak wiemy z historii, wielkie rzeczy zaczynają się od małych i tak jak lawina może powstać z małej kulki śniegu, tak samo z opinią o grupie. To może się spotęgować i może się stać czymś większym, co potem będzie nas bardzo mocno bolało i będzie nam doskwierać. Nie można lekceważyć niczego złego, niczego obraźliwego, co jest skierowane przeciwko naszej grupie, przeciwko naszym wartościom.
– Nie sądzi Pan, że o takich sprawach warto byłoby porozmawiać w polskich szkołach tutaj w Mississaudze? Czy Pan takie inicjatywy może podejmował?
– Wie pan co, nie podejmowałem takich inicjatyw, by rozmawiać w szkołach polskich. Może to jest dobry pomysł, ale zawsze gdy mam okazję rozmawiać z mediami, czy to w radiu, czy w gazecie, czy w telewizji, zawsze o tym przypominam, żeby jednak w jakiś sposób czuć się częścią tej naszej społeczności polonijnej i kanadyjskiej. W tym kraju mieszkamy i również to, co w tym kraju się dzieje, powinno nas obchodzić.
– Na koniec jeszcze jedno pytanie, mówi Pan: gazety, radio, telewizja, a właśnie zlikwidowano telewizję polską, programy "Na luzie" i "Z ukosa", co Pan o tym sądzi?
– To nie dotyczy tylko polskiego programu, zlikwidowano grupę programów, ale z tych informacji, które mam, wynika, że one powstaną od nowa w nowej formie, bodajże od października tego roku. Przynajmniej taką informację otrzymałem od prezes Kongresu, która się spotkała z przedstawicielami Rogersa.
– Panie Pośle, dziękuję bardzo, miłych wakacji.
Rozmawiał Andrzej Kumor
Ta polska późnobarokowa świątynia i klasztor dominikanów położone są na Starym Mieście przy ul. Dominikańskiej 8. Wcześniej był to zbór kalwiński, zburzony w roku 1640, z gmachem kalwińskiego kolegium – bogato zdobionym sufitem z roślinnymi ornamentami i tablicami upamiętniającymi kalwińskich reformatorów Litwy.
Imponująca bryła dzisiejszej świątyni, wynosząca się ku górze, jest owocem przebudowy kościoła w stylu barokowym, przeprowadzonej z końcem XVII wieku. Obok kościoła św. Ducha znajduje się klasztor dominikanów założony w XVI wieku, zamieniony przez władze carskie na więzienie, w którym osadzano polskich i litewskich patriotów oraz powstańców. W roku 1993 w kościele św. Ducha spotkał się z polskimi katolikami Papież Jan Paweł II i odprawił tam Mszę św.
Pierwsza informacja o pobycie dominikanów w Wilnie pochodzi z roku 1321, z czasów Giedymina. Nie wiadomo jednak, w którym konkretnie miejscu się osiedlili ani jak długo przebywali w pogańskim wówczas mieście. Wedle tradycji, pierwszy kościół znajdujący się na miejscu dzisiejszej świątyni p.w. św. Ducha został ufundowany w czasach Jagiełły i Witolda. W roku 1501 kościół został przez króla Aleksandra Jagiellończyka przekazany dominikanom. Gotyckie zabudowania spaliły się na początku XVII w.
Kolejny barokowy, ale jeszcze nieukończony klasztor, spalony został w roku 1655 przez wojska moskiewskie podczas wojny polsko-rosyjskiej. Trzecią świątynię dominikanie wznieśli w latach 1679–1688, jednak w latach 1726, 1748, 1758 i ta została zniszczona przez kolejne pożary.
W drugiej połowie XVIII wieku, na zrębie dawnych murów, wzniesiona została nowa, późnobarokowa świątynia. W odróżnieniu od większości świątyń wileńskich nie była ona nigdy zamknięta i przetrwała jako katolicki obiekt sakralny zarówno czasy zaborów Polski (część kościołów zamieniono wtedy na cerkwie prawosławne), jak i czasy sowieckie.
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku została przejęta przez dominikanów z polskiej prowincji tego zakonu. Obecnie jest to tzw. kościół polski – dziś jedyny, w którym sprawuje się liturgię tylko w języku polskim.
W roku 1948 z zamykanego wtedy kościoła św. Michała przeniesiono do kościoła św. Ducha obraz Jezusa Miłosiernego namalowany w roku 1934 przez polskiego artystę Eugeniusza Kazimirowskiego według wskazówek s. Faustyny Kowalskiej. W tym samym jeszcze roku obraz został wywieziony do wsi Nowa Ruda. Obraz wrócił do Wilna, do kościoła św. Ducha, staraniem ks. Tadeusza Kondrusiewicza, obecnego arcybiskupa Mińska na Białorusi, i stał się celem licznych pielgrzymek. W roku 2005, decyzją metropolity wileńskiego kard. Bačkisa, został przeniesiony do pobliskiego kościoła św. Trójcy.
Architektem projektującym świątynię był Jan Krzysztof Glaubitz. Świątynia jest dziś wciśnięta pomiędzy zwartą zabudowę ulicy oraz budynek klasztoru. Imponujący efekt uzyskał architekt przez zakończenie nawy rokokowymi szczytami z wysoką, 51-metrową kopułą. Dzięki temu zabiegowi kościół widziany z pewnej odległości – np. w panoramie miasta z jednego ze wzgórz, jest jedną z najbardziej okazałych i charakterystycznych budowli. Od strony ulicy widoczny jest jedynie rokokowy portal z herbem Rzeczypospolitej i Wazów.
Autorem dekoracji wnętrza tej świątyni był Franciszek Ignacy Hoffer. Jest ono jednolite i bogate w sztukaterie. Na wyposażenie wnętrza składa się 16 rokokowych ołtarzy o znacznych rozmiarach. Główny ołtarz przedstawia Trójcę św.: błogosławiący Bóg Ojciec jest umieszczony w górnej części ołtarza, Jezus na krzyżu w centralnej, a Duch Święty w postaci gołębicy na dole, nad tabernakulum. Przy ołtarzu Jezusa Miłosiernego znajduje się ołtarz św. Rafała Kalinowskiego, polskiego karmelity, który był przez długi okres związany z kościołem św. Ducha, przy którym mieszkał wraz z rodzicami. Godna uwagi jest też ambona połączona w jedną całość z konfesjonałem. W tylnej części kościoła zachowały się dwa ocalałe z pożarów XVIII-wieczne portrety przedstawiające króla Aleksandra Jagiellończyka oraz jego spowiednika ks. Korczaka na tle pierwszej, gotyckiej jeszcze świątyni.
Na chórze kościoła znajdują się organy z roku 1776 sprowadzone z Królewca. Jest to najstarszy zachowany instrument na Litwie. Organy mają ponad dwieście lat i pochodzą z epoki baroku. Obecnie świątynia p.w. św. Ducha jest kościołem Polonii wileńskiej.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Szczecin
Ula Gulbinowicz - Co jest do szczęścia najbardziej potrzebne, gdyby tak miała Pani wymienić jedną rzecz? - Miłość i zdrowie. - Pieniądze się nie liczą? - Absolutnie nie. - Kariera? - No, nie tak bardzo. - Miłość, plus zdrowie, równa się szczęście? - Oczywiście.
Natalia - Co, Pani zdaniem, jest najbardziej potrzebne do szczęścia, co się najbardziej liczy? - Chyba sukces. - Kariera? - Nauka, wyniki w szkole. - A pieniądze? - Nie tak bardzo. - Rodzina? - Też! - Czyli sukces i rodzina? - Tak. -To daje szczęście? - Tak!
Bożena - Dzisiaj bardzo proste pytanie, co do szczęścia jest najbardziej potrzebne? - Pieniądze! - Myśli Pani, że pieniądze dają szczęście, wbrew temu, co ludzie mówią? - Tak, bo to jest nieprawda, że biedny człowiek będzie szczęśliwy. Nie będzie! Będzie miał za dużo trosk. - Nie sądzi, Pani, że jak ktoś ma pieniądze, to i tak ma te wszystkie troski, że boi się o zdrowie, o to, o tamto, że ci bogaci też jednak mogą być nieszczęśliwi? - Bo są głupi. To niech nie korzystają ze wszystkich pieniędzy tylko tyle, ile im potrzeba, niech pomagają wtedy innym, żeby też mieli pieniądze. - Rozumiem, czyli gdy człowiek ma pieniądze, wszystko inne jest zapewnione? - Ale musi być mądry. Jak będzie głupi, to zaraz nie będzie miał pieniędzy i znowu będzie nieszczęśliwy.
Helena - Co przynosi szczęście? - Myślę, że zdrowie. - Tylko zdrowie? - Zdrowie i zgoda w rodzinie. - Pieniądze niepotrzebne? - Są pomocne. - Ale jak zdrowie jest i rodzina silna, to jest szczęście, człowiek chodzi uśmiechnięty? - Oczywiście!
Piotr Michna - Co potrzebne najbardziej do szczęścia? - Pieniądze. - Na pewno? - Tak. - A mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają... - A tam, oczywiście, że zdrowie. Też. - Zdrowie i pieniądze? - Tak.
Nie było mi jednak dane zostać na ognisku. Im bliżej wieczoru, tym gorzej się czułem. Zapadła decyzja: wracam do Radomia, prosto do szpitala. Czułem się tak marnie, że chociaż – jak już wspomniałem – nienawidzę szpitali, to marzyłem tylko o jednym: znaleźć się w którymś jak najszybciej. Pojechaliśmy samochodem osobowym, a Asia obserwowała mnie i widziała, że jest bardzo źle. Gdy zapytała, czy wytrzymam do Radomia, odpowiedziałem, że chyba nie. Zdecydowaliśmy więc, że pojedziemy do szpitala w miejscowości Iłża.
Nie wiem, czy przetrwałbym to wszystko bez Asi. Na szpitalnej sali dzwonek wzywający pielęgniarki był tylko przy wejściu. Gdy zapytałem je, jak mam się do niego dostać, obiecały, że będą zaglądać często. To był mały szpitalik, w którym nigdy nie było tak skomplikowanego przypadku jak mój. Wydaje mi się, że pielęgniarki i lekarze najzwyczajniej w świecie bali się mną zajmować. Woleli nie robić nic, niż zaryzykować, że będą działać i niechcący zrobią coś źle. Tak więc pielęgniarki nie zajrzały do mnie ani razu, a wszystkim zajęła się Asia, która przez całą noc obsługiwała ssak, robiła okłady i czuwała. Ponieważ musiała wracać do domu, rano zastąpił ją tata.
Opowiadałem mu o tym, jak było na obozie, gdy nagle poczułem, że trzeba odessać wydzielinę. Tata włączył dzwonek wzywający pielęgniarkę, ale na próżno – nikt nie przyszedł. W końcu się zdenerwował i sam się mną zajął, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła. Tata znów strasznie się zdenerwował i zdecydował, że nie zostanę tam ani chwili dłużej. Zażądał od zaskoczonego ordynatora wypisu. Ten długo oponował, aż w końcu powiedziałem mu, żeby wypisał mnie na moje własne żądanie. Tak też się stało. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy, że opuszczałem to miejsce! Już od samego wypisu zacząłem normalnie zdrowieć: po powrocie do Radomia gorączka i duszności ustąpiły. Gdyby jednak nie Asia i tata, byłoby bardzo źle. Tata do dziś nie wierzy, że szpital może być tak lipny, i na wspomnienie tamtych wydarzeń z niedowierzaniem kręci głową.
Gdy wszystko się unormowało, poczułem się silny. Wyjazdowi zawdzięczałem moc, którą dosłownie w sobie czułem. Martwił jedynie ten nieszczęsny wewnętrzny cewnik odpowiedzialny za serię infekcji dróg moczowych. Rafał z całych sił przekonywał mnie do cewników zewnętrznych, ale ja nie dość, że się ich bałem, to cholernie krępowała mnie konieczność ich codziennej wymiany. I przez to wciąż tkwiło we mnie to coś, co zagrażało mojemu życiu.
Ból brzucha powracał i coraz częściej był nie do wytrzymania. Nie mówiłem o tym nikomu, ale nie dało się tego ukryć, bo trawiła mnie gorączka i dreszcze. Choć na zewnątrz było upalne lato, ja domagałem się włączenia farelki. Trwało to dobry tydzień. Gdy temperatura sięgnęła czterdziestu dwóch stopni, pielęgniarka natychmiast wezwała pogotowie. Przyjechali błyskawicznie, ale dali tylko środki przeciwgorączkowe oraz przeciwbólowe i odjechali. Nie pomogło to ani na gorączkę, ani na wściekły ból brzucha, więc ponownie wezwano karetkę. Déja vu: ta sama izba przyjęć, te same badania, nie wolno pić i podejrzenie niedrożności jelit. Próbowałem powiedzieć, że niedawno tu przecież byłem z dokładnie tymi samymi objawami, że to nie była żadna cholerna "niedrożność", tylko odmiedniczkowe zapalenie nerek, i dajcie mi pić, do jasnej cholery! Ale nic nie trafiało do lekarza, który usiłował zdiagnozować mój stan. Na szczęście na izbę wszedł chirurg, który mnie poznał, podszedł i z uwagą wysłuchał. Chwilę później dostałem pić i usłyszałem słowa lekarza:
– Mariusz, jedziemy na oddział. Nic się nie martw, będziesz zdrowy.
Podziałało to uspokajająco. Mimo mojej szczerej niechęci do pobytów w szpitalu cieszyłem się z tego, że się tutaj znalazłem. Jeszcze większą ulgę sprawił mi widok kochanej Asi, która zjawiła się zaraz po skończonym nocnym dyżurze w pracy. Ona jest chyba moim aniołem stróżem, bo ilekroć jestem w największych opałach, jej twarz widzę pierwszą. Do końca życia będę jej dłużnikiem.
Potwierdziło się: ostre odmiedniczkowe zapalenie nerek i układu moczowego. Antybiotyk – gorączko, pa, pa. Po raz kolejny usłyszałem ostrzeżenie: pozbądź się wewnętrznego cewnika.
Ale gdy wszystko wraca do normy, zapominasz o ostrzeżeniach. Gdy otaczają cię tak cudowni ludzie jak w moim domu pomocy (choćby wspaniała pani Krysia, która tak samo jak ja obchodzi urodziny 15 sierpnia – pozdrawiam panią, gdziekolwiek pani jest!), wydaje się, że problemy nie mają prawa wrócić. Lekceważysz nawet drobny ból brzucha, który choć stały, nie jest zbyt duży i już ci nie przeszkadza. Zająłem się hodowlą warzyw (papryka, pomidory i ogórki) w wielkich donicach na balkonie. Domowy ogródek sprawiał mi wielką radość. Wszystko rosło w oczach i było namiastką dawnego życia. To ledwie kilka donic, ale tych parę krzaczków jakoś mnie odmieniło. Mogłem wpatrywać się w nie godzinami i wszystkim się nimi chwaliłem. Wreszcie można było zawołać pielęgniarki, żeby skoczyły "na działkę" i zerwały ogórki na śniadanie. A potem można było jeszcze zerwać pomidory i paprykę... Ja zaś dojrzałem do tego, aby zrozumieć, że mieszkanie w tym domu i ci wszyscy ludzie – włącznie z przełożoną i dyrektorem – to najlepsze, co spotkało mnie w życiu po skoku. Nie zapomnę ich starań i wsparcia. Przełożona nieustannie sprawdzała, czy niczego mi nie brakuje. Z dyrektorem grywałem w szachy – zawsze wygrywał, ale miałem okazję przekonać się, że to równy gość, który szanuje każdego człowieka bez względu na wiek czy schorzenie. Po prostu odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Ból brzucha narastał. Nowy szpital, nowe badania i bezsilność – mimo wszelkich starań – lekarzy. Po tygodniu nie wiedzieli nic, a ja dostawałem coraz silniejsze środki przeciwbólowe. Po trzech tygodniach usłyszałem, że najprawdopodobniej to ból zwany ośrodkowym, który pojawia się na tle nerwowym i niezbyt wiele o nim wiadomo. Zdecydowano się na badanie zwane kolonoskopią. Ta nazwa większości ludzi nic nie mówi, a ja dowiedziałem się, co oznacza, na chwilę przed – było to badanie jelita grubego. Jest ono czymś okropnym i śmiało mogę powiedzieć, że należy do najbardziej krępujących ze wszystkich, jakie przeszedłem. Ale i ono nie dało odpowiedzi na pytanie o przyczynę bólu. Kolejne środki przeciwbólowe coraz gorzej działały na resztę organizmu. Po jednym pojawiły się stany lękowe, dramatycznie wysokie ciśnienie, a potem paraliż twarzy. Po konsultacji neurochirurga pielęgniarka zrobiła zastrzyk, paraliż ustąpił, wszystko stało się kolorowe, a ja zasnąłem. Gdy zapytałem później o ten paraliż twarzy, usłyszałem, że to reakcja na lek. W wypisie było jednak coś innego: "Atak padaczki po podaniu leku". Kiedy to przeczytałem, zdenerwowałem się, bo padaczka kojarzy się z czymś, co się powtarza co jakiś czas. Na szczęście nigdy więcej nie miałem już podobnego ataku.
Gdy po niemal miesiącu zostałem wypisany, byłem załamany: ból był taki sam jak przed przyjęciem na oddział. Wszystkie wysiłki lekarzy zostały skierowane na walkę z tą dolegliwością. W specjalnej poradni ustalono leki: co cztery godziny tramal i no-spa. Pojawił się kolejny problem: przez miesiąc w szpitalu zaniedbałem rehabilitację i teraz z trudem siedziałem na wózku. Trawiła mnie wściekłość: wszystkie sukcesy zaprzepaszczone, bezustannie potworny ból i faszerowanie lekami. Po dwóch tygodniach lekarka z przychodni paliatywnej przywiozła specjalne plasterki, które co trzy dni trzeba przyklejać na klatce piersiowej. Co? Co ta doktórka wymyśliła? – pomyślałem wtedy – taka mała pierdółka ma mi pomóc? No, ale po kilku godzinach, gdy ta pierdółka zaczęła działać, chciałem krzyczeć z radości. Nie do wiary, bo ból zmniejszył się o jakieś trzy czwarte! Cud! Dopiero potem dowiedziałem się, że to nie tyle cud, ile właściwie narkotyk. Gdy to zrozumiałem, zrobiło mi się smutno i byłem tym nawet zaniepokojony. Jednak ból ustępował, mogłem ćwiczyć i jeździć na wózku – to było ważniejsze.
Postanowiłem, że znów muszę iść na oddział rehabilitacyjny. Trafiłem w nowe miejsce i jeśli doczytaliście moją książkę do tej strony, to na pewno się domyślacie, że znowu umierałem z niepokoju i bałem się nowych ludzi. Niemal jak zwykle okazało się, że obawy są bezpodstawne. Moją rehabilitantką była Gosia – robiłem wszystko, ćwiczyłem ostro i z wielkim oddaniem, co wzbudziło jej podziw. Moje bicepsy dosłownie rosły w oczach, a Gosia powtarzała, że dotąd nie ćwiczyła z nikim, kto tak szybko nabierałby masy mięśniowej. Zaczynałem od półtorakilogramowych ciężarków, a po trzech tygodniach podnosiłem jedną ręką już sześć kilo! Znów mogłem samodzielnie jeździć na wózku.
Lidia, która prowadziła terapię zajęciową (podobnie jak Gosia, była bardzo ładną dziewczyną), również okazała się świetną osobą. Codziennie coś mi przynosiła: a to słodką bułkę, a to pyszną sałatkę warzywną. Później, gdy już nie musiała do mnie przychodzić, bo sam jeździłem na jej zajęcia, zawsze robiła mi kawę. Na tym nie koniec: Lidka z Gosią załatwiły wniosek o nowy wózek, który niebawem dostałem. Gdy byłem wypisywany, Lidka – trzeba wspomnieć, że była bardzo uzdolniona plastycznie – podarowała mi swoje piękne szkice. Zaprzyjaźniłem się z tymi dziewczynami bardzo i nasza znajomość nie zakończyła się po wypisaniu mnie z ośrodka. Pewnego dnia na oddziale pojawił się Piotrek, którego potrącił samochód. Zawsze – podobnie jak jego rodzice – uśmiechnięty i uprzejmy. Szybko znaleźliśmy wspólny język. On i dziewczyny to kolejne osoby, którym wiele zawdzięczam i które robiły wszystko, aby mnie wesprzeć. Nie muszę chyba dodawać, że co tydzień w odwiedziny przyjeżdżała rodzina i niezawodna Asia.
Pobyt w takich miejscach z reguły trwa miesiąc. Ja byłem tu już tydzień dłużej – okazało się, że to nagroda za zaangażowanie i postępy. Nie dało się ich nie zauważyć: byłem silny i jeździłem wózkiem jak szalony. Po sześciu tygodniach przyszło jednak kolejne załamanie. Tak, tak, znów ta sama zmora: infekcja dróg moczowych i towarzyszący jej wściekły ból. Mimo to nie rezygnowałem z ćwiczeń, co zaimponowało wszystkim, łącznie z nieskorą do pochwał panią ordynator. Znów usłyszałem jednak: zrezygnuj z cewnika wewnętrznego.
Po blisko dwóch miesiącach lekarze postanowili mnie wypisać. Wróciłem silniejszy i sprawniejszy niż kiedykolwiek po wypadku. Każdy, kto mnie zobaczył, mówił, że jestem umięśniony jak atleta. Faktycznie, bicepsy robiły wrażenie!
Kiedy jest smutno, kiedy jest źle,
Zamykam oczy, widzę, co chcę:
Bijące źródełko marzeń, snów.
Minęło trochę czasu od wypisu z rehabilitacji, gdy którejś soboty usłyszałem pukanie do drzwi. Pojawili się w nich Piotrek ze swoją mamą i Gosia. Trzymali kartonowe pudełka, w których był komputer! Nie mogłem uwierzyć. Gdy byłem na rehabilitacji, opowiadałem im, że bardzo chciałbym pisać, ale nie mam jak. Nie radzę sobie z kartką i długopisem, więc pozostaje tylko klawiatura, a – co za tym idzie – bardzo chciałbym mieć komputer. Niestety, nie było mnie na niego stać. A tu proszę, taki prezent! Nie mogłem w to uwierzyć i czułem się niezwykle zakłopotany tym, że Piotr – w sumie obcy człowiek – zdobył się na tak szlachetny gest.
Od redakcji
Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza
Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )
Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...