farolwebad1

A+ A A-

Życie po skoku [7]

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

mariusz1Nie było mi jednak dane zostać na ognisku. Im bliżej wieczoru, tym gorzej się czułem. Zapadła decyzja: wracam do Radomia, prosto do szpitala. Czułem się tak marnie, że chociaż – jak już wspomniałem – nienawidzę szpitali, to marzyłem tylko o jednym: znaleźć się w którymś jak najszybciej. Pojechaliśmy samochodem osobowym, a Asia obserwowała mnie i widziała, że jest bardzo źle. Gdy zapytała, czy wytrzymam do Radomia, odpowiedziałem, że chyba nie. Zdecydowaliśmy więc, że pojedziemy do szpitala w miejscowości Iłża.


Nie wiem, czy przetrwałbym to wszystko bez Asi. Na szpitalnej sali dzwonek wzywający pielęgniarki był tylko przy wejściu. Gdy zapytałem je, jak mam się do niego dostać, obiecały, że będą zaglądać często. To był mały szpitalik, w którym nigdy nie było tak skomplikowanego przypadku jak mój. Wydaje mi się, że pielęgniarki i lekarze najzwyczajniej w świecie bali się mną zajmować. Woleli nie robić nic, niż zaryzykować, że będą działać i niechcący zrobią coś źle. Tak więc pielęgniarki nie zajrzały do mnie ani razu, a wszystkim zajęła się Asia, która przez całą noc obsługiwała ssak, robiła okłady i czuwała. Ponieważ musiała wracać do domu, rano zastąpił ją tata.


Opowiadałem mu o tym, jak było na obozie, gdy nagle poczułem, że trzeba odessać wydzielinę. Tata włączył dzwonek wzywający pielęgniarkę, ale na próżno – nikt nie przyszedł. W końcu się zdenerwował i sam się mną zajął, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła. Tata znów strasznie się zdenerwował i zdecydował, że nie zostanę tam ani chwili dłużej. Zażądał od zaskoczonego ordynatora wypisu. Ten długo oponował, aż w końcu powiedziałem mu, żeby wypisał mnie na moje własne żądanie. Tak też się stało. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy, że opuszczałem to miejsce! Już od samego wypisu zacząłem normalnie zdrowieć: po powrocie do Radomia gorączka i duszności ustąpiły. Gdyby jednak nie Asia i tata, byłoby bardzo źle. Tata do dziś nie wierzy, że szpital może być tak lipny, i na wspomnienie tamtych wydarzeń z niedowierzaniem kręci głową.


Gdy wszystko się unormowało, poczułem się silny. Wyjazdowi zawdzięczałem moc, którą dosłownie w sobie czułem. Martwił jedynie ten nieszczęsny wewnętrzny cewnik odpowiedzialny za serię infekcji dróg moczowych. Rafał z całych sił przekonywał mnie do cewników zewnętrznych, ale ja nie dość, że się ich bałem, to cholernie krępowała mnie konieczność ich codziennej wymiany. I przez to wciąż tkwiło we mnie to coś, co zagrażało mojemu życiu.

Ból brzucha powracał i coraz częściej był nie do wytrzymania. Nie mówiłem o tym nikomu, ale nie dało się tego ukryć, bo trawiła mnie gorączka i dreszcze. Choć na zewnątrz było upalne lato, ja domagałem się włączenia farelki. Trwało to dobry tydzień. Gdy temperatura sięgnęła czterdziestu dwóch stopni, pielęgniarka natychmiast wezwała pogotowie. Przyjechali błyskawicznie, ale dali tylko środki przeciwgorączkowe oraz przeciwbólowe i odjechali. Nie pomogło to ani na gorączkę, ani na wściekły ból brzucha, więc ponownie wezwano karetkę. Déja vu: ta sama izba przyjęć, te same badania, nie wolno pić i podejrzenie niedrożności jelit. Próbowałem powiedzieć, że niedawno tu przecież byłem z dokładnie tymi samymi objawami, że to nie była żadna cholerna "niedrożność", tylko odmiedniczkowe zapalenie nerek, i dajcie mi pić, do jasnej cholery! Ale nic nie trafiało do lekarza, który usiłował zdiagnozować mój stan. Na szczęście na izbę wszedł chirurg, który mnie poznał, podszedł i z uwagą wysłuchał. Chwilę później dostałem pić i usłyszałem słowa lekarza:


– Mariusz, jedziemy na oddział. Nic się nie martw, będziesz zdrowy.
Podziałało to uspokajająco. Mimo mojej szczerej niechęci do pobytów w szpitalu cieszyłem się z tego, że się tutaj znalazłem. Jeszcze większą ulgę sprawił mi widok kochanej Asi, która zjawiła się zaraz po skończonym nocnym dyżurze w pracy. Ona jest chyba moim aniołem stróżem, bo ilekroć jestem w największych opałach, jej twarz widzę pierwszą. Do końca życia będę jej dłużnikiem.
Potwierdziło się: ostre odmiedniczkowe zapalenie nerek i układu moczowego. Antybiotyk – gorączko, pa, pa. Po raz kolejny usłyszałem ostrzeżenie: pozbądź się wewnętrznego cewnika.
Ale gdy wszystko wraca do normy, zapominasz o ostrzeżeniach. Gdy otaczają cię tak cudowni ludzie jak w moim domu pomocy (choćby wspaniała pani Krysia, która tak samo jak ja obchodzi urodziny 15 sierpnia – pozdrawiam panią, gdziekolwiek pani jest!), wydaje się, że problemy nie mają prawa wrócić. Lekceważysz nawet drobny ból brzucha, który choć stały, nie jest zbyt duży i już ci nie przeszkadza. Zająłem się hodowlą warzyw (papryka, pomidory i ogórki) w wielkich donicach na balkonie. Domowy ogródek sprawiał mi wielką radość. Wszystko rosło w oczach i było namiastką dawnego życia. To ledwie kilka donic, ale tych parę krzaczków jakoś mnie odmieniło. Mogłem wpatrywać się w nie godzinami i wszystkim się nimi chwaliłem. Wreszcie można było zawołać pielęgniarki, żeby skoczyły "na działkę" i zerwały ogórki na śniadanie. A potem można było jeszcze zerwać pomidory i paprykę... Ja zaś dojrzałem do tego, aby zrozumieć, że mieszkanie w tym domu i ci wszyscy ludzie – włącznie z przełożoną i dyrektorem – to najlepsze, co spotkało mnie w życiu po skoku. Nie zapomnę ich starań i wsparcia. Przełożona nieustannie sprawdzała, czy niczego mi nie brakuje. Z dyrektorem grywałem w szachy – zawsze wygrywał, ale miałem okazję przekonać się, że to równy gość, który szanuje każdego człowieka bez względu na wiek czy schorzenie. Po prostu odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Ból brzucha narastał. Nowy szpital, nowe badania i bezsilność – mimo wszelkich starań – lekarzy. Po tygodniu nie wiedzieli nic, a ja dostawałem coraz silniejsze środki przeciwbólowe. Po trzech tygodniach usłyszałem, że najprawdopodobniej to ból zwany ośrodkowym, który pojawia się na tle nerwowym i niezbyt wiele o nim wiadomo. Zdecydowano się na badanie zwane kolonoskopią. Ta nazwa większości ludzi nic nie mówi, a ja dowiedziałem się, co oznacza, na chwilę przed – było to badanie jelita grubego. Jest ono czymś okropnym i śmiało mogę powiedzieć, że należy do najbardziej krępujących ze wszystkich, jakie przeszedłem. Ale i ono nie dało odpowiedzi na pytanie o przyczynę bólu. Kolejne środki przeciwbólowe coraz gorzej działały na resztę organizmu. Po jednym pojawiły się stany lękowe, dramatycznie wysokie ciśnienie, a potem paraliż twarzy. Po konsultacji neurochirurga pielęgniarka zrobiła zastrzyk, paraliż ustąpił, wszystko stało się kolorowe, a ja zasnąłem. Gdy zapytałem później o ten paraliż twarzy, usłyszałem, że to reakcja na lek. W wypisie było jednak coś innego: "Atak padaczki po podaniu leku". Kiedy to przeczytałem, zdenerwowałem się, bo padaczka kojarzy się z czymś, co się powtarza co jakiś czas. Na szczęście nigdy więcej nie miałem już podobnego ataku.
Gdy po niemal miesiącu zostałem wypisany, byłem załamany: ból był taki sam jak przed przyjęciem na oddział. Wszystkie wysiłki lekarzy zostały skierowane na walkę z tą dolegliwością. W specjalnej poradni ustalono leki: co cztery godziny tramal i no-spa. Pojawił się kolejny problem: przez miesiąc w szpitalu zaniedbałem rehabilitację i teraz z trudem siedziałem na wózku. Trawiła mnie wściekłość: wszystkie sukcesy zaprzepaszczone, bezustannie potworny ból i faszerowanie lekami. Po dwóch tygodniach lekarka z przychodni paliatywnej przywiozła specjalne plasterki, które co trzy dni trzeba przyklejać na klatce piersiowej. Co? Co ta doktórka wymyśliła? – pomyślałem wtedy – taka mała pierdółka ma mi pomóc? No, ale po kilku godzinach, gdy ta pierdółka zaczęła działać, chciałem krzyczeć z radości. Nie do wiary, bo ból zmniejszył się o jakieś trzy czwarte! Cud! Dopiero potem dowiedziałem się, że to nie tyle cud, ile właściwie narkotyk. Gdy to zrozumiałem, zrobiło mi się smutno i byłem tym nawet zaniepokojony. Jednak ból ustępował, mogłem ćwiczyć i jeździć na wózku – to było ważniejsze.


Postanowiłem, że znów muszę iść na oddział rehabilitacyjny. Trafiłem w nowe miejsce i jeśli doczytaliście moją książkę do tej strony, to na pewno się domyślacie, że znowu umierałem z niepokoju i bałem się nowych ludzi. Niemal jak zwykle okazało się, że obawy są bezpodstawne. Moją rehabilitantką była Gosia – robiłem wszystko, ćwiczyłem ostro i z wielkim oddaniem, co wzbudziło jej podziw. Moje bicepsy dosłownie rosły w oczach, a Gosia powtarzała, że dotąd nie ćwiczyła z nikim, kto tak szybko nabierałby masy mięśniowej. Zaczynałem od półtorakilogramowych ciężarków, a po trzech tygodniach podnosiłem jedną ręką już sześć kilo! Znów mogłem samodzielnie jeździć na wózku.
Lidia, która prowadziła terapię zajęciową (podobnie jak Gosia, była bardzo ładną dziewczyną), również okazała się świetną osobą. Codziennie coś mi przynosiła: a to słodką bułkę, a to pyszną sałatkę warzywną. Później, gdy już nie musiała do mnie przychodzić, bo sam jeździłem na jej zajęcia, zawsze robiła mi kawę. Na tym nie koniec: Lidka z Gosią załatwiły wniosek o nowy wózek, który niebawem dostałem. Gdy byłem wypisywany, Lidka – trzeba wspomnieć, że była bardzo uzdolniona plastycznie – podarowała mi swoje piękne szkice. Zaprzyjaźniłem się z tymi dziewczynami bardzo i nasza znajomość nie zakończyła się po wypisaniu mnie z ośrodka. Pewnego dnia na oddziale pojawił się Piotrek, którego potrącił samochód. Zawsze – podobnie jak jego rodzice – uśmiechnięty i uprzejmy. Szybko znaleźliśmy wspólny język. On i dziewczyny to kolejne osoby, którym wiele zawdzięczam i które robiły wszystko, aby mnie wesprzeć. Nie muszę chyba dodawać, że co tydzień w odwiedziny przyjeżdżała rodzina i niezawodna Asia.


Pobyt w takich miejscach z reguły trwa miesiąc. Ja byłem tu już tydzień dłużej – okazało się, że to nagroda za zaangażowanie i postępy. Nie dało się ich nie zauważyć: byłem silny i jeździłem wózkiem jak szalony. Po sześciu tygodniach przyszło jednak kolejne załamanie. Tak, tak, znów ta sama zmora: infekcja dróg moczowych i towarzyszący jej wściekły ból. Mimo to nie rezygnowałem z ćwiczeń, co zaimponowało wszystkim, łącznie z nieskorą do pochwał panią ordynator. Znów usłyszałem jednak: zrezygnuj z cewnika wewnętrznego.
Po blisko dwóch miesiącach lekarze postanowili mnie wypisać. Wróciłem silniejszy i sprawniejszy niż kiedykolwiek po wypadku. Każdy, kto mnie zobaczył, mówił, że jestem umięśniony jak atleta. Faktycznie, bicepsy robiły wrażenie!

Kiedy jest smutno, kiedy jest źle,
Zamykam oczy, widzę, co chcę:
Bijące źródełko marzeń, snów.


Minęło trochę czasu od wypisu z rehabilitacji, gdy którejś soboty usłyszałem pukanie do drzwi. Pojawili się w nich Piotrek ze swoją mamą i Gosia. Trzymali kartonowe pudełka, w których był komputer! Nie mogłem uwierzyć. Gdy byłem na rehabilitacji, opowiadałem im, że bardzo chciałbym pisać, ale nie mam jak. Nie radzę sobie z kartką i długopisem, więc pozostaje tylko klawiatura, a – co za tym idzie – bardzo chciałbym mieć komputer. Niestety, nie było mnie na niego stać. A tu proszę, taki prezent! Nie mogłem w to uwierzyć i czułem się niezwykle zakłopotany tym, że Piotr – w sumie obcy człowiek – zdobył się na tak szlachetny gest.

 

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza 

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada 
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )


Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.