– Nie jesteś może głodna? – późnym popołudniem w któryś piątek dzwoni do mnie mój mąż. Od razu wiem, że chciałby zjeść gdzieś na mieście, i podejrzewam nawet, że ma już na oku jakieś miejsce. Umawiamy się zatem na stacji metra Osgoode (Toronto).
Wychodzimy na ulicę Queen i od razu wita nas gwar. To akurat pora, kiedy wszyscy wychodzą z pracy. Zmierzamy pod numer 678. Cała ulica ma nieco ponad 14 kilometrów, na zachodzie zaczyna się od skrzyżowania z Roncesvalles. Za skrzyżowaniem z Old Yonge Street zaczyna się wschodnia część Queen i ciągnie aż do plaż (The Beaches).
Można by podjechać tramwajem nr 501, ale my wolimy pójść pieszo. Więcej się wtedy widzi.
A jest na co patrzeć. Przede wszystkim jest tu kolorowo. Mijamy mnóstwo sklepów i kawiarń. Sklepy w większości odzieżowe, można rozpoznać niektóre znane marki. Ale jeśli komuś nie odpowiada sprzedawany asortyment, niech sam coś stworzy – można naliczyć chyba kilkanaście sklepów sprzedających tkaniny i różne dodatki krawieckie. Nagle zauważam samochód "wyskakujący" ze ściany któregoś z budynków. Okazuje się, że to siedziba telewizji CTV. Na jednym ze skrzyżowań, czekając na zielone światło dla pieszych, podnoszę głowę i widzę tablicę z nazwą ulicy. A na pasku pod spodem również napis "Fashion District".
http://www.goniec24.com/fotogalerie/item/935-queen-street#sigProId3d750fa575
Kilka przecznic dalej napis ten się zmienia. Teraz brzmi "Art + Design District". Robi się jakby trochę spokojniej. Zaczynają przeważać domy jedno- i dwupiętrowe obłożone cegłą lub otynkowane i pomalowane na różne kolory. Sklepy też są inne – powiedziałabym, że bardziej... autorskie. Można trafić do takiego, gdzie ktoś sam przerabia buty albo sprzedaje krótkie serie torebek czy innej kobiecej galanterii. Znajdziemy tu też galerie obrazów, grafik lub fotografii. Sporo jest też sklepów ze starociami. Sprzedawcy oferują wszystko, drobiazgi i meble, rzeczy potrzebne, niepotrzebne, czyli jak ja to nazywam kurzojady i durnostojki, które to teoretycznie mają tworzyć "klimat domu".
Wzdłuż całej ulicy ustawione są słupki do przyczepiania rowerów. Prawie wszystkie miejsca są zajęte, ale nowoczesne rowery można policzyć na palcach jednej ręki. Tu króluje styl retro. A jeśli któryś z pojazdów się zepsuje – można go oddać do jednego z warsztatów znajdujących się przy Queen.
Uwagę zwracają też sklepy muzyczne. Są takie z instrumentami, ale zaciekawienie budzą przede wszystkim płyty. Bo sprzedawane są płyty czarne – nowe i używane. Wybór jest ogromny.
Mijamy skrzyżowanie z Bathurst i w końcu dochodzimy do restauracji. Łatwo ją przegapić, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nawet napis z nazwą na murze jakiś taki odrapany. Ale cóż to za nazwa... "Czehoski".
Nie jest to może jednak takie zaskakujące, gdy się wspomni, że zachodnia część ulicy Queen, nazwanej tak na cześć królowej Wiktorii, od lat 20. do 50. XX wieku była miejscem, gdzie skupiała się emigracja polska i ukraińska. Potem Polonia przeniosła się nieco dalej na Roncesvalles, przy czym nie bez znaczenia była budowa kościoła św. Kazimierza (lata 1948–54).
Restauracja też ma swoją historię. Mieści się w budynku z 1924 roku. Na początku był tam sklep mięsny, który prowadziła polska rodzina, która miała sześcioro dzieci. Wszystkie dorastały w sklepie, który był na parterze. Na piętrze znajdowały się sypialnie. Po śmierci założycieli sklepem zajmowała się trójka ich dzieci – dwaj synowie (w tym najstarszy Stanley) i córka, która nigdy nie wyszła za mąż. Sklep był bardzo znany ze swoich wyrobów, a zwłaszcza z polskiej kiełbasy zwanej "kalbasa". Zawsze ustawiały się po nią kolejki. Sklep działał przez ponad 60 lat, do momentu śmierci Stanleya. Wtedy go zamknięto, ale pozostali, którzy go prowadzili, nadal mieszkali w tym budynku. Napis "Czehoski", który widzimy dziś, jest oryginalny.
W środku przyjemnie, jasne ściany z elementami z drewna i czerwonej cegły. Elementy dekoracyjne raczej skromne, postawiono na minimalizm. Ale to wyszło na dobre. Siedzimy na piętrze. Można też wybrać miejsce na patio. A nad nami wysoki sufit, przy jednej ze ścian, na występie muru pod oknami – stare canoe. Jest też zapewne pełnoletni rower.
Zamawiamy na przystawkę sałatę, a potem hamburgera z frytkami i stek. Jedzenie jest bardzo smaczne, a porcje duże w porównaniu z europejskimi. Widzę, że duże porcje są w tutejszych restauracjach normą. Bardzo dobre frytki, takie prawdziwie ziemniaczane. Jeden brak zwrócił tylko moją uwagę. Brak pieczywa do sałaty. Może po prostu przed przeprowadzką do Kanady przyzwyczaiłam się, że do przystawki podawane jest pieczywo. A może tutaj to celowe – bo porcja dania głównego jest na tyle duża, że nie ma sensu opychać się wcześniej pieczywem...
Na piętrze, czyli tam, gdzie siedzieliśmy, jest może 7 stolików. Zajęte były chyba 4 (oprócz naszego), ale muszę przyznać, że było raczej głośno. Siedząc naprzeciwko siebie, musieliśmy często mówić pełnym głosem, żeby słyszeć się wzajemnie. No ale już to, na kogo się trafi, jest nie do przewidzenia.
Poza tymi dwoma drobiazgami restauracja robi dobre wrażenie. Może to też wpływ jej historii, w każdym razie myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Zaraz za restauracją mijamy budynek, który mógł być kiedyś kościołem. Dziś działa w nim "Centrum inspiracji". Oznajmia to tabliczka przy drzwiach, a potwierdzają malowidła przytwierdzone do ścian. Za każdym razem ilekroć mijam takie "adaptowane" kościoły, mam trochę mieszane uczucia. Zwłaszcza gdy chodzi o adaptację na mieszkania – trudno mi jest wyobrazić sobie mieszkanie w takim wnętrzu. Chociaż zdaję sobie sprawę, że dla osoby niewierzącej wysokie sufity, ciekawe sklepienia i duże okna wyglądają zachęcająco. Grube ściany w lecie pewnie też gwarantują miły chłód.
Kawałek dalej znajduje się cerkiew, a następnie Trinity-Bellwoods Park. Mijamy też modne lofty i muzeum kanadyjskiej sztuki nowoczesnej.
Elementem niewątpliwie szpetnym, ale może dlatego rozbrajającym, jest elektryfikacja ulicy Queen. Ciekawa jestem, ile dziesiątek, a pewnie nawet setek kilometrów kabli wisi na mijanych słupach. Bo cała sieć jest napowietrzna, słupy elektryczne prowadzą kable na kilku poziomach. Taka plątanina. I jeszcze do tego tramwaje pośrodku.
Co mi się w tym wszystkim podoba? Chyba takie nieprzytłoczenie nowością i nowoczesnością. Gdy patrzę na sklepy z rowerami czy starymi meblami, szyld o naprawie gitar, na wszystkie te małe kawiarnie, to jest to takie autentyczne i niezobowiązujące. Może czasem sprawia wrażenie bałaganu, ale jest to z pewnością nieład artystyczny.