Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (28)
Koniec przygody z rezerwatem (przynajmniej na jakiś czas) zbliża się milowymi krokami. Wydaje mi się to takie "nierzeczywiste", że za parę (dosłownie za dwa) dni już mnie tu nie będzie – pewnie na zawsze. Będzie to taki mały koniec świata: wszystkie problemy i kłopoty, troski i zmartwienia, nadzieje i radości związane z rezerwatem pozostaną daleko i z wolna znikną w strumieniu czasu, jak łzy znikają w deszczu. A może nie znikną? Może rezerwat zmienił mnie na tyle, że jestem już "człowiekiem północy", niezdolnym do tego, by odnaleźć się na południu? Z pewnością nie wyglądam powrotu do ulicznych korków, tłoku w autobusach, smrodu spalin, anonimowości wśród dziesiątków tysięcy podobnych mi przechodniów i tym podobnych "zdobyczy cywilizacyjnych", jakie niesie ze sobą mieszkanie w nowoczesnym mieście.
Z pewnością trudno będzie pożegnać się z bliskością miejsca pracy, z iluzorycznym (ale zawsze) poczuciem ważności i byciem rozpoznawalnym, z jeziorem, które jest nie dalej niż sto metrów od mojego domu, z lasem, śpiewem budzących mnie co rano kardynałów i jękliwym nawoływaniem nurów (loon). Miejsce jest po prostu przepiękne i już teraz wiem, że bardzo mi będzie tego piękna brakować. Będzie mi brakować dzikiej przyrody i świadomości, że mogę iść godzinami (ba! godzinami... dniami albo i tygodniami) przez las i nikogo nie zobaczę. Ciężko również będzie wyrwać się stąd pod względem "społecznym". Mam na myśli to, że mieszkając przez prawie dwa lata, w pewnym sensie wtopiłem się w miejscową społeczność, zacząłem żyć jej życiem i jej problemami.
To zresztą jedno z zagrożeń życia na rezerwacie, o których nikt nie wspomina. Człowiek przyjeżdża "zielony" i zaczyna poznawać tubylców, w celach czysto zresztą zawodowych – by lepiej zrozumieć mentalność swoich uczniów, uwarunkowania kierujące ich życiem etc., a kończy się byciem wciągniętym w miejscową "dramę" i "politics". Są nauczyciele, którzy utrzymują dystans – nie zawsze zdrowy. Słyszałem opowieści o nauczycielce z... (nie, nie wymienię nazwy miejscowości), która po szkole od razu szybko idzie do domu, gdzie się zamyka aż do następnego ranka, z nikim nie rozmawia, nigdzie nie wychodzi, z nikim się nie zadaje. Na domiar złego dom ma wszystkie okna zabite deskami...
Osobiście nie byłbym w stanie tak żyć, więc pokutuję teraz za moje grzechy – zbytnią integrację z miejscowymi i byciem wciągniętym w ich codzienne troski i kłopoty, w świat błahych plotek i ogromnych dramatów. Obu ostatnimi czasy (przez ostatnie dwa tygodnie) było sporo... A to ktoś złośliwie rozciągnął żyłkę do łowienia ryb w poprzek drogi i zranił dziecko, a to jeden z nastolatków strzelał ze swojej wiatrówki do innych dzieci, a to ktoś po kilkunastu latach bycia wzorowym pracownikiem został nagle wyrzucony z pracy, bo w jego bagażu znaleziono parę igieł...
Tego ostatniego to zupełnie nie rozumiem, chociaż jest zgodne z logiką miejscowej "war on drugs". Wojna ta przebiega w ten sposób, że prawdziwe "grube ryby", dilerzy narkotyków i przemytnicy powiązani z prominentnymi rodzinami w rezerwacie, bez przeszkód prowadzą swój interes, tymczasem z całą surowością karze się "płotki" – pozbawionych wsparcia narkomanów czy nawet osoby z ich rodzin, jak to miało miejsce w tym wypadku.
Historia – o ile przedstawiono mi ją w miarę uczciwie – wyglądała tak, że w czyimś bagażu (bagaż miejscowych sprawdzany jest na lotnisku) znaleziono parę igieł, bynajmniej nie krawieckich, ale takich do wstrzyknięć. Nie ma mowy o narkotykach, czy nawet strzykawkach – igły, po prostu igły. Wystarczyło to jednak, by rada plemienia zażądała od "winnego" natychmiastowej rezygnacji z pracy. Nieistotne jest, że wszyscy wiedzą, że osoba ta nie bierze (przynajmniej ostatnio) narkotyków, podobnie jak nie jest tajemnicą, że bierze je jej córka. Miejscowi nie słyszeli widać o "redukcji szkód" (harm reduction), SIS (safe/supervised injection sites), nie pomyśleli widać też, że sterylne igły można dostać w miejscowej przychodni, pewnie wystarczy poprosić. Namawiam tę zwolnioną z pracy osobę do walki o jej pracownicze prawa, ale wiem, że raczej nie ma to sensu. Wiem, że nie jest wystarczająco asertywna, by to uczynić, by otwarcie przeciwstawić się swojej społeczności i by dochodzić swej racji w sądzie.
Ktoś jednak widać ma tego wszystkiego powoli dosyć, bo w miejscowym sklepie pojawiła się wywieszka, której anonimowy autor lub autorka odwołują dilerów od czci i wiary.
Anonim pojawił się na sklepowej tablicy rano, wzbudzając nie lada emocje wśród miejscowych – rzadko kto ma odwagę, by wygłaszać swoje zdanie, a tu proszę. Ludzie czytali, kiwali głowami ze zrozumieniem i rozchodzili się do swych zajęć, jakie to tam kto miał. Nikt jeszcze nie wiedział, jak prorocze są słowa listu. Tej samej nocy wspólnotę obudziły telefon przyjaciół i członków rodzin z innych rezerwatów. Ktoś się właśnie dowiedział, że jeden z mieszkańców Wunnumina, 30-letni syn mojej bliskiej znajomej, umarł w Sioux Lookout, najprawdopodobniej z przedawkowania. Wieść obiegła wioskę lotem ptaka i wkrótce prawie wszyscy jej mieszkańcy byli na nogach. Poinformowano i mnie. Zgodnie z miejscowym zwyczajem, udałem się do domu dotkniętego tragedią, by pokazać moje wsparcie, by po prostu tam być.
Była już późna noc, może druga w nocy, gdy wyszedłem z domu. Księżyc na dzień przed pełnią jasno oświetlał drogę, psy w całej wiosce wyły wniebogłosy, okna większości domostw były rozświetlone, a ich mieszkańcy stali na werandach, nerwowo paląc papierosa za papierosem, czy po prostu gapiąc się w przestrzeń przed nimi w milczeniu. Nie wziąłem kurtki, po prostu wybiegłem z domu zaraz po usłyszeniu hiobowej wieści. Było chłodno. Przyśpieszyłem kroku.
Gdy doszedłem do domu znajomej, zastałem go pustym – drzwi wejściowe otwarte na oścież, światło zapalone w każdym pokoju, brak domowników. Dom sprawiał wrażenie porzuconego w popłochu. Przed drzwiami leżały rozrzucone, czy też raczej porzucone osobiste rzeczy, jakieś części garderoby etc. Ktoś poradził mi pójście do domu rodziców znajomej, nie dalej jak sto metrów w górę drogi. Tam zastałem ponad czterdzieści osób, siedzących i stojących gdzie popadnie. Pomimo obecności tylu osób, w domu panowała grobowa cisza. Uścisnąłem dłonie dziadkom tragicznie zmarłego i wyszedłem.
Przed domem dowiedziałem się od jednego ze zgromadzonych tam palaczy, że moja znajoma pojechała z mężem do lasu, by się przejść, wypłakać, wykrzyczeć, wyryczeć w samotności. Poszedłem przed jej dom i czekałem, czekałem, czekałem... Przyjechali nieco przed trzecią w nocy. Porozmawiałem nieco na osobności i z nią, i z jej mężem, który właśnie obchodził urodziny. Przyjechał miesiąc temu z Północnej Afryki i też czuje się zagubiony w obcym kraju. Dowiedziałem się, że zmarły pojechał do Sioux, by wziąć udział w programie odwykowym. Żadne słowa pociechy nie przychodziły mi na myśl. Posiedziałem z pół godziny i poszedłem do domu. Muszę się spakować – pomyślałem – za dwa dni wyjeżdżam i problemy tego miejsca nie będą mnie już dotyczyć. Czy aby na pewno?
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki