Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (27)
Od wyjazdu z rezerwatu dzielą mnie już nie miesiące, a zaledwie tygodnie, i chociaż już poprzednio pisałem o tym, jak ciężko będzie się z tym miejscem rozstać, to jednak coraz bardziej oczekuję dnia wyjazdu.
Ten tydzień nie zaczął się dobrze. Już noc z niedzieli na poniedziałek była nader nieprzyjemna: ktoś zakradł się nocą do domu mieszkającej po sąsiedzku nauczycielki i podpalił na progu, tuż przy drzwiach, worek ze śmieciami. Na szczęście ogień szybko dostrzeżono i ugaszono, zanim zdołał się rozprzestrzenić, bo gdyby to się stało, konsekwencje mogły być tragiczne. W przeciwieństwie do mojego teacherage (barak dla nauczycieli), który ma alternatywne drogi ucieczki – tylne drzwi i duże okno w salonie, które można by wybić krzesłem i tamtędy uciec, dom wspomnianej nauczycielki stałby się pułapką bez wyjścia. Nie wiadomo, czy był to celowy atak, czy tylko kretyński wygłup zblazowanego, znudzonego do reszty nastolatka, konsekwencją mogłaby być śmierć koleżanki z pracy. Oczywiście sprawcy nie odnaleziono.
Trójka nauczycieli (w tym ja) nie spała tej nocy więcej niż godzinę, dwie. Mimo to następnego dnia dyrektor nie zdecydował się na zawieszenie zajęć, nie mieliśmy nawet kryzysowego zebrania pracowników, by omówić sytuację, mimo że wszyscy byliśmy sprawą dosyć wstrząśnięci. Dopiero wieczorem szef naszego wydziału oświaty wygłosił pogadankę do miejscowych, grożąc przedterminowym zamknięciem szkoły w wypadku powtórzenia się sytuacji. Kto wie, może pojadę do domu na dwa tygodnie przed planowanym końcem roku...
Jakby tego było mało, przez ostatni tydzień musiałem katować swoich uczniów egzaminem EQAO. Celowo używam słowa "katować", bo istotnie przypominało to tortury. Nie mam najlepszej opinii na temat standaryzowanych testów, ale nie w tym rzecz. Problem ze stosowaniem tego typu testów w rezerwacie polega na tym, że dzieci, choć może są w klasie 3, to jednak uczą się angielskiego zaledwie od roku. Uczniowie klas trzecich z południa mieli przynajmniej już trzy lata nauki angielskiego (rok lub dwa przedszkola, klasa pierwsza i druga) więcej niż moi. Skończyło się na tym, że moje dzieci zrezygnowane zamykały się w sobie po pięciu minutach bezradnego spoglądania na pytania testowe.
Wyglądało to mniej więcej tak:
- Aleks, Aleks, nie wiem, co mam robić!
- Przeczytaj pytanie, przeczytaj odpowiedzi i wybierz tę, która wydaje Ci się właściwa.
- Ale ja nie umiem czytać!
- Spróbuj przeczytać tyle, ile umiesz...
(minutę później)
- Aleks! Aleks! Pomóż mi!
- Przykro mi, ale to jest test i nie mogę Ci pomóc, musisz to zrobić samodzielnie.
- Ale ja nie potrafię! Czemu nie chcesz mi pomóc?
- To jest test i musisz to zrobić samodzielnie. Postaraj się zrobić to najlepiej jak potrafisz, a jeżeli nie potrafisz odpowiedzieć na to pytanie, przejdź do następnego...
Wiem, że równie dobrze mógłbym moim uczniom dać ten test po polsku czy po rosyjsku. Żal mi było patrzeć na moich uczniów wychodzących z klasy z poczuciem porażki i świadomością, że nie są w stanie rozwiązać testów, bo wydaje mi się, że tego właśnie ich ten test nauczył, a mianowicie, że nic nie potrafią, że nauczyciel im nie pomoże, że nie są w stanie rozwiązać pytań testowych, ale to nieważne, bo test (ten czy inny) i tak nie ma wpływu na ich życie. Żeby im (i sobie) jakoś osłodzić życie, postanowiłem nie prowadzić normalnych lekcji poza testem, mieliśmy dodatkowe godziny wu-ef, pracowni komputerowej i muzyki.
Jakby próba zamordowania koleżanki z pracy i męczenie uczniów bzdurnym testem to było mało, jakby tego, że dziś rano (pierwszy czerwca i Dzień Dziecka!) spadł śnieg, jeszcze było mało... Ni stąd, ni zowąd do mojej klasy przyszła dziś pracownica Tikanagan (organizacji typu Children's Aid) i zabrała jedną z moich podopiecznych. Było to zupełnie niespodziewane i bardzo bolesne: ot, jeden z moich uczniów znika z mojej klasy, bez zapowiedzi i na zawsze.
Co innego, gdy ma to miejsce w sposób naturalny, gdy kończymy razem rok szkolny, rozstajemy się i możliwe, że się już nigdy razem nie spotkamy. To naturalna kolej rzeczy, owszem, smutna dla każdego nauczyciela (są "wyjątki", które sprawiają, że niektóre z rozstań są raczej radosne), ale oczekiwana. Co innego jednak, gdy ktoś przychodzi w środku lekcji, pośpiesznie zabiera dziecko z klasy i nagle wiadome jest, że uczeń już nie wróci. Poczułem się nagle uboższy, ograbiony z możliwości uczenia tego dziecka przez następne dwa tygodnie. Wiem, że to dla tego dziecka dobra zmiana (mam nadzieję, że będzie zmianą na lepsze), ale i tak mi przykro, w końcu przyjechałem tu między innymi po to, by dać szansę takim właśnie dzieciom. By dzieciom, o które (jak się wydaje) nikt nie dba i o które nikt się nie troszczy, wskazać lepszą przyszłość.
Pewnie nie powinno się w życiu, a tym bardziej w byciu nauczycielem, kierować się poczuciem misji, bo łatwo się zniechęcić, łatwo popaść w przygnębienie i łatwo mieć poczucie klęski. Pewnie lepiej po prostu "robić swoje", ale nieco trudno zmienić to, kim się jest. Nie dziwota, że w takie dni człowiek myśli tylko o jednym, tylko jedno pomaga jakoś przetrwać kolejny tydzień: weekend! Weekend, czyli czas na wędrówki po lesie, łowienie ryb, polowanie...
W zeszły weekend wybraliśmy się na polowanie na łosia, niestety szczęście nie dopisało – ani śladu zwierzyny... Za to na ryby zawsze można liczyć. Szkoda tylko, że najbliższy weekend będzie wypełniony pracą: czas wypisać świadectwa na koniec roku, przy czym już wiem, że oceny nie są istotne – wszyscy uczniowie mają być przesunięci, czy też raczej "przepchnięci" do następnej klasy. Na nic moje tłumaczenia, że niektórzy z nich za nic w świecie nie są na to gotowi, i że tylko spowolnią resztę, że to nieedukacyjne – promować ucznia pomimo braku obecności w szkole, pomimo braku postępów w nauce, pomimo tego, że nic nie robi na lekcjach. Podobnie jak w wielu innych sprawach związanych z wychowaniem dzieci – jako nauczyciel nie mam tu na to wpływu. Kuriozalne jest, że w tym roku z ponad 20 uczniów klasy 8, jedynie piątka czy szóstka otrzyma świadectwa ukończenia jej, reszta niby nie zaliczy roku, ale i tak WSZYSCY zostaną przepchnięci do pierwszej klasy szkoły średniej.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki