Witajcie :)
Kiedy widzę za oknem taką pogodę, przypominają mi się dawne złote czasy z młodości. To jedna z wielu historii z tamtego czasu.
Urodziłem się i mieszkałem z rodziną w Potworowie, w gospodarstwie dziadków (rodziców mamy). Kiedy miałem trzy lata, przeprowadziliśmy się do własnego domu w niewielkiej, ale przeuroczej wiosce Podczasza Wola. W wieku szesnastu lat rodzice zakupili dla naszego gospodarstwa nowy traktor Ursus C-35. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Lwia część naszej gospodarki leżała w gminnie Potworów, gdzie kiedyś mieszkaliśmy. Po śmierci babci dziadziuś czuł się zagubiony i zamieszkał z synem, moim wujkiem Marianem, i jego rodziną w Nowej Hucie. Po jakimś czasie Jego tęsknota za wiejskim życiem była tak silna, że wrócił i zamieszkał u najmłodszego z synów, wujka Kazika w Potworowie. Problem był w tym, że wujek mieszkał w dawnym PGR w jednym z bloków i dziadkowi brakowało prawdziwego widoku, dotyku wiejskiego życia. Dlatego zamieszkał z nami w Podczaszej Woli. My z kolei niemal co dzień jeździliśmy na Jego byłą gospodarkę i ją uprawialiśmy.
To miejsce miało swój niepowtarzalny urok i smak. Duże podwórko, piękny drewniany domek, wokół zabudowań duży sad, a w nim wszystkiego po trochu. Czereśnie, wiśnie, porzeczki, śliwki, grusze i wiele odmian jabłoni, takich jak: kosztele, krąszelki, szmalcówki, szare i złote renety, orzechy i nawet poziomki, po prostu raj. Latem w tym przepięknym ogrodzie czuliśmy się jak w baśniowej krainie. Drzewa częściowo przesłaniały niebo i pieściły nas liściastymi dłońmi, karmiąc przy tym „napojami” z miąższu swych owoców. W ich rozkołysanych przez wiatr koronach dominował śpiew ptaków, przez co jeszcze mocniej można było odnieść wrażenie, że to miejsce nie jest z tego świata.
A lasy? Od domu dziadka było do nich bardzo blisko, jakieś kilkaset metrów, miały one swoje potoczne nazwy, jak: potworowski, grabowski, kadzki, wolski czy dworski. W tym ostatnim był dość duży staw, nazywany Budzyniem, było w nim mnóstwo ryb. Bardzo często z przyjaciółmi spędzaliśmy nad nim niedzielne popołudnia, a jeszcze częściej przychodziłem tam z tatą o każdej porze roku. Wiosną zaś zbieraliśmy tam też konwalie, a o swojej porze roku jagody.
Pewnego wrześniowego popołudnia mieliśmy jechać zrywać jabłka i wycinać kapustę na giełdę warzywną w Łodzi. Czekaliśmy tylko na tatusia, który pracował w Banku Spółdzielczym w Klwowie jako kierownik (w tamtych czasach to jak teraz dyrektor, szycha normalnie). Kiedy był już w domu, wyjechaliśmy traktorem na działkę po Dziadku. Muszę dodać, że przez wiele dni była pochmurna i deszczowa pogoda, a po niej słoneczne dni. Każdy na wiosce powtarzał: ależ w lesie muszą być grzyby! Ale wszyscy wracali z pustymi koszykami. Były tylko opieńki. Swoją drogą, z nich mamuś robiła najlepsze pierogi.
Wyjechaliśmy w czwórkę, rodzice i ja z siostrą Anią. Wybraliśmy się drogą na skróty przez las wolski, gdzie po drodze, jadąc powoli, wypatrywaliśmy grzybów. Oprócz wspomnianych opieńków nie było żadnych innych. Wyjechaliśmy z lasu wolskiego, a obok był grabowski i potworowski. Droga na działkę pomijała te lasy, dlatego umówiliśmy się, że ja na szybko przebiegnę przez nie do wybranych grzybnych miejsc i sprawdzę, czy czasem tam nie rosną.
Ania pojechała z rodzicami. Ja natomiast zabrałem dużą torbę i pobiegłem do pierwszego miejsca, a tam? Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę! W okręgu 10-15 m wszędzie grzyby, i to same młode prawdziwki! W tym jednym miejscu zebrałem pół torby, w drugim ją zapełniłem, a grzybów do zebrania było jeszcze mnóstwo. Zrobiłem z kurtki coś na kształt torby i chwilę po tym była pełna. Wszystkie grzyby zebrałem ze swoich dwóch miejsc, a miałem takich dużo. Po drodze do rodziców minąłem jedno z nich, a widok rosnących tam prawdziwków do dziś mam przed oczami. Musiałem je zostawić i szybko udałem się na działkę.
Kiedy rodzice i Ania zobaczyli, ile nazbierałem grzybów, nie mogli uwierzyć. Robota paliła nam się w rękach, tak że szybko zerwaliśmy jabłka do skrzynek i nacięliśmy kapusty. Przyczepka była już zapełniona i choć dzień był krótszy, to zdążyliśmy pójść do lasu i wrócić z pełnymi torbami. W domu mama nie wiedziała, co z nimi zrobić, było ich naprawdę mnóstwo. Wtedy tata zaproponował, aby przygotować jedną ze skrzynek, wypełnić ją młodymi prawdziwkami i zabrać na giełdę do łodzi wraz z jabłkami i kapustą. I tak też zrobiliśmy.
Nazajutrz wieczorem wraz z wujkiem pojechaliśmy na giełdę warzywną. Na miejscu wystawiliśmy część towaru i kiedy w końcu skrzynka borowików stanęła obok warzyw, w jednej chwili wokół nas wyrósł tłum kupców, jak i gapiów. Nie pamiętam, za jaką cenę je wystawiłem, ale pamiętam, że raz w życiu doszło do takiej sytuacji, w której mój towar wszedł do licytacji! I nie pamiętam, jaką kwotę osiągnął, a kupcy omal się nie pobili. Wujek po wszystkim powiedział, że zarobiłem na grzybach cztery razy więcej niż za wszystkie jabłka i kapustę. A kiedy wróciliśmy do domu, mama zapytała, skąd mam w rękach taki plik banknotów. Nie mogła uwierzyć, że trzy czwarte kwoty otrzymałem za jedną skrzynię prawdziwków, ale było ich z 20 kg. Ta historia żyje w nas do dziś, mama i tata na pewno teraz się uśmiechają z Nieba.
Pozdrawiam wszystkich.
Mariusz Rokicki
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!