W administracji prezydenta Donalda Trumpa, w każdej niemal sztandarowej dziedzinie, od reformy służby zdrowia, po ochronę środowiska, ścierają się ze sobą przeróżne wizje i stojące za nimi grupy. W obszarze polityki wyklarowały się dwa główne nurty. Jeden reprezentowany przez sojusz Trump – Bannon – Tillerson, drugi przez tandem Mike Pence – Nikki Haley i luźniej z nim związanego Jamesa Mattisa. Mattis bowiem nie jest klasycznym politykiem, ale wojskowym. Można by go więc uznać za osobny nurt. Obydwa reprezentują odmienne podejście względem Unii Europejskiej, NATO oraz Rosji.
Zwracam uwagę na ten aspekt, bo niezmiennie intryguje mnie sposób, w jaki opisuje się politykę zagraniczną – jak to się mówi u nas w uproszczeniu – „Ameryki”, a obecnie również „administracji Trumpa”. Najwięksi analitycy w USA, o ile są tacy, zgodnie potwierdzają, że takiej kampanii wyborczej w USA, jak ta ostatnia, dotąd nie było. Zgadzają się, i ci z prawa, i ci z lewa, że nie było dotąd tak „ekscentrycznego” prezydenta. Komentatorzy i politycy zarzekają się, że jeszcze z początkiem 2016 r. nie brali nawet pod uwagę, że Trump może wygrać wybory. Nie ma w USA odważnego, który powiedziałby: „A ja przewidziałem!”. Brakuje śmiałków, gotowych zaryzykować swą reputację i przewidywać, jaką trajektorię obierze m.in. polityka zagraniczna Trumpa lub, precyzując, wypadkowa wielu polityk całej administracji.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!