Dwie niezwykłe rzeczy miały miejsce w czasie mojej wizyty na Kubie pod koniec listopada br. Jedna z nich to nietypowy zimny front w kraju, do którego wybrałem się, uciekając od kanadyjskich przymrozków, a druga to nagła śmierć przywódcy rewolucji kubańskiej. Obydwie dotknęły mnie osobiście, ponieważ, po pierwsze, zachorowałem na grypę, a z drugiej strony, nie miałem szans, żeby potańczyć, zajęcie, które lubię, kontynuując je od lat i szlifując je na kursach tańców latynoskich zarówno w Kanadzie, jak i na Kubie.
Podczas gdy nietypowe oziębienie to był kaprys Natury, drugie, równie niespodziewane wydarzenie zapoczątkowało dziewięciodniową ogólnokrajową żałobę. Na żadnym z pięciu kanałów telewizyjnych nie było nic poza materiałami dotyczącymi życia Fidela Castro. Zabronione było słuchać publicznie muzyki, tańczyć i pić alkohol, nawet w restauracjach, chociaż w mniejszym stopniu dotyczyło to turystów w hotelach. Chodziły słuchy, że kogoś aresztowano za to, że zbyt głośno włączył w domu muzykę. Wszystkie gazety poświęcone były tylko Przywódcy Rewolucji, z zamieszczonymi jego teraz już historycznymi zdjęciami. Każdy obywatel musiał wpisać się do ksiąg kondolencyjnych, przygotowanych przez lokalne Komitety Obrony Rewolucji. Niektóre z tych zdjęć miały specyficzną wymowę. Na jednym z nich pokazana była charakterystyczna czapka Wodza na tle jaśniejącej gwiazdy. Takiej jakby aureoli nad głową świętego. Takiej jak nad Szopką, w której urodził się Chrystus w Betlejem.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!