Zaczęło się już świąteczne rozbieganie, dlatego dzisiaj kilka rzeczy w mniejszym lub większym skrócie.
Afera Roberta Greya obnażyła po raz kolejny, że polski MSZ majta się niczym żagiel bez wiatru. Mianowanie, a potem odwołanie p. Grygielki to po prostu cyrk na kółkach. Moja teoria spiskowa na użytek prywatny mówi, że Grey jest na kontakcie DIA (Defense Intelligence Agency), a tam chwycili się za głowy, gdy za podszeptem p. Parysa chłopak został wiceministrem SZ – po prostu, łatwych do zidentyfikowania agentów nie daje się na eksponowane stanowiska – to włącza reflektor na całą agenturę i utrudnia działanie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, na przykład, że piękna żona p. Grygielki zatrudniona jest w Polskiej Grupie Zbrojeniowej, gdzie jak wiadomo, amerykańskie deale to dzisiaj codzienność.
Agentura w takim kraju, jak Polska, który ma wzięte z powietrza poczucie niezależności, powinna być jednak odsunięta krok do tyłu. W przeciwnym wypadku robi to niesmaczne wrażenie republiki bananowej. A przecież gdyby przyszło owej agenturze mobilizować polską młodzież do jakichś wschodnich ruchawek, to skutecznie można to zrobić jedynie pod patriotycznymi sztandarami Niepodległej, a nie logiem banana.
***
W naszej dzielnej prowincji Ontario (yours to discover) dzieją się rzeczy na wskroś kabaretowe; rządząca klika liberałów uznała, że nie ma się już co obcyndalać i trzeba kosić, jak się da – kontrakty dla swoich firm, podwyżki dla administracji, a ludowi podatki w darze. Jest to w sumie skuteczny model rządzenia, bo lud jest głupi, ludzie w administracji wdzięczni, zaś kontraktowe mafie potrafią zagwarantować upadek na cztery łapy. Tak czy owak, jakby to podsumować w jakimś programie typu comedy, to jest tak, że dzięki naszym mężnym liberałom, płacimy setki milionów macherom z Nowego Jorku za to tylko, że nie wybudowali nam wiatraków w jeziorze; wszyscy musimy się modlić o bezwietrzną pogodę, bo do każdego megawata prądu produkowanego przez zamontowane w Ontario kręciołki dopłacamy z podatków – im więcej prądu wyprodukują, tym więcej dopłacimy, słowem, wiatr może nas zrujnować...
To tylko wierzchołki himalajów prowincyjnego marnotrawstwa, które widać na każdym szczeblu rządzenia. Niebawem płacić będziemy sowite myto za wjazd autostradą do metropolii, po to by jej pracownicy mogli nadal korzystać z tak zasłużonych benefitów, jak sześć miesięcy chorobowego co roku...
To wszystko jednak przebiła kładka dla pieszych, jaką nasi dzielni szwejkokraci budowali w Pickering. Przetarg – a jakże – wygrała najlepsza firma (to nic, że jeszcze nic nie budowała) – następnie zaś zamontowała dostarczoną kładkę do góry nogami. To była już pewna przesada, kontrakt zerwano, ale wypłacono pełną należność (sic!). Następnie rozpisano następny, który wygrała… ta sama firma.
Prawda, że świetna komedia? Problem w tym, że 50 milionów dolarów za komediantów to jest rekord świata w przepłacaniu. Takich artystów można mieć za kilka stów za wieczór.
W czym zatem problem? W powszechnej głupocie mieszkających tu ludzi. Ludzie są tak głupi, że bandy cwaniaków, jakie tu przecież imigrowały z całego świata, robią z nimi, co chcą. To tyle.
Canada Land of Opportunity.
***
W Toronto przy całkowitej ignorancji mediów toczył się w minionym tygodniu proces Mary Wagner – obrończyni dzieci nienarodzonych – proces ważny, ponieważ chodziło w nim przede wszystkim o to, czy prawo naturalne, Rule of Law, które w systemie brytyjskim jest niepisaną kanwą prawa stanowionego, jest wciąż żywe, czy też podobnie, jak konstytucyjne odniesienie do Boga stanowi „martwą literę”. Jeszcze do niedawna wszyscy wiedzieliśmy, co to znaczy „mąż”, „żona”, na czym polega małżeństwo, czy też uznawaliśmy prymat rodziców w wychowaniu dzieci. Były to rzeczy, których prawo nie definiowało, potwierdzało jedynie; dzisiaj coraz częściej prawo stanowione zmienia to, co prawo naturalne regulowało od stuleci, neguje w ten sposób nadrzędność Rule of Law i wchodzi nam z butami do łóżek.
W procesie Mary Wagner chodziło o to, czy władze państwowe mają prawo decydować, kto jest człowiekiem, a kto nie. Bo jeśli tak, to zdając sobie sprawę z „siły demokracji”, trzeba zacząć się chować. Jeśli tak, to może się okazać, że człowiek w komie już nie jest „ludziem”, tak jak nim dzisiaj w Kanadzie nie jest dziecko pływające w brzuchu matki. Zgroza!
No, ale zgroza to nasza codzienność.
***
Nigdy nie byłem na Kubie. Z obrzydzenia. Doskonale pamiętam peerelowskie czasy, kiedy zagraniczny gość rządził jak pijany zając. Dolar po kursie czarnorynkowym kupował wszystko.
Wielu Polaków jeździło na Kubę właśnie po to, by poczuć się jak panisko. Niskim kosztem. Piękne, tanie kobiety, ładna pogoda, bezpiecznie i sentymentalnie...
Fidel nie był sztywny jak Pinochet czy Salazar, był kolorowy i zawadiacki. A do tego morderczy urok kolegi Che. Przemoc i terror zwodziły wielu młodych, zwłaszcza jeśli mieli tyłki wygrzane w dobrobycie. Gorzej z tymi, którzy musieli ponosić koszty rewolucyjnych fantazji Castrów.
Fidel dawno skończyłby jak Noriega, gdyby nie uciekł pod skrzydła Sojuza. Dzięki temu stał się symbolem antyjankeskiego oporu we wszystkich republikach bananowych.
Kubańska nomenklatura dawno temu przewerbowałaby się pod amerykańską kuratelę, korzystając ze wschodnioeuropejskich wzorów, gdyby nie kubańska diaspora na Florydzie chowająca po komodach dowody własności na kubańskie real estate. Słowem, czerwoni na Kubie nie mają się na czym uwłaszczyć, bo jeśli Kuba chce uregulować swe stosunki z zagranicą, no to zaraz zjawią się na niej wykopani przez castrystów dawni właściciele.
Na tym polega główna trudność ichniejszej transformacji. Ostatecznie jakimś krakowskim targiem rozwiązanie się jednak znajdzie...
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!