8 listopada, kiedy piszę te słowa, cały świat wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na wyniki wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Wprawdzie kampania między Hilarią Clintonową a Donaldem Trumpem w znacznym stopniu skupiła się na wytykaniu sobie nawzajem przez kandydatów rozmaitych niegodziwości, co robiło wrażenie jakiejś licytacji o różnicę łajdactwa, ale takie widać czasy nastały, co – mówiąc nawiasem – w ramach myślenia pozytywnego powinno być krzepiące.
U nas też dyskursy polityczne do tego się w gruncie rzeczy sprowadzają, ale skoro w Ameryce jest tak samo, to nie mamy powodów do popadania w kompleksy. Więc chociaż i tu, i tam, i wszędzie polityka sprowadza się do wyboru między dżumą a tyfusem, to nic na to poradzić nie można, chociaż oczywiście świadomość, że na tę chorobę zapadło nawet największe mocarstwo, mające ambicję przewodzenia całemu światu, działa przygnębiająco. Można to złożyć oczywiście na karb kryzysu demokracji politycznej, która uruchamia mechanizm selekcji negatywnej, ale ja zwróciłbym uwagę na jeszcze dwie przyczyny.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!