Przekonanie, że wszystko, co dobre w Polsce się zdarzyło, zawdzięczamy Stanom (po krwawej wojnie domowej) Zjednoczonym, jest kanonem powszechnie ugruntowanym nigdzie właśnie bardziej niż wśród niektórych amerykańskich polityków. Wyrazicielem tej tak „oczywistej” opinii stał się ostatnio były (jaja kobyły) prezydent USA, niejaki Clinton.
Pozwolę sobie w tym ustępie wyrazić nieco sceptycyzmu na ten temat. No bo popatrzmy, jak te dobrodziejstwa i szczodrobliwości giganta zza oceanu się choćby tylko w ostatnim półwieczu układały. Jeszcze nieco wcześniej, pod koniec Wielkiej Wojny numer jeden, prezydent W. Wilson poparł odbudowę po rozbiorach znów wolnej Polski. Złożył nawet deklarację w tym (jak by powiedział nasz Elektryk) temacie. Ale Kongres USA szybko zabronił mu wtrącania się w sprawy europejskie. Kongres oczywiście był zdominowany przez Partię Demokratyczną. Potem ogłoszono doktrynę izolacjonizmu, na fali której doszedł do najwyższego urzędu F.D. Roosevelt, pełny demokrata.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!