Barbara Sharatt jest emerytowanym profesorem Centre of Russian and East European Studies na Uniwersytecie Torontońskim, ukończyła Uniwersytet Warszawski, studiowała na London University, McMaster University, doktorat uzyskała na UofT. Autorka wielu artykułów na temat Michała Bułhakowa, przetłumaczyła na angielski korespondencję Władysława Reymonta, reprezentowała Kanadę na dwóch konferencjach UNESCO, w Rzymie i w Mińsku, wyróżniona wieloma nagrodami, działa w Kongresie Polonii Kanadyjskiej.
Październik rok 1944. Ewakuacja ludności Warszawy po upadku powstania. Ci, co przeżyli, idą pieszo do Pruszkowa, kilkanaście kilometrów pod Warszawę.
Mam cztery lata, więc nie idę, ale jadę wózkiem pchanym przez Ojca. Patrzę na trupy leżące w rynsztoku; nie robią na mnie żadnego wrażenia. Jestem zrozpaczona, bo mój ukochany misio został na drugim piętrze w naszym mieszkaniu. Nikt po niego nie poszedł na górę - pewnie się bali. A teraz mogą go zbombardować albo spalić. Przeczucia mnie nie zawodzą - dom spalono, już po powstaniu.
W Pruszkowie nocujemy na cemencie w olbrzymiej fabrycznej hali. Wokół nas tysiące ludzi. Rano sąd ostateczny: selekcja ludności. Młodzi pojadą do obozów pracy w głąb Niemiec, starcy, chorzy i dzieci pewnie do Oświęcimia. Pamiętam kordon gestapowców, psy wilczury i rozpaczliwy płacz mojej ukochanej niani, Zosi, która jest przekonana, że nas nigdy więcej nie zobaczy. My też wszyscy płaczemy, kiedy pakują nas do bydlęcych wagonów bez dachów.
Dzięki Bogu za ten brak dachów, bobyśmy się podusili. A tak widzę rozgwieżdżone niebo po raz pierwszy od lat. Przez całą okupację nocowaliśmy w piwnicy - co noc był alarm. Kiedy wyła syrena, wszyscy zbiegaliśmy po schodach w dół. Sąsiad z następnego domu - jedyny - ocalał - o ironio! - na schodach. Bomba zburzyła kamienicę i gruz zasypał całą jego rodzinę i resztę mieszkańców. Pamiętam, jak następnego ranka poszliśmy oglądać gruzy pozostałe z trzypiętrowego domu. Na gruzach leżał materac z wychodzącym włosiem. Myślałam wtedy, że to ludzkie włosy.
Przez dwa miesiące powstania niebo było cały czas czerwone. W nocy reflektory przesuwały się po nim, szukając samolotów alianckich, które zrzucały żywność dla głodującej Warszawy. Na nasze podwórko, gdzie powstańcy zapalili ognisko - sygnał dla samolotów - też raz zrzucono żywność. Młody chłopak przyniósł tabliczkę czekolady dla mnie - wielki rarytas, bo żywiliśmy się, czym popadło. Przez cały czas powstania byłam głodna: prosiłam Mamę o „tłuszczyk”. Było tylko zjełczałe masło w słoiku i pamiętam ten zapach do tej pory. Raz przywędrowała do naszej piwnicy nieznana grupa ludzi z małą dziewczynką. Siedząc na kupie bagaży, obie z wielkim apetytem opróżniałyśmy miseczkę pęcaku. Kto ten pęcak ugotował, nie mam pojęcia. Nie wiem też, co to byli za ludzie i skąd się u nas zjawili.
Wodę odcięto i ludzie z wiadrami chodzili po nią, czasem bardzo daleko. Zawszę się martwiłam o Matkę, kiedy szła po wodę, bo Niemcy, zobaczywszy kolejkę, dawali serię z karabinu maszynowego i zabijali czekających. „Myliśmy ręce” perfumami. Kiedy dostałam dyzenterii, Ojciec przeleciał pod barykadę do znajomych mieszkających po drugiej stronie ulicy. Byli to przed wojną ludzie bardzo zamożni i mieli zapasy, w tym wino. Butelka starego wytrawnego czerwonego wina, z której Ojciec sączył mi do ust po kilka kropel, uratowała mi życie.
Ale to wszystko nie było najgorsze. Najtragiczniejszą noc przeżyłam, czekając na Matkę, która nie wróciła. Poszły obie z moją Nianią budować barykadę na ulicy Mokotowskiej. Niemcy otoczyli powstańców. Zosia, młodsza i sprawniejsza, uciekła z obławy; Mamę z resztą kobiet „odmaszerowano” na Szucha, gdzie mieściła się centrala Gestapo. Wszystkich mężczyzn i chłopców rozstrzelano na miejscu. Kobiet użyto następnego dnia do osłony czołgów niemieckich szturmujących barykady. Niemcy skonfiskowali szaliki, chustki i kapelusze - założyli je sobie na hełmy. Mama miała szczęście, że szła przed trzecim czołgiem. Kiedy konwój się zatrzymał, udało jej się uciec do przejścia (tunelu) pod ulicą, całego zasypanego trupami. Wróciła do domu w dzień Przemienienia Pańskiego. Kolejny cud. Przeżyliśmy wszyscy powstanie. Co nas dalej czekało?
Kiedy pociąg bydlęcy, którym nas wieziono w nieznane, nagle się gdzieś zatrzymał, stał się kolejny cud. Jak z rogu Almatei zaczęły spadać na nas bochenki chleba, pomidory, ogórki i jabłka. To ludność okoliczna, wiedząc, że wiozą wygłodzonych warszawiaków, pragnęła nas nakarmić. Mama ostrożnie dała mi kawałek chleba. Ludzie, którzy rzucili się na jarzyny i owoce, ciężko to odpokutowali. Były wypadki śmiertelne. Nie pamiętam, jak długo jechaliśmy tym pociągiem. Następną stacją była Charsznica. Ktoś otworzył drzwi, wysypaliśmy się na peron.
I tu miał miejsce kolejny cud. Na stacji stały już furmanki i bryczki. Ich właściciele - okoliczni chłopi - zabrali nas do swoich domów - każdy wziął jedną rodzinę z Warszawy „na przeżywienie”. W warunkach okupacji niemieckiej był to akt bohaterski, bo zakładał utrzymanie dwóch rodzin z jednego dochodu. Sami mieli w domu po kilkoro dzieci, które ustąpiły łóżek nowo przybyłym. Jedzeniem się dzielono, a nie było go za wiele, bo Niemcy rekwirowali cukier i mięso. Na wiosnę roku 1945 zabrali naszemu gospodarzowi konie. Płakał. Kochał te konie.
Zawieziono nas do pięknej podkrakowskiej wsi Falniów, leżącej na lekko falujących pagórkach. Wieś była dostatnia, bo ziemia była urodzajna, gliniasta po deszczu. Zamieszkaliśmy najpierw u państwa Rosołów, ale że było im ciasno (dom nie był duży), przenieśliśmy się po kilku tygodniach do domu państwa Strzelców, dużo większego. Strzelcowie mieli troje dzieci: Wiesię, Edka i Janisię, z którymi się bawiłam. Nasz gospodarz cieszył się, że dzieci nauczą się mówić językiem literackim, ale tu się zawiódł, bo już po miesiącu ja mówiłam dialektem i przekomarzałam się z Janisią, mówiąc „a ino, a ino”, co zapamiętałam do dziś.
Pobyt w Falniowie był dla mnie rajem: dzieci i zwierzęta. Obora pełna krów, koni i świń. Pan Strzelec sadzał mnie na kasztanowego konia, którego nazwałam „Strzałka”. Gospodyni brała mnie pod jedną pachę, a Janisię pod drugą i niosła nas przez błoto do obory, za którą przepadałam. Karmiłyśmy kury i kaczki. Był też wielki indyk z sinym podgardlem, którego się bałam. W stodole młócili zboże, pachniało sianem. Wspinaliśmy się na piętro i tarzali w sianie.
Co rano dostawaliśmy żur z kartoflami na śniadanie. Potem z dziećmi wyprowadzaliśmy krowy na pastwisko, trzymając je za łańcuch. Mnie przyznano Łaciatą, najłagodniejszą z krów, bo byłam najmniejsza i nie miałam doświadczenia.
Wodę ciągnęło się wiadrami z głębokiej studni. Pochylałam się nad cembrowiną i krzyczałam do studni, która odpowiadała echem. W zimie błoto zamarzało i chodziło się po grudzie, stawiając nogi w koleiny. W moje piąte urodziny zrobiłam sobie spacer po wsi, chodząc od chaty do chaty, bo wszyscy nas znali, i mówiąc z dumą, że już mam pięć lat. Dostałam piękne prezenty: czapeczkę z króliczym futerkiem i kawałek pysznej kiełbasy. Nigdy nie zapomnę zapachu wędzarni mięs i wędzarni tytoniu, domów, do których lubiłam chodzić. Nie zapomnę też zapachu i smaku delicji, którą nas, dzieci, raczyła pani Strzelcowa - krówek domowej roboty ze śmietanki i prażonego cukru.
Rodzice moi nie wiedzieli, jak się odwdzięczyć naszym gospodarzom. Ojciec zrobił skórzane torebki dla Mamy i dla pani Strzelcowej. Był architektem i inżynierem budowlanym z zawodu, więc wybudował jednemu z gospodarzy willę. Cała wieś chciała nas zatrzymać - Ojciec miał budować im domy. Ja marzyłam o pozostaniu w Falniowie, najpiękniejszym miejscu na świecie, ale los chciał inaczej.
Najpierw przyszły do nas moja Niania Zosia i Ciocia Natalia. Zosi udało się wyrwać z obozu pod granicą holenderską, bo ciężko zachorowała i pozwolono jej na wyjazd do rodziny w Sosnowcu, który wtedy należał do Rzeszy (Reich) Niemieckiej. Po odkarmieniu i odkurowaniu się, postanowiły obie przekraść się przez „zieloną granicę”, co groziło Oświęcimiem, i dotrzeć do nas. Dotarły, ale z przygodami, bo Niemcy je zatrzymali na przesłuchanie i gdyby nie udane kłamstwo Zosi i dobra wola Niemca ślązaka, który chciał w to kłamstwo wierzyć, wylądowałyby w obozie.
Zosia została z nami, Ciocia Natalia wróciła do rodziny, znowu jadąc nielegalnie na czyjąś inną przepustkę, którą jej dali współpasażerowie, nieznani jej ludzie. U Strzelców zrobiło się ciaśniej, ale weselej, bo Zosia przepadała za dziećmi i organizowała nam świetne zabawy.
Na wiosnę przyszli Rosjanie. Paśliśmy krowy na łące, kiedy zobaczyłam radzieckie czołgi i czołgistę, który wyszedł z czołgu, zrobił sobie papierosa z gazety wypchanej machorką i zapalił go. Patrzyłam zauroczona, bo nigdy czegoś takiego nie widziałam. W Warszawie często przyglądałam się Ojcu nabijającemu tytoniem cienkie rurki papierowe.
Sztab radziecki zatrzymał się w domu państwa Strzelców i Ojciec odbywał długie rozmowy z majorem po rosyjsku, bo w młodości studiował w rosyjskim gimnazjum. Gospodyni chciała zrobić Rosjanom obiad, ale podziękowali i odmówili, prosząc, żeby im usmażyła ich własne sadło, które przywieźli. Smród tego sadła rozszedł się po całym domu - było nieświeże, pewnie wędrowało z nimi przez wiele dni.
Wszyscy mieszkańcy wsi pochowali po strychach i piwnicach młode dziewczęta, wiedząc, że z armią nie warto ryzykować. U nas stał sztab, więc Zosia i Karolcia, pomoc domowa Strzelców, obie młode kobiety, były bezpieczne. Żadnych incydentów w Falniowie nie było.
Rodzice zdecydowali się wracać do Warszawy, miasta, w którym się urodzili. Mnie zostawili u Cioci Natalii, którą bardzo pokochałam, w Sosnowcu, bo nie wiedzieli, co zastaną w Warszawie. Zastali gruzy i mury domu na Żoliborzu, który Ojciec wybudował przed wojną. Dom dostał 16 pocisków, ale stał.
W lecie przyjechali po mnie do Sosnowca i pamiętam, jak jechaliśmy pociągiem, stojąc w korytarzu, bo pociąg był przepełniony.
Później zaczęło się odbudowywanie Warszawy. Ojciec od razu znalazł pracę przy odbudowie Związku Nauczycielstwa Polskiego na Powiślu. Później zaczął remontować dom na Żoliborzu, co zajęło Mu większą część życia, bo remontował sam, a zarobki miał małe.
Z Falniowem nie traciliśmy kontaktu. Państwo Rosołowie zaprosili nas na ślub córki Wandzi i oczywiście pojechaliśmy. Niosłam welon Wandzi. Wesele było wspaniałe, uczestniczyła cała wieś. Korespondencja - wymiana kart świątecznych, trwała bez przerwy.
A kilka lat później pojechaliśmy, niezapowiedziani, na Wielkanoc do Strzelców. ścigały się bryczki po drodze do kościoła, mieliśmy dyngus. śnieg leżał płatami na ziemi, ale było słonecznie i tak ciepło, że zdjęłam pończochy. Wiesia, kochana dziewczyna, uprała mi skarpetki.
Kiedy Edek poszedł na studia, zamieszkał u mojej Cioci Natalii w Sosnowcu, która się cieszyła, że może go podkarmiać, za czym przepadała. Wiesia wyszła za mąż za wykładowcę Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i straciłam z Nią kontakt. Edek odwiedził nas w Warszawie, oprowadzałam go po mieście. Potem się ożenił i zamieszkał w Katowicach. Co się stało z Janisią, nie wiem.
W ramach akcji „tępienia kułaków” zniszczono Strzelców, bo mieli za dużo ziemi. Słyszałam, że przenieśli się do Zakopanego, chyba z Janisią.
Pisałam do gminy Zakopane, pytając o Strzelców. Bezskutecznie. W spisie ludności figurowała Janina Strzelec, ale data urodzin się nie zgadzała. Adresu mi nie podali. Sprawdzałam książkę telefoniczną w Katowicach, szukając Edka - nie znalazłam. Może się wyniósł z Katowic? Ciekawam, czy dzieci Strzelców wracały do Falniowa z wizytą, żeby odwiedzić sąsiadów i znajomych. Może ktoś w Falniowie ma z nimi kontakt?
I jeszcze jedno wspomnienie: jadąc do Krakowa z mężem Kanadyjczykiem, spojrzałam przez okno - teren zaczął falować. Powiedziałam: „To tak jak nasza cudowna wieś Falniów”. Mignęła mi nazwa stacji „Charsznica”. Przeczucie mnie nie zawiodło.
Barbara Sharratt
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!