Felieton ministra Witolda Waszczykowskiego na łamach "New York Timesa" pt. "Why Poland needs American support" ["Dlaczego Polska potrzebuje amerykańskiego wsparcia" – przyp. tłum.] (16/02/2016) jest kolejnym dowodem na to, że klarowne pojmowanie rzeczywistości nie jest mocną stroną polskiej polityki zagranicznej.
Z poczuciem zażenowania czytaliśmy kolejne fragmenty tego felietonu, który zasadniczo jest wykładnią myślenia życzeniowego oraz wręcz nabożnego stosunku do amerykańskiej mocarstwowości. Chcielibyśmy odnieść się do niektórych tez i argumentów przedstawionych przez szefa MSZ w swoim tekście, które nie mogą pozostać bez odpowiedzi ze strony ludzi szczerze zatroskanych o kondycję polskiej dyplomacji i pozycji Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej.
Minister Waszczykowski rozpoczyna swój felieton nawiązaniem do spotkania między śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim a Barackiem Obamą w 2009 r. podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Prezydent Kaczyński przekazał wówczas szefowi amerykańskiego państwa biografię Tadeusza Kościuszki jako historyczny dowód na bliskie relacje łączące Amerykę i Polskę. Przy różnych okazjach w przeszłości, pamięć o Kościuszce, czy też Kazimierzu Pułaskim, była przywoływana na dowód istnienia silnych fundamentów rzekomo strategicznego i nienaruszalnego sojuszu polsko-amerykańskiego.
Skoro mowa o amerykańskich bohaterach, warto jednak w tym miejscu przywołać, co prawda obszerny, ale jakże aktualny w kontekście naszych rozważań cytat Jerzego Waszyngtona pochodzący z jego mowy pożegnalnej z 1796 roku: "Wiele zła powstaje z powodu namiętnego przywiązania jednego narodu do drugiego. Sympatyzowanie z faworyzowanym narodem rodzi złudzenie wyimaginowanego wspólnego interesu w przypadkach, gdzie żadnego wspólnego interesu nie ma, zarazem zaszczepiając w jednym [narodzie] antypatie panujące u obcego sojusznika, wciąga do współudziału w kłótniach i wojnach zaprzyjaźnionego sojusznika; współudziału bez właściwych powodów, bez usprawiedliwienia. Prowadzi również do przeróżnych ustępstw na jego rzecz, do uprzywilejowania wybranego narodu kosztem innych – co tylko zwiększa szkodę wyrządzoną nam, bowiem faworyzując jednych, odcinamy się od drugich i budzimy wśród innych narodów zazdrość, złą wolę oraz chęć zemsty, skoro nie mogą liczyć na równie dobre traktowanie. Ponadto, daje możliwość naszym ambitnym, skorumpowanym, czy też omamionym obywatelom do działań na rzecz wybranego sojusznika, aby bezwstydnie zdradzali czy poświęcali interes narodowy własnego państwa – nieraz nawet z aprobatą publiczną, która powstaje z cnotliwych skłonności, aby być wiernym zobowiązaniom, opinii publicznej, dobru publicznemu – a tak naprawdę stanowi to podstawę dla niemądrych kompromisów na rzecz ambicji, korupcji oraz zaślepienia. Jako sposoby obcego wpływu dla oświeconego patrioty, są zgoła alarmujące. Ileż okazji dają krajowym frakcjom do uwodzenia, okłamywania obywateli, mamienia czy manipulowania instytucjami państwowymi. Wszelkie tego typu powiązania małego, słabego narodu wobec wielkiego, potężnego, skazują go na trwanie w postaci satelity dla wielkich państw".
Ówczesny prezydent przestrzegał swoich rodaków i przyszłych sterników młodej amerykańskiej republiki przed zagrożeniami wynikającymi ze zbyt idealistycznego przywiązania do obcego narodu i stwarzania iluzji istnienia wspólnych interesów. Jeśli supermocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone, według ich "ojca narodu" winno unikać tego typu asocjacji w polityce zagranicznej, tym bardziej elity polskie powinny sobie również przyswoić te roztropne rady Waszyngtona dla Ameryki.
W dalszej części przywoływanego tekstu szef polskiej dyplomacji przypomina kolejne spotkanie prezydenta Andrzeja Dudy z prezydentem Obamą we wrześniu 2015 r., również podczas Sesji Ogólnej ONZ. Umiejscowienie prezydenta Dudy podczas obiadu w siedzibie ONZ blisko Baracka Obamy było w niektórych środowiskach w Polsce podnoszone do rangi niemalże spektakularnego sukcesu dyplomatycznego, natomiast na okładce jednego z sympatyzujących z PiS-em tygodników, wspólne zdjęcie Dudy z Obamą i jego małżonką było opatrzone podpisem "Polska wstaje z kolan: prezydent Duda podbija świat". Pomijając już fakt, iż pozowanie do pamiątkowych zdjęć z Obamą nie było czymś wyjątkowym podczas ostatniej Sesji Ogólnej ONZ (kilku innych przywódców, w tym Aleksander Łukaszenka, również ma podobne zdjęcia). Traktowanie kurtuazyjnej fotografii i możliwości wznoszenia toastów tuż obok prezydenta Stanów Zjednoczonych jest ewidentnie postrzegane przez ministra Waszczykowskiego jako symbol naszego statusu na arenie międzynarodowej. Poziom myślenia o tyleż śmieszny, co tragiczny. W tym samym akapicie minister Waszczykowski zwraca uwagę, że siedzący przy tym samym stoliku co Duda i Obama, prezydent Władimir Putin "wydawał się być nieco pominięty" w dyskusji. Sugestia jest wyraźna – prezydent Obama rozmawia ze strategicznym sojusznikiem, podczas gdy prezydent Rosji może tylko się przyglądać. Ma to być widoczny dowód na znaczenie Polski w oczach Amerykanów kosztem Rosji. Nic bardziej mylnego. Warto ministrowi Waszczykowskiemu przypomnieć, że od września 2015 r. Obama i Putin, bez obecności prezydenta Dudy oczywiście, kilkakrotnie rozmawiali telefonicznie oraz twarzą w twarz. W ubiegłym tygodniu doprowadzono, przy walnym udziale i współpracy administracji Obamy i Putina, do zawieszenia broni w Syrii. Porozumienie nuklearne z Iranem nie byłoby możliwe bez bliskiej kooperacji Stanów Zjednoczonych i Rosji. Szefowi MSZ widocznie trzeba również przypomnieć słowa Henryka Kissingera, który wydaje się zdecydowanie lepiej pojmować subtelną sztukę dyplomacji: "Demonizowanie Putina nie jest żadną polityką, lecz alibi tłumaczącym jej brak". Tak więc, choć wydaje się to banalne, pragniemy zwrócić uwagę ministrowi Waszczykowskiemu, że między wznoszeniem toastów przy wspólnym stoliku i wspólnym pozowaniu do zdjęć a konkretnymi, opartymi na interesach narodowych sukcesami dyplomatycznymi jest, delikatnie rzecz ujmując, istotna różnica.
Następnie minister Waszczykowski pisze, że "Polska i Stany Zjednoczone są więcej niż strategicznymi partnerami; jesteśmy przyjaciółmi i sojusznikami ze wspólną historią i wartościami". Przypomina, że "Po atakach z 9/11, Polska odpowiedziała na wezwanie Ameryki do solidarności i jej żołnierze służyli w Iraku". Oprócz bezzasadności operowania takimi pojęciami, jak "przyjaciel" w stosunkach międzynarodowych (przypominamy ciągle dictum Lorda Palmerstona!), które być może przynoszą propagandowy i psychologiczny komfort, nietrudno zrozumieć, o jakich "wartościach" jest mowa w cytowanym ustępie ministra. Od trzynastu lat cały świat już wie, że Irak nie miał nic wspólnego z zamachami 11 września 2001 r. i że nielegalna i niemoralna inwazja na Irak była przyczynkiem do koszmarnej wojny domowej, okupacji i reperkusji destabilizujących cały Bliski Wschód. Bez inwazji na Irak nie byłoby dzisiaj Państwa Islamskiego i exodusu tamtejszych chrześcijan. Niestety, trzeba to jasno powiedzieć, iż moralną odpowiedzialność za powstanie Państwa Islamskiego ponosi nie tylko ówczesna amerykańska administracja, lecz również ci polscy politycy, również z macierzystej partii ministra Waszczykowskiego, którzy ochoczo i pełni proamerykańskiego entuzjazmu poparli wysłanie polskich wojsk do Iraku. Chwalenie się na łamach poczytnego amerykańskiego dziennika swoim udziałem w tej wojnie, która przez większość Amerykanów uznawana jest za katastrofalny błąd, jest tożsame z eksponowaniem własnej ignorancji na arenie międzynarodowej. Również, z punktu widzenia naszych interesów narodowych, trudno wskazać, jakie konkretne korzyści odnieśliśmy z udziału we wspomnianych przez ministra Waszczykowskiego operacjach w Iraku i w Afganistanie. Poza byciem pomocnikiem w desperackiej próbie inżynierii społecznej polegającej na implementacji demokratyczno-liberalnych rozwiązań ustrojowych rodem z Oświecenia na grunt głęboko islamskich i wysoce plemiennych społeczeństw, nasi żołnierze nie służyli żadnemu klarownie zdefiniowanemu polskiemu interesowi.
Nie akceptujemy argumentacji, że polskie zaangażowanie uzasadnić można z pozycji bezpieczeństwa narodowego, gdyż zarówno Irak i Afganistan stanowią dzisiaj bardziej niestabilny i bardziej podatny grunt dla rozwoju islamskiego terroryzmu. Czy fakt, iż polscy żołnierzy służyli w obu tych krajach, obok żołnierzy amerykańskich, jest wystarczającym powodem do dumy? Czy o to chodzi w polityce zagranicznej?
Minister Waszczykowski twierdzi, że z faktu uczestniczenia obu naszych wojsk we wspólnych, zresztą przegranych wojnach, wynika konieczność zrozumienia polskiego stanowiska wobec Rosji. Doprawdy trudno zrozumieć, w jakim sensie "Agresja Rosji przeciwko Ukrainie" stanowi, jak pisze Waszczykowski, "problem" dla obu naszych krajów. Sytuacja polityczna na Ukrainie jest w Polsce często przedmiotem uproszczonych narracji i zwykłego przeinaczania faktów o zajściach na kijowskim Majdanie i wydarzeniach prowadzących do obalenia legalnie i demokratycznie wybranego prezydenta Wiktora Janukowycza. Zasadniczo, polska optyka na kryzys ukraiński, nie wiedzieć dlaczego, sprowadziła się do schematu myślowego, według którego nic, co zrobi Rosja, nie zasługuje na zrozumienie, i niczego, co zrobi Ukraina, nie wolno krytykować. Tym bardziej trudno zrozumieć, jak kryzys na linii Kijów-Moskwa realnie zagraża Polsce, a co dopiero przeciętnemu Amerykaninowi. Niestety, nie dziwi nas, że świadome szkodzenie własnym interesom gospodarczym poprzez nawoływanie do utrzymania sankcji przeciwko Rosji, jest podnoszone w Warszawie do rangi cnoty politycznej. Dziwi nas jednak śmiałość, z jaką minister Waszczykowski, posługując się bardziej sloganami niż argumentami, chce przekonać do tego punktu widzenia Amerykanów.
Minister Waszczykowski również nie zaniechał sposobności, aby przypomnieć amerykańskiemu czytelnikowi, z jaką gorliwością Polska wypełnia swoje zobowiązania sojusznicze w NATO. Chwali się nakładem w wysokości 2 proc. PKB na obronność i perspektywą umieszczenia tarczy antyrakietowej na terytorium Polski. Pozostaje jednak pytanie: co z tego? Czy trwanie w NATO oznacza eliminację możliwości prowadzenia bardziej samodzielnej polityki wobec Rosji? Polityka zagraniczna innych krajów NATO, takich jak Niemcy, Francja czy Włochy, nie wspominając o tak chwalonych przez PiS Węgrzech pod rządami Wiktora Orbana, wobec Rosji ulega partykularyzacji, często daleko idącej, gdyż NATO, będące de facto pod amerykańską kuratelą, nie bez powodu wydaje się być przeszkodą w deeskalowaniu zaistniałych napięć i pogłębianiu relacji dwustronnych z Moskwą. Jak pisze prof. Richard Sakwa, renomowany rusycysta polskiego pochodzenia z University of Kent: "W ostateczności, istnienie NATO było usprawiedliwione potrzebą zapobieżenia zagrożeniom wynikłym z jego rozszerzenia".
Minister Waszczykowski, traktując NATO jako siłę napędową regionalnego pokoju i jedynego gwaranta polskiego bezpieczeństwa, nie zadaje sobie trudu postawienia pytania (graniczącego w wielu kręgach ze swoistą myślozbrodnią) nie tylko o sens dalszego istnienia Sojuszu Północnoatlantyckiego i jak blok militarny z zamiarem dalszej ekspansji na wschód może wpływać na rosyjską doktrynę obronną, lecz również znacząco ogranicza pole manewru dla polskiej polityki w przypadku kolejnego amerykańskiego "resetu" z Rosją. I jak to może wpłynąć na rosnący potencjał polskiej gospodarki na eurazjatyckim obszarze geopolitycznym? Co więcej, nawet w przypadku realnego, a nie wymyślonego na potrzeby antyrosyjskiej propagandy zagrożenia, nie ma dotąd jednoznacznych dowodów na temat wartości operacyjnej zobowiązań sojuszniczych NATO. Prędzej czy później poprawa relacji z Rosją musi nastąpić. Militaryzacja relacji z Moskwą z polskiego punktu widzenia nie ma absolutnie żadnego sensu, gdyż realnie, nie propagandowo, Rosja Polsce nie zagraża. Pytanie o konieczność znaczącej natowskiej, w większości przecież amerykańskiej, obecności wojskowej na terenie Polski jest zasadne, jak również pytanie o dalsze uzależnianie naszej polityki wobec Rosji od aktualnie panujących tendencji w Waszyngtonie. Kompletny brak inicjatywności, innowacyjności i oryginalności w poszukiwaniu własnej roli na złożonej scenie międzynarodowej oraz obsesyjny strach przed Rosją czynią z państwa polskiego przedmiot w kalkulacjach innych państw, w szczególności Stanów Zjednoczonych.
W ramach propagandowej ornamentyki, minister Waszczykowski, aby sprawić wrażenie zażyłości między Waszyngtonem i Warszawą, pisze, że promowanie "demokratycznych wartości i wspieranie raczkujących demokracji jest znakiem rozpoznawcznym naszego partnerstwa". Czyni aluzję do wspomnianych na początku swojego felietonu słów o wspólnej historii i wspólnych wartościach. Nasuwa się w związku z tą deklaracją kilka pytań. Czym są owe "demokratyczne wartości"? Czyżby szef polskiego MSZ zgadzał się ze słowami byłej sekretarz stanu, obecnie ubiegającej się o nominację prezydencką swojej partii, Hillary Clinton, iż "prawa gejowskie są prawami człowieka i prawa człowieka są prawami gejowskimi, raz i na zawsze"? Czy polska ma promować takie "demokratyczne wartości"? Co oznacza wspieranie "raczkujących demokracji"? Czyżby kolejne podważanie legalnych, niewystarczająco prozachodnich państw poprzez tzw. kolorowe rewolucje i przy pomocy takich sojuszników, jak George Soros? Czy amerykańskie zaangażowanie w imię "promowania demokratycznych wartości" w Libii, Egipcie, Afganistanie, Iraku, Syrii, na Ukrainie przyniosło pozytywne skutki dla wspomnianych krajów? Czy mamy być gotowi do udziału w kolejnych wojnach prewencyjnych?
Swój tekst minister Waszczykowski wieńczy hasłem "za waszą wolność i naszą", ponownie twierdząc, że polityka wobec Waszyngtonu jest oparta na "wspólnej historii, interesach i wartościach". Pytanie tylko, czy z podobną atencją patrzą na Polskę amerykańscy decydenci. Czy w ostateczności ważniejsze okaże się eskalowanie napięcia z Rosją na obszarze jej geopolitycznego i kulturowego wpływu (Ukraina) przy udziale peryferyjnej Polski, czy wspólne rozwiązywanie globalnych problemów? Trendy wyborcze w Stanach Zjednoczonych, szczególnie popularność Donalda Trumpa, wskazują na odwrotną tendencję.
Tekst szefa polskiej dyplomacji na łamach "New York Timesa" jest doskonałą ilustracją wszystkiego, co niedomaga w polskiej polityce zagranicznej. Kapitulacja suwerennej myśli, powielanie nieaktualnych schematów myślowych, brak wiary we własne zdolności do wykorzystania subtelnych instrumentów dyplomacji i polskiego, co prawda very, ale jednak soft power. Jak pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego: "Akcesja Polski do struktur zachodnich zwolniła elity polityczne z myślenia o samodzielnym kreowaniu polityki. Wybrały one strategię bandwagoning (schronienia się pod parasolem najsilniejszego mocarstwa), licząc jednocześnie na zdobycie absolutnych gwarancji bezpieczeństwa i włączenie do ekskluzywnego klubu zachodniego". Jeśli Rzeczpospolita nie jest w stanie samodzielnie ułożyć stosunków ze swoim największym sąsiadem i zarazem największym państwem świata, żaden inny ośrodek nie uczyni tego za nas. To, co może zostać uznane za sukces przy udziale struktur zachodnich (NATO, UE), będzie chwilową iluzją, gdyż nikt w ostateczności nie postawi naszych interesów ponad swoje. Wyżyny polskiej dyplomacji nie mogą sprowadzać się do nieustannego błagania o obecność obcych wojsk na naszym terytorium. Ile jeszcze biedy, emigracji, wojny i niepewności muszą ścierpieć Polacy, zanim elity polityczne zdadzą sobie sprawę z tego, że żaden egzotyczny sojusz nie zastąpi trudu mozolnego i cierpliwego budowania wewnętrznej siły gospodarczej i militarnej oraz dbania w pierwszej kolejności o znakomite relacje z Rosją i z Niemcami? Dla Rosjan, którzy dwukrotnie na przestrzeni ostatnich 200 lat doznali spustoszenia ze strony zachodnich wojsk wkraczających do Moskwy po gruzach osłabionej Polski, będziemy zawsze potencjalnym przedpolem ataku. Każdy gest osłabiający suwerenność Polski będzie dla Rosji sygnałem, że zbliża się zagrożenie z Zachodu. Takie są twarde realia. Jeżeli Polska ma być podmiotem, a nie przedmiotem w polityce zagranicznej, musi sama rozwiązywać swoje najistotniejsze problemy z najbliższymi sąsiadami w oparciu o własny potencjał gospodarczy i militarny oraz na podstawie przemyślanej doktryny międzynarodowej.
Nie można uczynić Polski bezpiecznej cudzą bronią kosztem polskiej suwerenności. Permanentne bazy niemieckie czy amerykańskie w Polsce oznaczają efektywne podporządkowanie Polski obcym mocarstwom i koniec kruchej niepodległości. Polska bezpieczna i suwerenna możliwa jest wyłącznie drogą własnego wysiłku. Jest to wyzwanie o wiele trudniejsze aniżeli pisanie felietonów do "New York Timesa" i błaganie o zachodnią jałmużnę. Pan minister, zamiast pisać felietony, winien nareszcie wybrać się do Moskwy i zacząć uprawiać prawdziwą politykę zagraniczną, czyli mozolny wysiłek polegający na naprawie stosunków polsko-rosyjskich.
A jeśli już mamy oprawić naszą politykę zagraniczną w jakieś hasła i slogany, niech wystarczy jedno i najprostsze: "Za wolność naszą".
Piotr Strzelecki-Rieth – tłumacz i konserwatywny eseista portalu "The Imaginative Conservative"
Michał Krupa – historyk, członek Rady Politycznej Ruchu Narodowego
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!