Dawno, dawno temu w tak odległych i innych czasach, których już nawet najstarsi górale prawie nie pamiętają – urodziłem się ku radości moich Rodziców jako pierworodny syn w familii "Jan Trzeci" w ciepłą wrześniową noc we wsi podkrakowskiej, która obecnie jest dzielnicą tego stołecznego grodu.
Opatrzność, a jej wyroków nikt nie uniknie, zażyczyła sobie, żebym żył w ciekawych czasach. I to się spełniło. Mogę też dodać – długo i szczęśliwie także. Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgodzić trzeba. Nie będę tu oczywiście rozwodził się nad moim życiorysem, wspomnę tylko, że w wieku pięciu lat umiałem już czytać, pisać i rachować, więc żebym się "społecznie wyrobił", posłano mnie do szkoły zwanej wówczas powszechną. Po przesłuchaniu przez dyrektorkę szkoły – od razu do klasy trzeciej. To ważne, bo przez lata, kiedy rosłem, jeszcze na studiach, i kiedy kształtowało się to moje społeczne wyrobienie, byłem zawsze co najmniej o dwa lata młodszy od kolegów. Co najmniej, bo czasem różnica wiekowa sięgała nawet dziesięciu lat. To skutek tego, że okresowo na różnych terenach w czasie zawieruchy wojennej nie wszędzie szkoły działały i młodzież musiała to potem nadrabiać. Mnie się udało nic nie stracić aż do klasy przedmaturalnej, kiedy na wzór przodującej nauki radzieckiej wprowadzono zamiast 12-latki 11-latkę, a moja klasa już się na reformę nie załapała i w rezultacie zdawaliśmy maturę z tymi, którzy byli poprzednio o rok niżej.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!