Wszyscy na ogół wiemy, co ta definicja oznacza. To niewychylanie się publicznie z nawet uzasadnionymi opiniami, które mogłyby kogoś, jakąś grupę społeczną deprecjonować, stygmatyzować. Politpoprawność powinna w założeniu łagodzić obyczaje, uznając prawo każdego obywatela i grupy obywateli do bycia takim, takimi – jakimi chcą zgodnie ze swoimi poglądami, zwyczajami czy religią – być. Słowem nie zakłócajmy pluralizmu. Albowiem słuszne to jest i sprawiedliwe (niestety tylko w teorii – ale o tym potem), aby traktować wszystkich jednakowo.
Definicja politpoprawności jest zręczna i dość mocno już w mowie i piśmie ugruntowana. Ale czy poprawna? Raczej niezupełnie, bo polityka odnosi się do stosunków między państwami, a nie wewnętrznych relacji społecznych w tychże państwach. Można by zapytać, czy Rosja, rozciągająca się na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych, a mimo to próbująca wyrwać temu lub innemu sąsiadowi (pechowemu przez to imperialne sąsiedztwo) jeszcze kilometr czy dwa za miedzą – działa (pytanie retoryczne) politycznie poprawnie? Choć stricte na pewno właśnie politycznie. Natomiast relacje międzyludzkie, w których ocenie należy unikać stwierdzeń, że czarne jest czarne, a białe jest białe, trudno określić jako politykę sensu stricto. Jeśli politpoprawność nie jest polityczna, to czy przynajmniej jest poprawna społecznie? Przypuszczam, że wątpię.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!