Wbrew urzędowej propagandzie żyje się w Kanadzie coraz trudniej, np. ostatni skok cen benzyny przełoży się na ceny żywności i za te same pieniążki włożymy znacznie mniej do koszyka. Ale z drugiej strony, musimy pamiętać, że im droższa benzyna – tym większy dochód urzędu podatkowego, czyli rządzącego nami reżimu; a więc i na przysłowiową marchewkę rządzący będą mieć więcej. Truizmem jest przypominanie, że rząd, jako taki, nie ma własnych pieniędzy, za które funduje nam to czy tamto. Najpierw trzeba oskubać podatnika... ale to każdy trzeźwo myślący rozumie.
Ponieważ mieszkam w Windsor, mieście, które jest liderem niechlubnej statystyki – najwyższe bezrobocie w Kanadzie – na co dzień obserwuję, jak kolejne biznesy padają, a inne, które walczą o przetrwanie, stawiają pracowników pod ścianą... W piątek, idącym do domu, daje się papier z informacją: od poniedziałku płacimy nie trzynaście dolarów na godzinę, tylko 10,80. Jeżeli się zgadzasz – wróć w poniedziałek, jeżeli nie – zostań w domu. Proste jak budowa cepa, prawda? Ludzie się oburzali, lokalna prasa nawet poruszyła temat, ale właściciel powiedział, że nie jest w stanie dłużej płacić poprzedniej stawki. Koniec, kropka. A ludzie, w większości emigranci, tyrali i po 16 godz., przynosili własny papier toaletowy... Nie było łatwo, naprawdę na 13 dolców musieli się naharować. I sprawa ucichła, no bo nie ma siły, aby właściciela zmusić do podniesienia stawki.
Czasy są gangsterskie, słabi padają albo wynoszą się do Chin, Indii, Wietnamu, Meksyku. Na pewno zyski są, ale my, biedne żuczki na samym dole, dalej płacimy tak samo, tyle że towar mamy znacznie gorszy; często gęsto jest to przysłowiowe g... zawinięte w kolorowy papierek. Ot, historia najnowsza, organiczne produkty jakiejś chińskiej firmy muszą zniknąć z półek, ponieważ zawierają np. ołów w stężeniu przekraczającym wszelkie normy.
Ale nie tylko do Chin uciekają, doskonale pamiętamy zamknięcie zakładu w London i przeniesienie produkcji do Indiany; w mieście jeszcze trwały rozmowy, jeszcze pocieszano się, że nie wszystko stracone, a w Indianie już stali bezrobotni w kolejce po aplikacje...
W chwili, kiedy to piszę, tzw. Big 3 rozmawia ze związkami CAW w sprawie nowego kontraktu, Ford już się dogadał, ale GM, a zwłaszcza Chrysler, stają okoniem. Wiem, że ludzie niezwiązani z przemysłem samochodowym, najczęściej ze zwykłej zawiści, życzą robotnikom jak najgorzej... Ale to, że pracuję za minimalną stawkę, ma usprawiedliwiać moje nastawienie? Ja mam źle, to i tamtych niech szlag trafi?!
Dlaczego Windsor pustoszeje? Tylko Ford w roku 2000 zatrudniał około 6 tys. osób, a dzisiaj jest około 1500 plus 600 na ulicy; GM w ogóle zlikwidował montownię skrzyń biegów. Solidnie trzyma się Chrysler, ale pamiętajmy, że zlikwidował montownię dużych samochodów dostawczych. Mało tego, kosztem dziesiątek milionów dolarów postawiono malarnię i... rozebrano ją za następne ciężkie miliony. No i jeszcze jeden kwiatek: szefo Chryslera, Sergio Marchionne, powiedział wyraźnie, że może zamknąć zakład w Windsor i przenieść produkcję do Meksyku! W tym samym czasie prezydent Obama mówi, że byłoby dobrze, gdyby Chrysler wznowił produkcję w St. Louis.
CAW płacze, że firmy domagają się cięć, że szukają ekstra oszczędności; ludziom się wmawia, że doczekaliśmy okropnych czasów. To prawda, nie jest łatwo, ale jak zawsze, tak i teraz, można mówić o tych, którzy mają zajęcie, i o tych, którzy pracy nie mają. Podobnie było w latach wielkiego kryzysu w Kanadzie, czyli przed II wojną światową.
Czasy były naprawdę trudne dla gros społeczeństwa, ale ci, którzy pracy nie stracili – nie mieli źle. Pracuję z gościem, który opowiadał mi o ojcu: mając 15 lat, opuścił dom rodzinny, aby szukać szczęścia, tj. pracy gdzieś w świecie, jak tysiące innych przemierzał Kanadę wzdłuż i wszerz. Inny Kanadyjczyk, baardzo już stareńki, opowiadał mi, jak w okresie okropnej suszy, która panowała w Saskatchewan, zdesperowany ojciec zapakował rodzinę na wóz i pokonał 1200 mil, kierując się w stronę Pacyfiku, na miejscu, gdzieś na północy Kolumbii Brytyjskiej, pozostawił trzech synów w baraku, który zbudował, a sam udał się w poszukiwaniu pracy. Mój rozmówca miał 10 lat, kiedy podjął naukę w pierwszej klasie.
Powróćmy jednak do dnia dzisiejszego. Często podaje nam się informacje, że zarobki robotnika a CEO to dziś różnica przeogromna; nam się płaci grosze, a oni mają miliony! Zgadzam się, że czasami są to godne potępienia praktyki, ale tam, gdzie właściciel zarabia nawet miliardy – nie mam z tym problemu. Miał chłop łeb na karku? Przy okazji daje nam pracę, a przecież o to chodzi. Jednak znaczna część koncernów, tak naprawdę, nie ma konkretnego właściciela. Zarząd?Akcjonariusze? A później czytamy, że ci najwyżej w hierarchii przepuszczają miliony, nie tylko płacąc sobie ponad ludzkie pojęcie, ale prowadząc luksusowe życie –oczywiście na czyjś koszt.
Zastanówmy się jednak, czy rzeczywiście dopiero w obecnej dobie zauważamy kominy płacowe, które wyrażają różnicę w zarobkach liczoną setkami procent? Nic bardziej mylnego, nie jest to nowe zjawisko; częściej o tym słyszymy, a to za sprawą współczesnych środków przekazu. Prawda jest taka, że nawet w najcięższych czasach byli ci, którzy przymierali głodem, i "bezwzględni kapitaliści", którzy cięli płace, argumentując, że jest właśnie kryzys...
W latach wielkiego kryzysu
Aby mówić o dniu dzisiejszym, dobrze jest mieć odrobinę wiedzy o dniu wczorajszym, nawet po to tylko, aby móc porównać postęp, jaki nastąpił, np. w socjalu. Jest znacznie lepiej i na pewno powinno być jeszcze lepiej, ale jeszcze się taki nie urodził...
W latach wielkiego kryzysu, który chyba najbardziej dotknął Kanadę, ten, kto miał nawet byle jaką pracę, był kimś! Trochę to zabrzmiało śmiesznie, ale to nie jest moja opinia, a tych, którzy badają ten nieszczęsny okres w dziejach Kanady.
Co ciekawe i smutne zarazem, rządzący Kanadą, jak np. premier Bennett (1930–1935) i Mackenzie King (1921–1930, 1935–1948) nie za bardzo przejmowali się kryzysem; znacznie ważniejsza była dla nich równowaga budżetowa niż wyasygnowanie 20 milionów na pomoc najbiedniejszym. Dodam w tym miejscu, że kiedy wybuchła wojna, znalazły się miliardy i gospodarka ruszyła z kopyta. Niemniej jednak to inna historia i nie można jej zamknąć w kilku zdaniach, ale faktem jest, że rok 1939 uważany jest za koniec kryzysu w Kanadzie.
Jak już wspomniałem, bezrobocie w Kanadzie było ogromne, dlatego ci, którzy mieli pracę, zazwyczaj godzili się na kolejne obniżki, na niemal niewolniczy wyzysk, byle tylko się utrzymać. Coś podobnego obserwujemy i dzisiaj, nie na tak ogromną skalę, ale czym są obniżki zarobków, świadczeń socjalnych? Czym było postawienie robotników przed alternatywą: tniemy 3 dolary z trzynastu, albo do widzenia?
Warunki pracy były bardzo złe, nikt sobie głowy nie zaprzątał np. ekstraprzerwą, dołożeniem centa za nadgodziny; to nie wchodziło w grę. Jednocześnie ci, którzy stali na czele firm, sklepów itp., nie żałowali sobie. Podobnie jest dzisiaj, robotnicy Big 3 kolejny raz muszą z czegoś rezygnować, nie obcina im się stawek, ale odbiera inne przywileje. A ci, którzy podejmą pracę, dostaną 60 proc. stawki i muszą czekać 10 lat na to, aby móc zarabiać 34 dol. na godzinę. Ale jaką będą mieć wartość 34 dol. za dziesięć lat? I czy to oznacza, że obecni pracownicy przez następne dziesięć lat mogą zapomnieć o podwyżce? A poza tym w roku 2022 po Big 3 w Kanadzie może już nie być najmniejszego śladu...
W okresie rządów premiera Bennetta głośno było o komisji, na czele której stał poseł i minister zarazem Henry Herbert Stevens (rok 1934). Komisja zajęła się skargami na umawianie cen, obniżki zarobków, jednym słowem ogromnym obszarem spraw dotyczących setek tysięcy ludzi. Niestety, premier zlekceważył większość jego wniosków, co spowodowało ustąpienie Stevensa. Przy okazji trzeba pamiętać o tym, że media ówczesne były za tymi, którzy dysponowali kasą.
Kiedy Stevens w parlamencie zabrał głos w tej sprawie, największe gazety, jak np. "Globe", opublikowały nie tylko płatne ogłoszenia np. sieci wielkich sklepów (Eaton, Simpson), ale też artykuły podważające to, co Stevens powiedział. Raport jego komisji liczył... 9278 stron!
Rzecz jasna nie tylko w ten sposób walczono z autorem raportu, skargi składano na ręce premiera, co summa summarum doprowadziło do ustąpienia – o czym wspomniałem – Stevensa.
A czasy były zbójeckie, np. farmer dostawał 1,5 centa za funt wołowiny, a klient w sklepie płacił... 19 centów. Jak zwykle zarabiał pośrednik.
Komisja w swych pracach skupiała się na przemyśle odzieżowym, na działalności sklepów, przyglądano się z niedowierzaniem produkcji wyrobów tytoniowych. Pracowano w tym czasie sześć dni w tygodniu po 10 godzin, ale nie należały do rzadkości przypadki, kiedy w tygodniu wyrabiano przeszło 80, a nawet 100 godzin. I... ruki po szwam! A jak nie, to za bramę.
Przemysł tytoniowy przynosił – i chyba pod tym względem nic się nie zmieniło – ogromne zyski, ale pracowników trzymano krótko, płacono mało; w tym samym czasie kierownictwo nie tylko otrzymywało bardzo wysokie pobory, do tego dochodziły równie wysokie premie i bonusy. Prezes Imperial Tobacco zarabiał 25 tys. dolarów rocznie, w premiach miał dodatkowo 32-61 tys. Przeszło 20 wyższych urzędników zarabiało po 15 tys. dol. rocznie, a ciężko pracujący robotnik miał niecałe 11 dol. na tydzień za 45 godzin pracy. Rocznie firma zarabiała 6 mln dol.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że w owym czasie dochód w wysokości około tysiąca dolarów na rok nie zapewniał życia na minimalnym poziomie. Wystarczy zatem wspomniane 11 dol. pomnożyć przez 52 tygodnie, aby otrzymać mniej więcej wysokość zarobków.
Mając ogromne dochody (obecnie Chrysler, GM, Ford też "dobrze stoją"), firmy tytoniowe jednocześnie cięły stawki ze względu na... kryzys! Na przykład w latach 1931–1933 zarobki w jednej z firm spadły aż o 24 proc.
Prezes Macdonald Tobacco zarabiał 260 tys. rocznie, a i tak jego firma wykazywała zyski w wysokości 600 tys. dol. rocznie. Jeżeli on miał 260 tys., a robotnik 500 dol., to czy nie były to kosmiczna różnica podobna do tych, które obecnie tak się krytykuje?
Sieci sklepów Woolworth, Kresge, Metropolitan trzymały pracowników na krótkiej smyczy: nie było pewności co do liczby godzin tygodniowo, poza tym – jak obecnie – była to praca typu part-time. Kobiety czekały na telefon i nigdy nie wiedziały, kiedy pójdą do pracy i na ile godzin. W Metropolitan płacono około 4,30 dol. na tydzień, czyli mniej niż w Toronto wynosił tygodniowy zasiłek.
Woolworth w roku 1932 zarobił na czysto 1,8 mln dolarów, ale tysiące pracowników musiało się pogodzić z obniżką zarobków o 10 proc. (no bo kryzys).
Ponieważ minimalna płaca dotyczyła tylko kobiet – pracodawcy preferowali mężczyzn ponieważ można im było płacić jeszcze mniej... Na przykład w Toronto National Picture Frame Company zwolnił 17 kobiet, a w to miejsce zatrudniono mężczyzn za 10 centów na godzinę.
Co prawda Ontario Factory Act z 1884 r. mówił, że tydzień roboczy to sześć dni po 10 godzin, ale czy ktoś się tym przejmował? W torontońskiej restauracji na Spadina Ave. płacono 6,25 za 100 godzin tygodniowo.
Wydaje mi się, że jeszcze gorzej (w każdym bądź razie na pewno nie lepiej) było w Quebecu. Co prawda oficjalnie obowiązywał Minimum Wage Act, ale dla własnego dobra zatrudnieni nawet nie wspominali, że takie coś w ogóle istnieje. Poza tym pracodawcy występowali oficjalnie o zwolnienie z tego obowiązku i jeżeli w roku 1931 było takich spraw 94, to już w 1933 aż 1067.
Kiedy komisja Stevensa zbadała w Quebecu 31 zakładów, okazało się, że aż w 24 łamano przepisy, a 95 proc. kobiet otrzymywało znacznie niższe płace. I żadna się nie skarżyła... Nie muszę chyba dodawać, że najmniejsza próba protestu oznaczała utratę pracy.
W Quebecu, co tu dużo mówić, panował okropny wyzysk, zupełne nieliczenie się z człowiekiem. W St. Rose 19-latka otrzymywała 2 dol. za 55 godz. pracy, czyli 3,5 centa na godzinę.
Quebec był zagłębiem odzieżowym, zagłębiem bezwzględnego wyzysku: aby obniżyć ceny w torontońskich sklepach krawcowym w Quebecu płacono tyle co nic, np. cztery kobiety (plus pomagający nocami mężowie) szyły dziennie po 3 tuziny spodni, za tuzin (przypomnę, 12 sztuk) płacono im po 60 centów, przy czym jeszcze 5 centów potrącano! Zarobek wynosił zatem około 40 centów dziennie. Inny przykład: matka pracująca razem z córką dostawały 25 centów za tuzin krótkich spodenek.
Ale i oto kolejny przykład jakby żywcem wzięty ze współczesnych dysput na linii Big 3 – CAW. Eaton, sieć sklepów, szukając dodatkowych dochodów, wycofał się z płatnych wakacji, odebrał 7 z 9 dni świątecznych! 25 tys. zatrudnionych zarabiało średnio 970 dol. rocznie, a więc znacznie niżej granicy ubóstwa, ale 40 dyrektorów zarabiało średnio 35 tys. rocznie...
Tylko rewolucja?
Jak widzimy, historia zatoczyła koło, jeszcze mamy w pamięci płacz, że Chrysler i GM zbankrutują, że jesteśmy świadkami poważnego kryzysu. Tym razem obyło się bez takich konsekwencji, jak w latach 1929–1939 (w Kanadzie), ale czy na pewno? Dodrukowano dziesiątki ton papieru, co się przekłada na miliardy dolarów, jako tako uspokojono rynki – tylko nikt nie wie, co nas czeka w najbliższej przyszłości.
Oczywiście elitom finansowym nic nie zagrozi, może trochę zbiednieją, jak to mówił niesławnej pamięci Urban, że rząd sam się wyżywi, ale pytanie jest o przyszłość przeciętnego Kowalskiego!
Nic nowego pod słońcem, ale nie do końca – nie da się bowiem w nieskończoność odbierać tym, którzy mają nieco więcej, aby podciągać innych. Bush kiedyś powiedział, że jeżeli Polska potrzebuje pomocy, to otrzyma wędkę, ale nie rybę... I to jest właściwe. Przez to, że wysyła się do Afryki miliony ton żywności, likwiduje się miejscowe rolnictwo! Po co harować w pocie czoła, jak dobry, głupi biały człowiek podsyła tysiące ton darmowego zboża...
Nie można w nieskończoność likwidować miejsc pracy, zwłaszcza te, które gwarantowały spokojne życie, kształcenie dzieci, wakacje. To nie są żadne luksusy, taka powinna być nasza rzeczywistość: żeby w tak bogatym kraju, jak Kanada, brakowało pracy dla setek tysięcy ludzi? Przecież to paranoja!
Dzwoni pewnego dnia telefon, coś się szykuje, bo pani zagaduje o pieniądze na działalność partii, wstawia drętwą gadkę, jak to jej lider nadyma wątłą klateczkę m.in. w moim imieniu, aby mi się lepiej żyło... No nie, nie jestem aż taki durak, aby dać się wziąć na plewy.
Nie ukrywam, poprosiłem kobietę, aby nigdy więcej nie dzwoniła. Dzisiaj nie kartek do głosowania trzeba, a czegoś znacznie silniejszego, i to na tyle, aby wybrani przez nas ludzie naprawdę czuli odpowiedzialność przed nami. A co mamy? Śmiech na sali, premier nominuje ludzi do Senatu, pani ma Alzheimera, a mimo to głosuje, chociaż już chyba nawet nie wie,"co jest grane". Komu jest potrzebne to towarzystwo?
Na widok zadowolonych z siebie polityków otwiera mi się... o co to to nie, nie powiem, co mi się otwiera, bo jeszcze ze mnie ktoś zrobi terrorystę. Powiem delikatnie, że chcę być od nich jak najdalej i żadnemu nie wierzę; chciałbym tylko wiedzieć, kto – tak naprawdę – pociąga za sznureczki najważniejszych marionetek. Reszta to tylko pożyteczni głupcy: mają swoje pięć minut w życiu, a w tyłek dostaję ja, dostajesz Ty, Drogi Czytelniku, nasz sąsiad z trudem wiążący koniec z końcem.
My się nie liczymy, czy ktoś się nami przejmuje? Nawet kałasznikowa nie mamy w domu, nawet nie umiemy wyjść na ulice, aby zaprotestować, pokazać nasze niezadowolenie. Wciska nam się kit, że są procedury demokratyczne, to możemy w czasie wyborów pokazać, co myślimy o partii, o polityku; tak, możemy im, mówiąc dosadnie, naskoczyć obunóż na zakończenie pleców!
Historia zatoczyła koło, co dla mnie jest dowodem na to, że jesteśmy w stanie zapaści gospodarczej i tylko sztuczne podtrzymywanie trupa przy życiu stwarza pozory, że jest OK. Ale jak p..., to się chyba nie pozbieramy...
Leszek Wyrzykowski
Windsor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!