Wszystko, cokolwiek u człowieka ludzkie, nie wyłączając samopoczucia w danej chwili, zależy od naszego systemu wartości – oraz od perspektyw, z jakich obserwujemy świat i bliźnich.
Gdy spoglądamy na wielkość cywilizacji białego człowieka, wówczas sami rośniemy, konstatując jej wielkość i dokonania. Z drugiej strony mamy inaczej – mianowicie obserwując tempo, w jakim cywilizacja nasza upada, samych siebie umniejszamy w stopniu zastraszającym.
W wywołanym kontekście powiem, że gdy tak sobie czasami usiądę, tak sobie wtedy czasem pomyślę, że poskramiać zuchwałość jest rzeczą prawą. Co więcej: jeśli mieczem trzeba, to mieczem. Panie Wergiliuszu, czy pan poeta mnie słyszy? Czy też nie słucha mnie pan, korząc przed wielkością naśladowcy? Żeby nie powiedzieć inaczej, to jest następcy? Ironizuję oczywiście – co muszę zaznaczyć, boć ironia wpisana między słowa nie zawsze przypomina światłość morskiej latarni, wskazując Czytelnikowi drogę przez skomplikowany labirynt asocjacji odautorskich. Zaznaczam więc, co należy.
Myślę też (więc), że poskramiać zuchwałość jest rzeczą prawą, a jeśli miecz do tego potrzebny, wtedy w celu poskromienia użyć należy i miecza. Pani mnie słyszy, pani Gersdorf? Przydałoby się, pani i nam. Naprawdę. Pani – plus pani totumfackim – przydałoby się, albowiem nie ma ludzi złych z natury, są tylko odpowiednio wytresowani, są ich treserzy i są treserów nadzorcy. Nie sądzę zatem, by kilka zadanych płazem uderzeń nie mogło was ocalić, a co najmniej pozwolić wam oprzytomnieć. Nam zaś to samo by się przydało, bo wspólnota z zaburzonym systemem wartości nadzwyczaj skromne nadzieje na barkach dźwiga, krocząc w przyszłość. Czy inaczej: aspiracje.
Czy jeszcze inaczej powiedzmy, odkładając na bok panią byłą pierwszą prezes Sądu Najwyższego, a tuląc w dłoniach postać tak zwanego Międzymorza. Czy tam chuchając nań. Czy inaczej: w ramionach kołysząc. Oto wariacki zaiste sen środowisk z aspiracjami do eliciarstwa (inaczej: do efekciarstwa). Wariacki powiadam, bo nawet śnić warto byłoby z krztyną sensu na poziomie podstawowym.
Z drugiej strony poprzesadzajmy sobie nieco: gdyby tak Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Polaków, Węgrów – i tak dalej, i tak dalej – rzeczywiście przekonać do idei Rzeczypospolitej Wspólnej? Wtedy dla wielu sąsiadujących narodów, i to niezależnie od wzajemnych animozji, zarówno pomost bałtycko-czarnomorski, czyli idea zrodzona w latach trzydziestych XX wieku w publicystyce Józefa Łobodowskiego, jak i Międzymorze we współczesnym rozumieniu tego terminu, mogłyby ziścić się same z siebie. Jedno i drugie stanowiłoby bowiem naturalną konsekwencję aspiracji każdej z wymienionych i niewymienionych wyżej wspólnot narodowych. Aspiracji do wielkości. Następnie parę dekad wzrostu gospodarczego, wzmocnionego jednolitą wizją rozwoju regionu, a kształt Starego Kontynentu zmieniłby się trwale w każdym z możliwych wymiarów i aspektów. Oto sen wart wyśnienia.
Niedawno, omawiając perspektywy Unii Europejskiej, Rafał Ziemkiewicz przywołał Rzeczpospolitą Obojga Narodów, przypominając, że: „tolerancja i różnorodność były spoiwem wystarczającym, by jednoczyć w czerpaniu korzyści, ale za słabym, by skłaniać do wspólnego inwestowania i ponoszenia kosztów”. Po mojemu: pierwszorzędna refleksja, wyznaczająca właściwy kierunek. Na dobry początek. Bo jeśli przeszłość nie mogłaby nauczyć nas podobnych przełożeń, lepiej od razu zrezygnujmy z czegokolwiek.
Powiem inaczej i powiem więcej: podsycane przez Moskwę i Berlin antagonizmy między Warszawą, Wilnem, Kijowem, Mińskiem i Budapesztem, nie byłyby problemem. Rzeczywisty problem rozpoznawać należałoby właściwie, a ten leży wszak po zachodniej stronie Odry. To Niemcy są problemem. Czy raczej polityka niemiecka, ta sama od czasów pana Bismarcka. Może nie ta sama w odniesieniu do metod bezpośrednich, ale co do celów? Ta sama bez żadnych wątpliwości. To rozpad Unii jest problemem i zakusy Berlina, by ocalić miliardy miliardów, wydane na kolejną wersję „niemieckiego dzieła odbudowy”. Czy jak to się tam teraz nazywa. Ocalić – choćby siłą.
Nie dziwię się Niemcom, ale z drugiej strony, pamiętam: gdy Rzym walił się w gruzy, większość mieszkańców Imperium modliła się, by przy Rzymie pozostać. Czemu? Bo w tamtym świecie żyć bezpiecznie bez Rzymu i poza Imperium nie dawało się. Inaczej było, gdy rozsypywał się Mur Berliński. Wówczas nawet reprezentanci nomenklatury partyjnej nie chcieli dłużej trwać w komunizmie. Teraz z kolei rozpada się Unia Europejska, lepiona gnijącymi rojeniami pociotków po Gramscim, i chociaż w związku z powyższym niemal wszyscy zbudowani jesteśmy z wątpliwości (w istocie mało co przed Europą pewne), to jedno wiemy – kto pierwszy przedłoży atrakcyjniejszy projekt ludom zamieszkującym kontynent na wschód od linii Szczecin – Praga – Salzburg – Triest, aż po Albanię, Macedonię i granicę bułgarsko-turecką na południu, ten również całej Europie wydzierga realny kształt przyszłości. Rzecz w tym, by tego kształtu nie dziergano bez reszty w Moskwie czy Berlinie, a tylko niezbędną odrobinę w Waszyngtonie.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!