farolwebad1

A+ A A-
Inne działy

Inne działy

Kategorie potomne

Okładki

Okładki (362)

Na pierwszych stronach naszego tygodnika.  W poprzednich wydaniach Gońca.

Zobacz artykuły...
Poczta Gońca

Poczta Gońca (382)

Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.

Zobacz artykuły...
sobota, 09 czerwiec 2012 00:46

"Myślę że Betar zmienił ducha Żydów"

Napisane przez

piątek, 08 czerwiec 2012 17:06

Tego ze sobą nie zabierzesz

Napisane przez

jacekPrzeważająca większość z nas martwi się raczej jak tu zrobić, by w końcowej fazie życia mieć na niezbędne wydatki i ewentualnie jakieś dodatkowe atrakcje. Stąd – tendencja do oszczędzania. Szczególnie widoczna u tych z nas, którzy nie urodzili się (jak mówią Anglicy) ze srebrną łyżeczką w ustach, czyli zaczynali skromnie. A następnie całe życie ciężko pracowali, by na wszystko starczyło i jeszcze coś zostało na wygodne życie na emeryturze. Oszczędzamy, czasem – ciułamy, byle tylko konto rosło.

      I słusznie.

      Co nie znaczy, że to jedyny problem z pieniędzmi w ostatniej fazie życia. Wbrew pozorom, należy też zastanowić się nad wydatkami (czy nie za niskie?) w fazie emerytalnej. By nie zostawić ciężko zapracowanych pieniędzy nie tym, komu chcieliśmy.

      Nadmierna ostrożność w wydawaniu pieniędzy w emerytalnej fazie życia to nawyk, który często prowadzi do straconych bezpowrotnie okazji. Załóżmy, że przedmiot naszego zainteresowania, państwo Kowalscy, mają na koncie emerytalnym zgromadzone dość pieniędzy na życie jeszcze przez wiele lat. Zastanawiają się nad kupnem „wycieczki całego życia” po Europie. Koszt – dajmy na to: kilkanaście tysięcy dolarów. Państwo Kowalscy wahają się i rezygnują. „Bo może to za bardzo nadszarpnie zaoszczędzone zasoby”. Najczęściej jednak, strach przed nadmiernymi wydatkami sprawi, że nigdy już na tę wycieczkę nie pojadą. Nigdy czegoś tam atrakcyjnego nie przeżyją. A pieniądze?

      Od kilku lat gospodarka światowa zmaga się z kryzysem finansowym. Wielu przyprawia to o nerwowe drżenie rąk i pióra przy wypisywaniu kolejnego czeku. Zdarzają się i przypadki, gdy ktoś – na przykład – rezygnuje z zakupów ulubionych potraw (dajmy na to: mięsnych), dla celów oszczędnościowych. Tak postępowali przodkowie w trudnych latach kryzysu międzywojennego, tak więc postępuję i ja.

      Nie zaważając, że na koncie takiego emeryta znajduje się na przykład 600 tysięcy dolarów.

      Jak z wszystkimi innymi przypadkami operacji finansowych, przy wydawaniu zasobów w wieku emerytalnym należy kierować się rozsądkiem, a nie nerwowością. Nie chodzi tylko o niewykorzystane sytuacje i okazje. Także o podstawowe zagadnienie: komu owe nie wydane pieniądze przyniosą ostateczną korzyść?

      Pieniądze zgromadzone na kontach RRSP czy RRIF należą do oszczędzającego emeryta, ale pod warunkiem, że je z tego konta wyjmuje zgodnie z ustalonymi regułami. Jeżeli debity są niższe od przewidzianych, rosną należne państwu podatki. W niektórych okolicznościach można w ten sposób stracić na rzecz państwa nawet i połowę swoich oszczędności.

Co więcej, państwo nie waha się przed zagarnianiem należnych sobie sum nawet po śmierci oszczędnego i gospodarnego emeryta. Opłaty za zarządzanie spadkiem (probate fees) są różne w różnych prowincjach Kanady, ale bywa, że sięgają nawet połowy masy spadkowej. Kto nie wykorzysta 500 tysięcy dolarów swojego majątku, ten wzbogaci skarb państwa o 220 tysięcy dolarów w opłatach skarbowych przy realizacji testamentu. Nie tylko przepadną te pieniądze, ale do „strat” należy także włączyć nie zainkasowane sumy należne ustawowo na mocy przepisów o Old Age Security.

      Jak zawsze przy rozpatrywaniu sytuacji majątkowej, i tu dobrze jest zastanowić się, podliczyć wszystko i ewentualnie poradzić się specjalisty, doradcy finansowego. Bowiem, jak wynika z przepisów, jeśli masz pozostawić po sobie ponad milion dolarów – lepiej wydać je samemu.

piątek, 08 czerwiec 2012 15:51

W restauracji w Chinach

Napisane przez

Na pytanie, która kuchnia lepsza polska czy chińska odpowiadam zawsze: są one na tyle inne, że też i nieporównywalne. Będąc w Polsce zawsze tęsknię za potrawami z Chin a w Chinach za potrawami z Polski. Jednak atmosfera chińskich restauracji jest moim zdaniem nieporównywalnie lepsza niż w Europie.

      Jak to wynika z ich wolnościowego podejścia do życia oraz przepisów prawa w restauracji w Chinach możemy czuć się bardzo swobodnie. Przejawia się to m.in. tym, że bez najmniejszych sprzeciwów personelu można wnieść swój własny alkohol, którego ceny w sklepach są śmiesznie niskie. Nikt nie zabroni nam też palić (są nieliczne, w których się nie pali). Jeżeli towarzyszy nam nasz pies czy kot ma on również prawo być razem z nami. Często również po knajpie buszuje pies lub kot właściciela.

      Co do cen to są one różne zależnie od standardu czyli od bardzo tanich po bardzo drogie. Widełki cenowe są w tym przypadku dużo szersze niż w Polsce. Jak to bywa i w Polsce, ceny zależą bardziej od wystroju restauracji oraz całej otoczki niż od stopnia “smaczności” dań. Płacąc rachunek nie istnieje coś takiego jak napiwek a rachunek jest często zaokrąglany w dół przez kelnera na korzyść klienta.

      W odróżnieniu od Europy, gdzie restauracje znajdują się z reguły na parterze, w Chinach często spotkamy się z restauracjami na którymś piętrze. Raczej rzadko mamy do dyspozycji europejskie sztućce więc musimy sobie dawać radę pałeczkami i łyżką (jest tak samo popularna jak u nas).

      Co do smaków to jest ich tak wiele, że nie sposób mi tu teraz tego opisać a twierdzenia np. że kuchnia chińska jest ostra to tylko 10 procent prawdy, bo możemy w niej spotkać prawie każdy rodzaj smaku.

      Jednego czego w niej nie spotkamy to serów, których pokolenia Chińczyków "nie wymyśliły". Nie znaczy to, że smakosze serów nie mają w Chinach możliwości ich skosztowania ale są one dostępne tylko w drogich restauracjach, które oferują "egzotyczną" kuchnię europejską. W takich przybytkach, zlokalizowanych głównie w światowych sieciach hoteli (choć nie tylko) menu jest zazwyczaj dwujęzyczne (chińsko-angielskie), często opatrzone fotografiami poszczególnych dań.

Adam Machaj

W razie wszelkich pytań lub spraw związanych z Chinami prosimy o bezpośredni kontakt z Autorem, e mial:  Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

raportzpanstwasrodka.blog.onet.pl

piątek, 08 czerwiec 2012 15:47

Czy warto być kobietą?

Napisane przez

wielodzietni "Mam 31 lat i jestem matką trzyletniego chłopca i rocznej dziewczynki. Zawsze marzyłam o tym, żeby wcześnie wyjść za mąż, mieć kochającego męża i zdrowe dzieci. Wszystko ułożyło się tak, jak pragnęłam, a mimo to, ja wciąż nie jestem szczęśliwa.

      Czuję się zmęczona, nie mogę wykroić dla siebie z dnia nawet piętnastu minut, a moje bezdzietne koleżanki są w tym czasie wypoczęte, zrelaksowane i zadbane. One pracują, umawiają się na imprezy, chodzą na gimnastykę i biegają po sklepach. A ja? Cóż ja? Po każdej rozmowie z nimi czuję się głupia i upokorzona. One czasem śmieją się ze mnie i mówią: "no to po co ci to było?" Widzę, jak omija mnie wszystko co miłe. Zaczynam żałować, że zdecydowałam się na takie życie. Ostatnio przestają mnie cieszyć dzieci, mam o wszystko pretensje do męża, siebie, całego świata. Dlaczego jedni mają takie fajne życie, a moje jest takie jednostajne i trudne? (...)"

Agata

      Agata, jesteś wspaniałą, bardzo wartościową kobietą. Na pewno czujesz się zmęczona, bo prowadzenie domu i opiekowanie się dwójką maluchów wymaga wiele wysiłku. Wydaje mi się, że potrzeba ci w tym momencie kilku rzeczy. Po pierwsze odpoczynku (może mógłby cię w tym wspomóc mąż, ktoś z rodziny lub któraś z bezdzietnych przyjaciółek), po drugie poluzowania kontaktu z toksycznymi koleżankami (mniej rozmów z nimi z pewnością wyjdzie ci na dobre), po trzecie znalezienia sobie grupy młodych mam, po to, aby się wzajemnie wspierać, podnosić na duchu i dzielić troskami.

      I pamiętaj, nie ma chyba na tym świecie nic cenniejszego niż dać życie i miłość drugiemu człowiekowi. Nie można tego porównać do żadnych uciech, chodzenia po sklepach, imprezowania itp. Macierzyństwo oczywiście niesie ze sobą zmęczenie, troski, nieprzespane noce. Ale tak to już jest, że wszystko co dobre, pełne i wartościowe w naszym życiu wymaga trudu i poświęcenia. Miłość macierzyńska od zawsze wiązała się z wyrzeczeniem. I właśnie dojrzałość matczynej miłości polega na tym, że matka ten trud akceptuje, zgadza się go przyjąć i nie ucieka od niego za wszelką cenę. Jeśli kobieta nie jest gotowa znieść cierpienia dla swojego dziecka, nie będzie też potrafiła go ani kochać, ani wychowywać. Ale to jej poświęcenie jest też jej najlepszą inwestycją, można powiedzieć, że "opłaca się". Naprawdę nic nie jest w stanie dać tak wiele radości, satysfakcji i spełnienia jak bycie matką. Na zawsze pamięta się pierwszy uśmiech, pierwszy ząbek, pierwszy samodzielny krok, pierwsze "kocham cię" - to wszystko daje poczucie, ze trud włożony w opiekę i wychowanie dziecka ma sens. Potem, gdy przychodzi dojrzały wiek, kobieta cieszy się obecnością, pomocą dzieci i wnuków. Tak naprawdę nigdy już nie będzie sama.

      W dzisiejszych czasach kobiety, które czują w sobie pragnienie bycia żonami i matkami mają niełatwe zadanie. Współczesne media propagują bowiem model eleganckiej bizneswoman, nastawionej przede wszystkim na sukces i przyjemność, zainteresowanej głównie urodą, pozycją, luksusem materialnym, która dystansuje się od małżeństwa i macierzyństwa. Często jest też ona podobna do mężczyzny, nieuległa, silna i wyzwolona seksualnie. Wmawia się nam jednocześnie, że era kobiet – oddanych mam i wiernych żon skończyła się. Pamietajmy, że naszym przodkom też reklamowano różne obrazki kobiet: ascetyczne damy ze średniowiecza, renesansowe szlachcianki, barokowe kokietki, romantyczne muzy, pozytywistyczne emancypantki, czy socjalistyczne przodownice pracy... Tamto minęło. Dziś przyszedł czas na wyzwoloną, silną, męską... To też minie. Wiekszość kobiet, w głębi duszy marzy o szczęśliwej rodzinie, kochającym mężu i to – niezależnie od ich aspiracji zawodowych - jest dla nich najważniejsze. Dlatego, biedne te z nas, które uwierzą w propagandę środków masowego przekazu. Przyjęcie proponowanego przez nie stylu życia jest groźną pułapką. Prowadzi do wielu nieszczęść, do niszczenia więzi rodzinnych, a z biegiem czasu do zgorzknienia, samotności i rozpaczy wszystkich: kobiet, mężczyzn i dzieci.

      Przy okazji warto zauważyć, że człowiek, niezależnie od czasów, w których żyje, fizycznie i psychicznie jest taki sam. Mamy takie same potrzeby, pragnienia, oczekiwania jak nasi dziadowie. Czasy się zmieniły, ale ludzie nie. Kobieta zawsze była i będzie inna niż mężczyzna. Dlatego też i jej rola społeczna musi być inna. "Tylko ona może być matką. Tylko ona może podzielić się z własnym dzieckiem swoim ciałem i krwią. Macierzyństwo jest najpiękniejszą realizacją kobiecości. I nie chodzi tu tylko o macierzyństwo fizyczne. Nie mniej ważne jest macierzyństwo duchowe, które oznacza podtrzymywanie życia w innych ludziach przez karmienie ich kobiecą obecnością, miłością i codzienną troską. W tym sensie każda kobieta powołana jest do macierzyństwa..." (M. Dziewiecki)

      Na koniec myśl Nicole Echivard: "W rodzinie kobieta jest więzią, która łączy ojca z dzieckiem. Jest tą, przez którą ojciec spieszy ku dziecku, a dziecko ku ojcu. Tą, ku której spieszy i ojciec i dziecko. Jest wspólnym oddechem ojca i dziecka. Dzięki niej ojciec staje się bardziej ojcem, a dziecko bardziej dzieckiem..."

B. Drozd - psycholog

Mississauga

piątek, 08 czerwiec 2012 11:36

Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (65)

Napisane przez

 Były to czasy, gdy rząd polski z gen. Sikorskim na czele pertraktował z Moskwą o utworzeniu Armii Polskiej na terenie ZSRR. Z Zachodu Czerwony Krzyż przysyłał pomoc w postaci ubrań, obuwia oraz żywności i słodyczy. Często, gdy dzieci przychodziły na lekcje, gotowano kakao i częstowano nim wszystkich uczestników. Szkoda, że ta pomoc szybko się zakończyła. A stało się to, gdy Anders wyprowadził swą armię do Iranu. Sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, gdy odkryto zbrodnię katyńską i wiadomość ta rozeszła się za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Trwało to do rozpoczęcia organizowania Armii Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Berlinga. Wówczas stosunek do zesłanych Polaków, jako do ponownych sojuszników, znacznie się poprawił. Po zakończeniu II wojny światowej i utworzeniu w polsce rządów komunistycznych powstały warunki powrotu, lecz nie na ziemię rodzinną, tylko do Polski w granicach utworzonych po 1945 r.

      Niełatwo było wyrwać się ze stepów Syberii. Władze sowieckie wiedziały, kto ma liczną rodzinę i takie starali się zatrzymać. My i kilka innych rodzin Polaków nie zdołaliśmy wyjechać pierwszym transportem. Powód był prosty. Ojciec wcześniej nie chciał przyjąć paszportu radzieckiego i mądrze zrobił, chociaż odpokutował to więzieniem. Gdyby przyjął, bylibyśmy obywatelami ZSRR i droga do Polski byłaby dla nas zamknięta.

      Zaczęły krążyć pogłoski o przygotowaniach drugiego transportu. Problem był w tym, że gdy nas tu przewieziono, NKWD odebrało rodzicom polskie dokumenty tożsamości, m.in. polski paszport ojca. Dokumenty te były przechowywane w archiwum w mieście Pietropawłowsk, w którym także mieszkali Polacy. Oni wiedzieli, od kogo zależy wydanie paszportu. Wówczas ojciec sprzedał krowę i poszedł na piechotę do Pietropawłowska. I paszport przyniósł. Jak w szczegółach wyglądało jego odzyskanie – ojciec nie opowiadał, przynajmniej nam, dzieciom. Można się tylko domyślić, że przekupił odpowiedniego urzędnika.

      Gdy ponownie zjawiła się komisja kwalifikująca Polaków do wyjazdu i znowu próbowała przekonywać, że nie jesteśmy Polakami, bo nazwisko Żurawski nie jest polskie, lecz rosyjskie – ojciec wyciągnął polski paszport. Było to dla nich wielkim zaskoczeniem, ale i dowodem nie do odparcia. Gdy pytali go, skąd ma ten dokument, odpowiedział, że miał go cały czas przy sobie. Próbowali jeszcze straszyć, ale wreszcie pozwolenie na wyjazd otrzymaliśmy.

      Gdy opuszczaliśmy Kaługino, dzięki zapobiegliwości ojca i pracy nas wszystkich mieliśmy nową, własną ziemiankę składającą się z dwóch pomieszczeń: izby i kuchni. W kuchni stał duży ruski piec chlebowy, na którym mogło spać kilka osób. Podobny piec był u nas w Słobódce i u stryja Piotra w Dałaniach. Izbę i kuchnię poprzedzał korytarzyk. Obok ziemianki stał sporych rozmiarów chlewik, a w nim trzy nasze krowy. Oprócz tego dosyć duży ogród. Wszystko to ojciec kupił od Ukraińców, także zesłańców z lat 30., którym stopniowo pozwalano wracać w strony rodzinne. Tubylcy często mówili żartobliwie: "Ciebie, Józef, władza sowiecka powinna ponownie rozkułaczyć".

      Dokładnie nie pamiętam, ile lat mieszkaliśmy w nowej ziemiance. Może 3,5 roku. W niej zmarła śp. Babcia Anna. W pierwszych latach naszego pobytu na Syberii miała wylew i sparaliżowaną prawą połowę ciała. I tak biedna leżała całe lata na tzw. pryczy, na której był położony siennik wypchany słomą. Może dlatego nie miała odleżyn. W dzień siedziała i modliła się. Była nałogową palaczką. Bez machorki nie potrafiła żyć. Robiła skręty z machorki, a gdy i tej zabrakło, prosiła mnie, żebym postarał się dla niej o mech. Ja musiałem po cichu podkradać się pod domy sąsiadów i wydłubywać mech spomiędzy bali. Niełatwo mi było zdobyć kawałek gazety na wykonanie skręta. Babcia Anna zmarła w Kaługino, już w nowej ziemiance, zimą 1944/1945. Gdy już czuła, że nadchodzi kres jej życia, martwiła się, że może być pochowana bez trumny, bo o deski było bardzo trudno. Ojciec ją zapewnił, że trumnę zrobi, że deski na ten cel ma odłożone. I tak się stało. Babcia została pochowana w trumnie na cmentarzu w Kaługino. Pamiętam, że w trakcie wichury śnieżnej wraz z ojcem długo rąbaliśmy mogiłę w zamarzniętej ziemi. W dziecięcej naszej pamięci babcia Anna pozostanie jako ta, która zawsze dbała o to, byśmy na zimno wychodzili odpowiednio ubrani. Zawsze miała dla nas dobre słowo.

      Okoliczności wyjazdu z Kaługino do Polski nie bardzo pamiętam. Utkwiła mi natomiast w pamięci taka przygoda. W trakcie transportu, na drugi lub trzeci dzień pociąg zatrzymał się na jakiejś dużej stacji. Ojciec poszedł na pobliski targ, tymczasem zaczęto mówić, że transport wkrótce ruszy. Mama posłała mnie, bym zawołał ojca, ale go nie znalazłem. Gdy wróciłem, zobaczyłem oddalający się nasz pociąg. Próbowałem biegiem dogonić go, ale nie dałem rady. Gdy transport zniknął, stanąłem i zacząłem płakać. Na sąsiednim torze stał pociąg złożony także z wagonów towarowych, w których przy otwartych drzwiach siedzieli żołnierze wracający z frontu. Jeden z żołnierzy pocieszał mnie: "Malczyk, ty nie płacz. Nasz transport wielokrotnie mijał się z waszym. Na pewno niedługo go dogonimy". Wciągnął mnie do wagonu, zrobił miejsce na leżącym obok plecaku. Zmęczony przeżyciami usnąłem. Gdy obudziłem się, wszyscy spali. Cichutko wylazłem z wagonu i zacząłem iść po peronie. Była to duża stacja kolejowa Czelabińsk. Idąc wzdłuż różnych budynków, dostrzegłem w dużej sali wyświetlany film pt. "Czapajew". Wlazłem po jakiejś kracie i przez ponad godzinę oglądałem ten film do końca. Zacząłem rozglądać się i rozpytywać. Jakiegoś mężczyznę zapytałem, czy nie przejeżdżał tędy polski transport. Wskazał ręką kierunek i powiedział, że jeszcze może stać na torze 14. Była już godzina późna, chyba 20 – 21. Nie było wyjścia. Zacząłem nurkować kolejno pod stojącymi pociągami na tej olbrzymiej stacji węzłowej. Rzeczywiście, na wskazanym torze 14. stał nasz transport. Radość obustronna była wielka. Ojciec w tym czasie szukał mnie na dworcu. Gdy wrócił, spałem już mocno wśród tobołów.

      Transport nasz dotarł wreszcie aż do Czaplinka w województwie szczecińskim. Gdy tu się zatrzymał, ojciec wypatrzył nad jeziorem domek, który mu się spodobał. Ale miejscem rozładowania był Łobez i tam nas zawieziono. Rozładowano i umieszczono w jakiejś pustej hali składowej przy fabryce krochmalu. I tu życiem znowu pokierował przypadek. Renia wybrała się obejrzeć miasto. Na głównej ulicy zobaczyła szyld: "Restauracja Wilnianka. Regina Żurawska". Zaintrygowana imieniem i nazwiskiem weszła do środka. Jakie było jej zdumienie, gdy za ladą zobaczyła ciotkę Reginę, wdowę po naszym stryju Antonim z Brasławia. Okazało się, że jest tu sporo brasławian, m.in Eliasz Trabszo, agronom brasławski, i Paweł Andrzejewski, sekretarz brasławskiego starostwa z synem Ryśkiem. Pojawił się Jurek Żurawski, mój brat stryjeczny, który szybko pobiegł po konie i zabrał nas do willi, którą przy ul. Węgorzyńskiej zajął Trabszo. Jurek szybko znalazł dla nas pusty dom przy ul. Kraszewskiego i tak ostaliśmy się w Łobezie. Eliasz Trabszo, który był tu agronomem powiatowym i znał ojca jeszcze ze Słobódki, namawiał, by objął gospodarstwo. Obiecał swą pomoc w znalezieniu odpowiedniego poniemieckiego i w otrzymaniu z UNRY konia i innego inwentarza. Ale ojciec powiedział, że dziękuje, nie chce ziemi. "Ty, Eliasz, jeżeli możesz, znajdź mi zatrudnienie dozorcy" – powiedział. Ojciec po doświadczeniach Syberii inaczej już na świat patrzył, wiedział, że Sowieci zniszczą w Polsce gospodarkę indywidualną wcześniej czy później. Zatrudnił się więc jako stróż nocny w gorzelni. Przepracował tam do emerytury. Skromny domek przy ul. Kraszewskiego zamieniliśmy na parter ładnej willi przy ul. Rapackiego 7. Tu zmarli nasz ojciec i nasza mama. Stąd siostry powychodziły za mąż. Rodzina rozrosła się o nowe pokolenia. Do nas tutaj przyjeżdżał Witek z Anglii. Ja po ukończeniu Technikum Budowy Okrętów i Energetyki w Szczecinie wróciłem do Łobezu. Tu od 1953 r. pracowałem w kilku zakładach, a w r. 1970 założyłem w budynku gospodarczym, stojącym na naszej posesji, warsztat samochodowy. Witek mi w tym dużo pomagał. Nie ożeniłem się, chociaż na brak powodzenia u dziewcząt nie mogłem narzekać. W młodości z pasją uprawiałem sport amatorski, odnosząc w tym niemałe sukcesy.

      Obecnie przy ul. Rapackiego mieszkamy sami z siostrą Tereską, wdową. Jadzia po tragicznych przejściach rodzinnych mieszka także w Łobezie, w swoim mieszkaniu w bloku. Renia po wyjściu za mąż zamieszkała w Świnoujściu. A mój młodszy brat, zawodowy sportowiec i trener, mieszka w Łodzi. Założył tam rodzinę, z którą utrzymuję ścisłe kontakty.

      Z Syberii wróciła, wywieziona tam już po wojnie, cała rodzina stryja Piotra z Dałań. Rodziny braci Żurawskich ze Słobódki, Brasławia i Dałań rozsypały się po całej Polsce. Ich potomstwo można dzisiaj znaleźć w Łobezie, Łowiczu, Łodzi, Świnoujściu, Warszawie, Olsztynie, Łańcucie, Kazimierzu Dolnym, a nawet za granicą.

      A ja sobie w dalszym ciągu prowadzę warsztat samochodowy i cieszę się spokojną starością.

      WSPOMNIENIA Z BRASŁAWIA

      Rozmowa z Jerzym Żurawskim

      z Kazimierza Dolnego

      - Urodził się Pan w Brasławiu na północnej Wileńszczyźnie. To dość daleko, sto sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Wilna. Jakie to było miasteczko?

      - Po pierwszej wojnie Brasław był zapadłą, zniszczoną wojnami mieściną, w której, jak naliczyłem, tylko kościół, cerkiew i szpital były budynkami murowanymi. Wszystko inne było drewniane i to wszystko zapadające się w ziemię. Takie ruskie parterowe domki. Śliczne, zbudowane z okrągłych bali z pięknymi węgłami, z "koronkowymi" wycinanymi ozdobami okien. Do dnia dzisiejszego sporo się ich zachowało. To żywy skansen. Kiedyś na wzgórzu od X wieku stał drewniany zamek. Miał podobno siedem wież i jedną wielką bramę piętrową. Trzeba wiedzieć o tym, że był to gród na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami. Kontrolował całą trasę wschód – zachód wiodącą przez Brasław.

      - Pomiędzy jakimi jeziorami?

      - Pomiędzy jeziorem Drywiaty (było ono po Naroczu największym jeziorem w przedwojennej Polsce) i jeziorem Nowiato, które wydzieliło się od tego wielkiego jeziora Drywiaty dzięki nasypaniu grobli. Na północ zaś leży cały zespół połączonych jezior, z których największe to Strusto i Snudy. Wspaniała, do dziś nieskażona przemysłem przyroda.

piątek, 08 czerwiec 2012 11:30

JESTEŚMY AMERYKANAMI POLSKIEGO POCHODZENIA

Napisane przez

 Rozmowa z prof. dr Zbigniewem Antonim KRUSZEWSKIM wykładowcą Uniwersytetu Stanowego Texas w El Paso oraz wieloletnim wiceprezesem Kongresu Polonii Amerykańskiej

      - Kongres Polonii Amerykańskiej to federacja organizacji polonijnych...

      - Kongres jest federacją 3 tysięcy organizacji polonijnych z 36 stanów. Dzieli się na wydziały i zrzesza Amerykanów polskiego pochodzenia wywodzących się z 3 fal emigracyjnych: starej wielopokoleniowej; wojennej, którą reprezentuję we władzach Kongresu osobiście oraz ostatniej tzw. solidarnościowej, którą stanowią jeszcze w większości obywatele polscy.

      - Pan Profesor przewodził w Kongresie Komisji d/s Polskich...

      - Z urzędu zajmowałem się koordynacją spraw polskich. Musiałem więc być ze wszystkim na bieżąco. Musiałem spotykać się i rozmawiać z przedstawicielami władz polskich, aby nieustannie poznawać Waszą krajową argumentację.                       

Równie ważną sprawą było przygotowanie naszego przyszłego pokolenia polonijnego do jeszcze większego udziału w życiu społecznym USA, aby mogło ono stale podwyższać swój udział we wszelkich władzach rejonowych, w lokalnych, sądowniczych czy wreszcie w dyplomacji amerykańskiej. Zależy nam, aby nowe pokolenie polonijne było coraz bardziej reprezentowane w środowisku amerykańskim.

      Kongres Polonii Amerykańskiej, przypominam raz jeszcze, był przez minione lata jednym z nielicznych głosów prawdziwie niepodległej Polski. Tym chlubnym wyjątkiem był m. in. Artur Rubinstein, który na pierwszym - po II wojnie światowej - walnym zebraniu ONZ odegrał hymn Polski nieobecnej tam wówczas. Nieobecnej, bo rząd emigracyjny w Londynie przestał już być uznawany, a nowy komunistyczny nie był jeszcze zaproszony.

      - Jaka jest dziś rola Kongresu Polonii Amerykańskiej w podejmowaniu decyzji politycznych w Stanach Zjednoczonych...

      - Kongres musiał przekonać amerykańską opinię publiczną oraz senatorów, że wejście Polski do NATO jest w interesie USA oraz Rzeczpospolitej. My jako obywatele Stanów Zjednoczonych, lojalni obywatele, występujemy podobnie jak wiele innych grup etnicznych, starając się wytłumaczyć, iż pewne interesy krajów pochodzenia nakładają się na nasze interesy amerykańskie.

      - Wszystko o czym wcześniej rozmawialiśmy było działaniami dla kraju. A co udało się Kongresowi zrobić, aby w USA - w jeszcze lepszym świetle ukazać obraz Polonii amerykańskiej?

      - Obraz Polonii amerykańskiej zmienia się nieustannie. Dziś 90% naszej Polonii to już nie żadni Polacy tylko Amerykanie polskiego pochodzenia, którzy są coraz bardziej dumni ze swojej amerykańskości i jednocześnie swoich korzeni - szczególnie jednak od czasów papieża Jana Pawła II i Solidarności.

      - Jak liczna jest dziś Polonia amerykańska?

      - W USA co 10 lat przeprowadzany jest spis ludności. W roku 1970 spis taki wykazał 6,5 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. W kolejnym spisie, kiedy na Stolicy Apostolskiej zasiadał już nasz rodak Jan Pawel II - a w Polsce powstała Solidarność było już 8 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. Nie oznacza to wcale jednak, że urodziło się prawie 2 mln nowych Amerykanów polskiego pochodzenia, lecz że wielu z nich stało się ponownie dumnymi ze swego europejskiego pochodzenia.

      Ostatni wreszcie spis wykazał dalszy wzrost polskiego lobby i sumę 9,5 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. Co będzie dalej? Zobaczymy. Zależeć to także będzie od utrzymania w spisie pytania o swoje korzenie. Każde takie bowiem pytanie w spisie pociąga za sobą dodatkowa pracę i dodatkowe wydatki.

      Ci Amerykanie polskiego pochodzenia to ludzie, którzy nie znają języka polskiego i nie mają na co dzień żadnych związków ze sprawami polskimi. Są natomiast dobrymi sędziami, wykładowcami na wyższych uczelniach, cenionymi inżynierami, chemikami czy wreszcie doskonałymi lotnikami i pracownikami firm i towarzystw lotniczych.

      - Śmiało więc twierdzenie o polskim gettcie w USA odłożyć możemy do starych bajek?

      - Mówienie dziś o polskim gettcie - Greenpoincie w Nowym Jorku czy Jackowie w Chicago jest bardzo szkodliwe. Dziś Amerykanie polskiego pochodzenia pracują na wielu odpowiedzialnych stanowiskach we wszystkich stanach USA.

      Pamiętam kiedy byłem prezesem Polskiego Związku Akademików zebraliśmy na samym środkowym wschodzie Stanów Zjednoczonych 800 nazwisk polskiego pochodzenia. Listę tę przesłaliśmy do Nowego Jorku, gdzie powiększono ją o kolejne nazwiska z innych regionów USA. Łącznie na nowej liście znalazło się wówczas około 2000 nazwisk. Dziś liczba ta wynosić może nawet i 5000 osób. Nie ma niestety nowego spisu.

      Mamy tu w USA 1,5 tys. naukowców polskich - członków Instytutu Naukowego - płacących 75 dolarów składki. Jeśli więc dodamy tych, którzy składek nie płacą to z pewnością otrzymamy liczbę znacznie większą.

      - Cieszymy się z tego, także w kraju...

      - Tego my raczej nie widzimy i nie czujemy. Do tego nawet stopnia, że w jednej z nie tak dawnych edycji Nauki Polskiej w V tomie pt. „Nauka polska na obczyźnie” nie zamieszczono podstawowych nazwisk emigracyjnych - np. prof. Wandycza największego historyka polskiego - ograniczając się zbyt często do nazwisk osób, które żadnymi naukowcami wcale nie są. To jest tragiczne nieporozumienie.

      Jeśli się publikuje pracę typu „Who is who?” to wszelkie prace redakcyjne należy zacząć od kraju, w którym oni mieszkają i pracują. Z tych też krajów należy zrobić listy i ogłaszać je, czekając kto jeszcze odezwie się.

      Z myślą też uniknięcia w przyszłości podobnych błędów przywiozłem do Polski listę 1,5 tys. naukowców polskich oraz polskiego pochodzenia - członków naszego Instytutu Naukowego.

      - Zwiększające się nieustannie zainteresowanie swoimi korzeniami wśród Amerykanów polskiego pochodzenia prowadzi nieuchronnie do zwiększenia się kontaktów codziennych z Polską oraz częstszych niż w przeszłości przyjazdów do kraju...

      - Dziś nie ma już żadnych ograniczeń, z wyjątkiem finansowych, w odwiedzaniu kraju. Do Polski przyjeżdża więc coraz więcej Amerykanów polskiego pochodzenia - nawet do 200 tys. rocznie.

      Ciekawe jest ponadto, że do Polski coraz liczniej zaczyna zaglądać także intelektualiści amerykańscy oraz twórcy i ludzie ze środowisk opiniotwórczych.

      Podam przykład. Amerykańskie Muzeum Narodowe prowadzi od lat tury naukowo-turystyczne po wielu krajach świata. Od 1996 roku w trasy wyjazdowe wpisano także Polskę, Czechy i Węgry. Jednocześnie Muzeum Narodowe zwróciło się do mnie w El Paso abym był przewodnikiem naukowym nowej trasy.

      - I wyraził Pan zgodę...

      - Przyjechałem na dwa tygodnie i prowadziłem zajęcia dla uczestników grupy. Musiałem zaprezentować im wszystko, co dotyczy historii, teraźniejszości oraz gospodarki i polityki Rzeczypospolitej.

      Rok później miałem już dwa razy więcej chętnych - 32 osoby. Wśród zainteresowanych Polską przeważali emeryci. Miałem jednak wśród nich m. in. członka gabinetu prezydenta Nixona. Miałem też chirurgów z najlepszych uczelni amerykańskich z małżonkami.

      W grupie zaledwie 5 osób było polskiego pochodzenia oraz 3 żydowsko-polskiego. Każdy z nich otrzymał wcześniej książki nt. odwiedzanych krajów. Byli więc dosyć dobrze przygotowani i pytali się mnie o sprawy naprawdę ważne. Musiałem się trzymać mocno ziemi, aby po Pradze i Budapeszcie Polska wypadła równie dobrze. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Dwie osoby z naszej grupy zostały w Krakowie okradzione z pieniędzy i dokumentów.

      - Myślę, że nie miał Pan żadnych problemów z pytaniami stawianymi przez gości z USA w czasie pobytu w Polsce?

      - Takie zajęcia to mój żywioł. Jestem przecież politologiem od lat pracującym na Uniwersytecie stanowym Texas w El Paso. Od ponad 30 lat interesuje się też pograniczem polsko-niemieckim.

      - Problemy naszego polsko-niemieckiego pogranicza podobne są chyba do problemów panujących w Texasie - na pograniczu amerykańsko-meksykańskim?

      -Tak i nie. Amerykanie, moim zdaniem, mają podobny - a nawet identyczny stosunek do Meksykanów jak Niemcy do Polaków. Powiem więcej - Amerykanie uważają, że byłoby najlepiej, aby Meksykanie przejęli ich wszystkie wzory.

      Na naszym uniwersytecie jest na szczęście trochę inaczej. U nas działa Instytut Etniczny - podobnie jak na 4 innych uczelniach amerykańskich. Zajęcia prowadzimy tu w 2 językach: angielskim i hiszpańskim

      Uważam się za ojca chrzestnego naszego Instytutu. Powstał on jako inicjatywa prywatna, która zyskała aprobatę i poparcie rządu i która została zrealizowana prawie od ręki. Dostałem wówczas grant w wysokości 300 tys. dolarów od rządu federalnego i w 10 wydziałach naszego uniwersytetu zaczęliśmy uczyć po hiszpańsku i angielsku.

      - Jakie wspólne problemy występują na naszych dwu pograniczach: amerykańsko-meksykańskim i polsko-niemieckim?

      - Wspólny jest przemyt, pranie brudnych pieniędzy i prostytucja. Podobna jest również przeszłość terenów nadgranicznych. Duży np. procent ziem dzisiejszej Polski był w przeszłości pod władzą prusko-austriacką. W Stanach Zjednoczonych zaś dzisiejsza Arizona, Kalifornia, czy Teksas należały wcześniej do Meksyku. Zaszłości historyczne są więc bardzo podobne.

      - Zmiany jakie zachodzą dziś w Polsce są bacznie obserwowane przez naszych przyjaciół i sąsiadów. Co Pana zdaniem - jako bacznego obserwatora życia w kraju - zmieniło się u nas w ostatnich latach na lepsze?

      - Polska jawi się dziś jako kraj stabilny. Postęp jest duży. Nastąpiło natomiast spowolnienie prywatyzacji. Mimo to Amerykanom polskiego pochodzenia kraj jawi się już nie jako błędny rycerz, który w przeciwieństwie do sąsiednich Czech okazuje się naprawdę coraz stabilniejszy.

      W tych i wszystkich innych nie wymienionych przykładach potrzebne jest wielostronne przemyślenie sprawy i trochę więcej dyplomacji. Myślę, że moje uwagi przyjęte zostaną życzliwie przez zainteresowanych. Taki właśnie miałem cel przy ich wypowiadaniu.

      - Tak też traktujemy Pana Profesora przemyślenia. Dziękujemy więc za nie i za całą rozmowę.

Leszek Wątróbski

Szczecin

piątek, 08 czerwiec 2012 11:28

"Politycznie i nie na temat"

Napisane przez

3 czerwca 2012 r.w Parku im. Ignacego Paderewskiego miała miejsce uroczystość sadzenia Dębów Pamięci pod patronatem Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce Placówka 114 w Toronto i Rady Programowej Uroczystości Sadzenia Dębów Pamięci w Toronto. Jest to inicjatywa prowadzona przez Stowarzyszenie Parafiada w Warszawie. Celem Stowarzyszenia jest, aby każda Ofiara Zbrodni Katyńskiej 1940 r. miała posadzony Dąb Pamięci i przypisanego sponsora.

      Stowarzyszenia Józefa Piłsudskiego “Orzeł Strzelecki”afiliowane przy Związku Narodowym Polskim w Kanadzie włączyło się w tę zacną akcję, ponieważ było to nie tylko zaszczytem lecz głównie obowiązkiem wziąć udzial w tej akcji. Sadziliśmy 12 Dębów Pamięci. Każdy Dąb Pamięci był poświęcony, odczytane było przemówienie przygotowane przez organizatorów i symboliczne wkopanie Dębu Pamięci.        Ja przygotowałem własny odczyt, które do połowy pozwolono mi odczytać, przerywając mi pod pretekstem, że jest polityczne, nie na temat i za długie. Określając to krótko - wywiązała się awantura.

      Spora grupa uczestników uroczystości głównie z Klubu Sympatyków PiS z Panią Barbarą Rode podała inicjatywę, żebyśmy wrócili pod Dąb Pamięci majora Józefa Mańczaka i już nieoficjalnie, żebym dokończył odczyt.

      Podaję treść odczytu. Osądzcie sami.

Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego

“Orzeł Strzelecki”

Komendant Grzegorz Waśniewski

***

      Serdecznie witam wszystkich tutaj zebranych, szczególnie czcigodnych księży, weteranów i harcerzy.

      Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego „Orzeł Strzelecki” jest zaszczycone, że może wziąć udział w tej tak wzniosłej inicjatywie. Jako Piłsudczycy mamy obowiązek włączyć się w tę akcję, ponieważ upamiętniamy budowniczych i wychowanków II Rzeczypospolitej Polskiej. Jesteśmy sponsorem dębu dla Majora rezerwy Pilota Józefa Mańczaka urodzonego 19 III w 1896 roku w Poznaniu.

      W czasie I wojny światowej był pilotem w wojsku niemieckim, a z chwilą abdykacji cesarza Wilhelma II zbiegł z Armii Niemieckiej i wrócił do Poznania. Należał do Polskiej Organizacji Wojskowej, którą założył Komendant Józef Piłsudski, a którą, po kryzysie przysięgowym w lipcu 1917r., dowodził Rydz Śmigły. Był działaczem niepodległościowym i uczestnikiem Powstania Wielkopolskiego. Przewodził akcją zdobycia lotniska niemieckiego w Ławicy, gdzie powstała Polska Kompania Lotnicza pod jego dowództwem. Za udział w wojnie z bolszewikami w 1920 r zostal odznaczony Krzyżem Orderu Virtutti Militari.

      W 1936 r został przeniesiony do rezerwy jako kapitan – pilot. W sierpniu 1939 r zmobilozowany, wziął czynny udział w wojnie obronnej. W 1939 r jako dowódca Kompanii Lotniczej, 17 września pod Tarnopolem dostał się do niewoli bolszewickiej.

      Został zamordowany w kwietniu 1940 r w Katyniu wraz z tysiącami innych oficerów, przez oddziały NKWD dowodzone przez Berię.

      Szanowni Państwo to było ludobójstwo, a nie zbrodnia wojenna. Oni byli elitą, którą bolszewicy z taką premedytacją i dokładnością likwidowali w swoim planie na przyszłe zniewolenie Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

      Patrząc na ich ofiarę, nie wolno nam patrzeć po ludzku lecz po Bożemu. W refleksji ludzkiej zaszufladkujemy ich po ludzku. W przekazie Bożym jest sens życia, bo dzięki takim jak Oni i całemu pokoleniu II Rzeczypospolitej my jeszcze istniejemy i istnieć będzięmy. To było pokolenie Maryjne. Oni byli nośnikami przekazu poprzednich pokoleń Rycerstwa Rzeczypospolitej Królewskiej. Zawierzenie Maryji Matce Chrystusa wyrażane jest w słowach pierwszego hymnu państwowego śpiewanego w czasie Bitwy pod Grunwaldem "Bogurodzica Dziewica".

      Komendant Józef Piłsudski wyjątkowo czcił Matkę Boską Ostrobramską nazywając Ją Wielką Księżną Litewską. Błogosławiony Jan Paweł II całe swe życie i pontyfikat zawierzył Panu Bogu przez Najświętsza Pannę Maryję, znamy te znamienne słowa „Totus Tuus” – cały Twój.

      Nie wolno dziś nam mówić o ich ofierze i poświęceniu w oderwaniu od aktualnej sytuacji w III Rzeczypospolitej Polskiej. Dziś siły bolszewickie, w formie lewackiej, próbują zamknąć usta Matce Boskiej Królowej Polski przez frontalny atak na Radio Maryja i wszystkie dzieła powstałe w Toruniu.

      Zadajmy sobie pytanie czy my jesteśmy spadkobiercami tych Rycerzy Maryjnych, czy może nam wygodniej żyć w półprawdzie, w przemilczeniu pewnych faktów, w obawie, że możemy się komuś narazić?

      Podczas tej pięknej, podniosłej uroczystości nie możemy nie wspomnieć, iż, aby godnie uczcić pamięć tych wielkich Katyńskich Bohaterów Polska delegacja z prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej śp. Lechem Kaczyńskim, Jego Małżonką Marią, ostatnim Prezydentem na uchodźctwie Ryszardem Kaczorowskim oraz 93 osobami, w tym parlamentarzystami, dowódcami wszystkich sił zbrojnych RP, przedstawicielami Kościoła oraz rodzinami Ofiar Katyńskich i reprezentatami stowarzyszeń i organizacji upamiętniających poległych w Katyniu leciała 10 kwietnia 2010 roku do miejsca sowieckiego ludobójstwa. Kolejny raz Elita Narodu Polskiego straciła swe życie na nieludzkiej ziemi.

      Dzisiaj, w tym szczególnym dniu kiedy pamiętamy o Polskich Oficerach- bohaterach narodowych, których Sowieci zamordowali w Katyniu, musimy też wspomnieć o tych, którzy pamiętając o Poległych, z miłości do swojej Ojczyzny, ceniąc jej historię i jej wielkich bohaterów lecieli oddać im hołd, ale nie dane im było dotrzeć na miejsce zbrodni. Sami oddali życie. Im należy się nasz największy szacunek i nasza pamięć. My, Polacy, mamy moralny obowiązek o nich na zawsze pamiętać. Mamy też obowiązek dążyć do prawdy o katastrofie w Smoleńsku. Nie zaprzestać zabiegania o wyjaśnienie jej wszelkich przyczyn i ukaranie tych, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do jej zaistnienia.

      Dziś, w tym wielkim dniu przysięgamy, że nigdy o Nich nie zapomnimy- o tych, którzy polegli w Katyniu przed siedemdziesięciu dwu laty i tych, którzy tam zginęli dwa lata temu, a prawdę o tym co się tam wydarzyło będziemy przekazywać następnym pokoleniom.

      Panie Konsulu to nie są prośby, lecz nasze żądania: natychmiastowego przydzielenia TV Trwam miejsca na mulipleksie cyfrowym oraz umiędzynarodowienia śledztwa smoleńskiego. Prosimy o przekazanie tego protestu swoim mocodawcom.

      Major Pilot Józef Mańczak to żołnierz wierny do końca Bogu – bo wiary się nie zaparł, wierny do końca honorowi, bo go nie splamił, wierny do końca Ojczyznie, bo za nią oddał życie.

      Niech Matka Boska Hetmańska nad Żołnierzami Polskimi, Ofiarami Katynia i Smoleńska rozpostrze swój Hetmański Płaszcz i przytuli ich. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niech im świeci na wieki wieków. Niech spoczywają w pokoju wiecznym, Amen.

      O zachodzie słońca i blasku poranka będziemy o Was pamiętać. Cześć Ich Pamięci.

3 VI 2012

Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego

Komendant Grzegorz Waśniewski

piątek, 08 czerwiec 2012 11:26

Cyrkowiec

Napisane przez

Wołodia urodził się na Syberii, ale rodzice jego przenieśli się w ramach wędrówek ludów dawnego Związku Sowieckiego na wschodnią Ukrainę. Byli Rosjanami, ale po rozpadzie Sojuzu stali się obywatelami Ukrainy. Wołodia tam kończył szkołę podstawową i średnią z językiem wykładowym rosyjskim. Ten obywatel Ukrainy w ogóle nie czytał i nie mówił po ukraińsku.

      Już w szkole podstawowej zdradzał uzdolnienia sportowe, które rozwinął w szkole średniej. Uczestniczył w zawodach międzyszkolnych, często wygrywając nawet kilka konkurencji sportowych. Pociągu do nauki nie miał, ale do sportu tak. Mieszkał jednak w małym miasteczku, rodzice byli niezamożni, a więc o jakichś możliwościach sportu wyczynowego nie mógł nawet marzyć.

      Znalazł rozwiązanie poprzez zapisanie się do szkoły cyrkowej. Przeszedł pomyślnie egzaminy sprawnościowe i zaczął dwuletnie szkolenie, przy czym wybrał jako specjalizację akrobatykę. Po szkole znalazł pracę najpierw w małym, a później w większym cyrku, który objeżdżał wiele republik byłego Związku Sowieckiego, a nawet zahaczał o „Demoludy”.

W jego zespole pewnego razu znalazł się Polak, który obiecał Wołodi, po zakończeniu swojego kontraktu, załatwienie mu kontraktu w cyrku w Polsce. Dotrzymał słowa. Wołodia dostał zaproszenie i występował w Polsce przez kilka sezonów. Zimował w Jelinku pod Warszawą, gdzie mieści się polska szkoła cyrkowa. Nauczył się płynnie polskiego i dobrze wspomina ten okres w swoim życiu.

      Później występował w cyrku w Niemczech i tam został zauważony przez selekcjonera z Kanady. Dostał zaproszenie, angaż i zezwolenie na pracę w Kanadzie. Przyleciał do Toronto i został odebrany przez poznanego w Niemczech selekcjonera, który odwiózł go do taboru cyrkowego. Wołodia miał już obycie międzynarodowe, a więc zbyt dużego stresu nie odczuwał. Tym bardziej, że w zespole byli Rosjanie, Ukraińcy i Polacy, a wiec miał możliwość łatwego komunikowania się, bo angielskiego nie znał.

      Pracował głównie jako akrobata w zespołach kilkuosobowych. Był średniego wzrostu, ale nie miał wyglądu siłacza. W jego przedstawieniach raczej liczyła się technika niż siła. Oprócz tego pomagał przy innych numerach, zajmował się rozkładaniem i składaniem dekoracji, oraz rozkładaniem i składaniem całego taboru w odstępach przeciętnie co dwutygodniowych, bo taka była rotacja ich występów w poszczególnych miejscowościach. Występowali głównie w krytych halach drużyn hokejowych. Nadto Wołodia był kierowcą jednego z wozów taboru cyrkowego.

      Za te prace, wykonywane w sezonie siedem dni w tygodniu, otrzymywał wynagrodzenie tygodniowe 1500 dolarów, bez jakichkolwiek obciążeń. W sezonie nadto nie kosztowało go nic mieszkanie, bo mieszkał w wagonie cyrkowym. Sezon trwał zwykle sześć miesięcy. Jeździli po całej Kanadzie. Trwało to łącznie siedem lat.

      Na początku kolejnego sezonu Wołodia zwrócił się do kierownika cyrku o podwyżkę uważając, że za tę morderczą pracę należy mu się wyższe wynagrodzenie, tym bardziej, że kilku z jego kolegów miało wyższe niż on wynagrodzenie. Szef odmówił. Wówczas Wołodia porzucił pracę. Zarobione dotychczas pieniądze wystarczyły mu na przeżycie nawet kilku miesięcy bez pracy, nawet przy konieczności opłacenia połowy czynszu za wynajmowany wspólnie z kolegą pokój w Toronto. Wcześniej, w okresie zimowym, mieszkał w pokoiku w kanadyjskiej szkole cyrkowej w pobliżu Toronto.

Wołodia spędzał sporo czasu z kolegami, którzy tak jak on byli bez pracy. Rozmowy te często dotyczyły dalszych perspektyw pobytu w Kanadzie. W końcu nawiązali kontakt z rodzimym (tj. rosyjskim) gangiem, na którego zlecenie wykonali kilka usług, głównie polegających na przerzutach narkotyków.

      Kiedy pewnego dnia w trzech jechali w kierunku Niagara Falls celem odbioru trefnego towaru, zepsuł się im samochód. Kiedy stali przy drodze dzwoniąc po pomoc drogową nadjechał radiowóz policyjny. Policjant spytał o przyczynę postoju na poboczu drogi szybkiego ruchu. Po uzyskaniu odpowiedzi już zamierzał odjechać, ale powiedział, że tak dla porządku chce sprawdzić dokumenty trzech panów mówiących z wyraźnym rosyjskim akcentem. Zabrał okazane mu dokumenty do swojego radiowozu i po chwili wyszedł mówiąc, że dwaj panowie są wolni, jako że mieli status stałych rezydentów Kanady, a Wołodię on aresztuje, w związku z jego nielegalnym pobytem w Kanadzie.

      Okazało się, że tylko przez pierwsze trzy lata pobyt Wołodi w Kanadzie był legalny. Na tyle miał zezwolenie na pracę. Przed upływem tego terminu jego pracodawca nie zawracał sobie głowy z uzyskaniem przedłużenia zezwolenia u władz imigracyjnych i zatrudnienia. Ale, jak wspominał Wołodia, przed dwoma laty, w więc już w okresie, gdy wygasło jego zezwolenie na pracę, jechali z całym taborem przez Manitobę i zostali zatrzymani przez policję. Po sprawdzeniu dokumentów Wołodia mógł odjechać bez problemów. Widocznie tamtejsza policja nie miała połączeń komputerowych z centralnym rejestrem resortu imigracji, lub po prostu leniwy policjant nie sprawdził legalności pobytu Wołodi przy użyciu swojego łącza w radiowozie.

      Tym razem się nie udało. Wołodia został dowieziony do aresztu w Niagara Falls i tam został przesłuchany przez oficera imigracyjnego. Po kilku dniach został przewieziony do aresztu w Toronto. Już na początku podstawowym problemem był brak paszportu. Wołodia nie wiedział co się z nim stało. Swoje rzeczy miał rozrzucone w trzech miejscach: gdzieś w magazynku w szkole cyrkowej, gdzieś w kącie w taborze cyrkowym i część w wynajmowanym mieszkaniu. Oficer imigracyjny oświadczył mu, że bez paszportu nie będą się toczyły jakiekolwiek dalsze rozmowy, czy to na temat wypuszczenia Wołodni na wolność za kaucją, czy też zmierzające do wysłania go na Ukrainę.

      Wołodia zadzwonił do współlokatora prosząc go o dokładne przeszukanie jego rzeczy, celem odnalezienia paszportu. Po godzinie zadzwonił ponownie i kolega powiedział mu, że nie znalazł paszportu Wołodi. Wówczas Wołodia zwrócił się do oficera imigracyjnego z prośbą o zawiezienie go do dwóch dalszych miejsc, w których mógł znajdować się jego paszport. Początkowo nawet oficera imigracyjny jakby na to przystał, ale później zdecydowanie odmówił. Wybrano inną drogę. Zrobiono Wołodi zdjęcia, wypełnił on odpowiedni kwestionariusz, który został wysłany do konsulatu Ukrainy, celem wydania mu dokumentu podróży. Cała procedura trwała trzy tygodnie. Po tym jeszcze dwa tygodnie trwało załatwianie biletu lotniczego. Tak więc Wołodia przebywał w areszcie imigracyjnym około półtora miesiąca.

      Spokojnie znosił warunki pobytu w areszcie. Dużo spacerował w towarzystwie innych rosyjskojęzycznych aresztantów. Szczególnie ciekawe były dla niego opowieści tych, którzy niedawno przylecieli z Ukrainy do Kanady. Chciał się dowiedzieć, co go czeka po powrocie w rodzinne strony.

      Warunki bytowe w areszcie były niezłe, w porównaniu z tymi, jakie miał na wolności. O dziwo, kiedy wielu z aresztantów ćwiczyło tężyznę fizyczną, on w ogóle nie angażował się w gry zespołowe i nie ćwiczył indywidualnie. Zagłębił się on natomiast w lekturę książek. Znalazł w bibliotece aresztu kilka książek drukowanych w języku rosyjskim i spędzał większość czasu na czytaniu.

      Pobyt w areszcie dał mu możliwość zastanowienia się tak nad niedaleką przeszłością, jak i najbliższą przyszłością. W sumie uznał za dobre to, że poprzez aresztowanie przerwany został jego związek z działalnością przestępczą w Kanadzie. Znalazł się w tym kręgu z konieczności, bo nie miał pracy i utracił kontakt ze swoim dotychczasowym kręgiem znajomych. Miał też świadomość, że z uwagi na wiek jego kariera w cyrku się kończy. Perspektywy były marne również w związku z biedą panującą w jego kraju.

      Wracał jednak do czegoś trwałego. Bo część dochodów systematycznie wysyłał swoim rodzicom, którzy wybudowali za te pieniądze nowy dom. Mieszkali w nim i czekali na powrót Wołodi. Sami wprawdzie mieli marne emerytury, ale uważali, że ich syn, po doświadczeniach z tak wielu krajów, ma szansę na pracę w bliższej lub trochę dalszej okolicy.

Aleksander Łoś

Toronto

piątek, 08 czerwiec 2012 11:20

Prosi tylko o modlitwę...

Napisał

"Kocham swoje kapłaństwo" - kilkakrotnie powtarzał wzruszony proboszcz największej w świecie polonijnej parafii pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze. - W ostatnią niedzielę ten niezwykle lubiany - nie tylko przez swych parafian - ksiądz obchodził srebrny jubileusz kapłaństwa. Jak podkreślił o. Wojciech Kurzydło, który wraz z o. Błażejakiem pełni posługę w mississaudzkiej polskiej parafii, taki jubileusz zdarzył się tu po raz pierwszy w jej 30-letniej historii.

     

Przestronna sala pod kościołem wypełniona była po brzegi. Jubileusz Księdza Proboszcza świętowało ponad 500 parafian. Była to tylko mała ich część, bo chętnych do zakupu wejściówek na ten okolicznościowy bankiet było dużo więcej więc bilety rozeszły się w ciągu paru godzin.

      Na uroczystość przybyło także wielu honorowych gości: Hazel McCallion - burmistrz Mississisaugi, poseł do parlamentu federalnego - Władysław Lizoń, konsul generalny Marek Ciesielczuk, prezes KPK Teresa Berezowska oraz ponad trzydziestu polskich duchownych z kilku zakonów, które prowadzą duszpasterstwo w Kanadzie. Z Oshawy przyjechał o. Stanisław Rakiej z parafii św. Jadwigi, serdeczny przyjaciel Jubilata, który w trakcie późniejszego bankietu wygłosił pełną humoru przemowę.

      Msza Święta prowadzona była przez o. Janusza Błażejaka, a homilię wygłosił o. Wojciech Kowal z Ottawy. Mówił w niej o powołaniu kapłańskim, o powinnościach i wielkiej odpowiedzialności przed Bogiem. Wspomniał o drodze, jaką przebył do swego kapłaństwa o. Błażejak. O jego cechach charakteru, prawości i oddaniu Kościołowi.

      Ojciec Janusz jest niezwykle mocno związany z Polonią kanadyjską. Przybył do nas w 1985 roku, gdzie zaczął posługę w parafii św. Ducha w Winnipegu. Po roku w tym mieście otrzymał święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa Adama Exnera. Przez 25 lat pełnił różne funkcje w zakonie w tym przez długi czas był prowincjałem Misjonarzy Oblatów Prowincji Wniebowzięcia NMP w Kanadzie. Był proboszczem parafii w Ottawie, Toronto a teraz jest gospodarzem największej parafii poza granicami Polski - parafii pw. św. Maksymiliana Kolbe.

      Pod koniec mszy przedstawiciele parafian wręczyli o. Januszowi kwiaty, symboliczne upominki oraz księgę intencji. Z Rzymu nadeszło błogosławieństwo udzielone naszemu Jubilatowi przez papieża Benedykta XVI. Pięknie podziękował proboszczowi za służbę parafii prezes KPK Okręgu Mississauga - Stanisław Reitmeier. Wzruszającą przemowę już w trakcie jubileuszowego przyjęcia wygłosił także o. Wojciech Kurzydło.

      Ojciec Janusz w cudowny sposób łączy żarliwość swej wiary z ludzkimi pasjami. Lubi polować, łowić ryby, zbierać grzyby, zioła, świetnie gotuje. A przy tym jego homilie trafiają do serc wszystkich wiernych. Potrafi zjednywać sobie ludzi - jest dowcipny i wyrozumiały, potrafi słuchać i szukać najlepszych rozwiązań dla osób zwracających się do niego po pomoc i radę...

      O. Janusz Błażejak nie stroni od udziału w życiu społecznym Polonii - należy do Rady Nadzorczej Domu Kopernika w Toronto, Funduszu Millenim Polski Chrześcijańskiej, przewodniczy Funduszowi Jana Pawła II na rzecz Polskich Sierot i Dzieci w Domach Dziecka. Jest także kapelanem kilku organizacji polonijnych.

      Uroczysta msza i bankiet z okazjii srebrnego jubileuszu kapłaństwa o. Janusza ukazały, jak ten ksiądz jest potrzebny naszej wspólnocie - nie tylko religijnej. Służba Bogu nie przysłania mu bowiem spraw codziennych. Jest w stanie im podołać często wyciągając ku nam pomocną dłoń. A w podzięce prosi tylko o modlitwę.

Jerzy Rosa

Mississauga

poniedziałek, 11 czerwiec 2012 11:18

CENZURA PODCZAS SADZENIA DĘBÓW KATYŃSKICH W KANADZIE

Napisane przez

 Nic nie zapowiadało, owego pochmurnego poranka, wydarzeń mających nastąpić popołudniu. Od dziewiątej rano powoli zjeżdżali się do Parku Paderewskiego w Vaughan zaproszeni prominentni goście na uroczystości sadzenia Dębów Katyńskich. Przyjechali harcerze ze sztandarami, dzieci ze szkoły Polskiej im. Jana Pawła II, Rodziny Katyńskie, delegacje różnych organizacji polonijnych oraz księża.

      Uroczystości zorganizowane były przez Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce, Placówka nr. 114 w Toronto oraz Radę Programową Sadzenia Dębów Pamięci w Toronto i rozpoczęły się już w piątek, 1 czerwca, wieczorem. Piątkowy bankiet był niejako wstępem do głównych uroczystości w niedzielę, na które wszyscy z niecierpliwością czekali. Wysłuchując niezwykle patriotycznych i głębokich w swoim przekazie pieśni Makowieckich, w tym pieśni dotyczących powolnego upadku naszej Ojczyzny w czasach teraźniejszych nie można było przypuszczać, iż uroczystości, w których udział wezmą tacy artyści mogą zostać zakłócone poprzez skandal wywołany przez organizatorów.

      To wspaniałe, że po tylu latach mamy wreszcie możliwość głośno mówić o ludobójstwie w Katyniu. Mamy możliwość oddawać hołd tam pomordowanym. Mamy możliwość organizować akcje upamiętniające naszych Bohaterów i możemy swobodnie przekazywać wiedzę o tamtych tragicznych dla Narodu Polskiego wydarzeniach następnym pokoleniom.

      Tak właśnie myśleli wszyscy Ci, którzy lecieli 10 kwietnia 2010 roku do Katynia, aby uczcić Ich pamięć. Czy będzie powtórka z historii? Czy będziemy znowu czekać kilkadziesiąt lat, aby móc bez przeszkód mówić o tych naszych wspaniałych Rodakach, którzy zginęli w Smoleńsku tamtego dnia?

      Wydawało by się, że Tragedia Smoleńska jest nierozerwalnie związana z Tragedią Katyńską. Mimo, iż nie należy tych dwóch wydarzeń do siebie porównywać, gdyż miały one inny wymiar, inny charakter i zaistniały w innych realiach to jednak łączą się i wydaje się, że jedno bez drugiego istnieć już nie może. Kiedy dziesiątego kwietnia zginęła Elita Narodu Polskiego w drodze na groby Tych, którzy stracili swe życie siedemdziesiąt lat wcześniej Ich śmierć połączyła się na zawsze ze śmiercią Tych drugich. Oni na pewno się już spotkali i wpadli sobie w objęcia w tym wytęsknionym przez nas świecie Boga, który Ich do siebie wezwał.

      Dlatego nie ma tu miejsca na żadne dyskusje. Jest oczywiste, że każda uroczystość Katyńska jest uroczystością Smoleńską i każda Smoleńska jest też Katyńską. Niestety nie sposób nie zauważyć, że w wielu środowiskach i w kraju i za granicą działa to tylko w jedną stronę. Przy każdej uroczystości poświęconej Ofiarom Smoleńskim wspomina się o Katyniu, ale nie przy każdej uroczystości poświęconej Ofiarom Katynia można wspomnieć o Ofiarach Smoleńskich. Kiedy się o tym myśli to wydaje się to być tak nieprawdopodobne, że aż nierealne, a jednak ma miejsce.

      Tego doświadczyliśmy w niedzielę, 3 czerwca w miejscowości Vaughan w Kanadzie podczas podniosłych uroczystości sadzenia Dębów Katyńskich. Przynajmniej, tak sądziliśmy udając się na te uroczystości, że właśnie będą one podniosłe, godne Tych dla których są poświęcone. I choć początek ceremonii, z licznymi przemowami o tym, że "zgoda buduje", odznaczeniami dla "zasłużonych", listami z Polski od Prezydenta i tymi podobnymi akcentami kojarzyły się trochę z dawniejszymi czasami i wydawały się być trochę jakby "rączka, buźka, goździk" to nic jeszcze nie wskazywało na to co się wydarzy później. I choć jedna z moich znajomych nazwała całe wydarzenie "parodią uroczystości katyńskich" to jednak nie spodziewaliśmy się takiego zwrotu wypadków.To fakt, że nagrodzeni medalami dla "zasłużonych" zostali wszyscy organizatorzy z Rady Programowej i to fakt, że te nagrody, otrzymane od samego Prezydenta RP zobowiązują do posiadania określonych poglądów i również fakt, że nie wszyscy w pełni we Mszy Świętej mogli lub chcieli uczestniczyć, ale to jakby ma mniejsze znaczenie, bo do tego już kiedyś musieliśmy przywyknąć. Ale czy tu i treaz, w Polonii Kanadyjskiej, w 2012 roku istnieją tematy "tabu"?

      Otóż stało się właśnie to co niewyobrażalne. Ani podczas oficjalnych przemówień, w tym przemówienia Konsula Generalnego RP Marka Ciesielczuka, ani podczas kazania księdza w trakcie Mszy Świętej ani podczas licznych przemówień wielu osób podczas sadzenia dębów nie padło ani jedno zdanie o Tych, którzy lecieli na groby pomordowanych w Katyniu, a nie dane Im było tam dolecieć. Nie padło ani jedno słowo. Czy "Smoleńsk" obecnie to dawny "Katyń"? Czy wspominanie o Ofiarach Smoleńskich to zamach na własne zaistnienie? Czy ksiądz, który w modlitwie wiernych myląc się i mówiąc "módlmy się za Ofiary Smole.." przepraszam "za poległych w Katyniu" to zjawisko, którego powinniśmy nie zauważyć? Czy fakt, że taki artysta jak Lech Makowiecki, który decyduje się na niezaśpiewanie swojej pieśni czołowej "Patriotyzm" to jest wynik wywierania presji i ograniczania wolności słowa?


    
 Jednak najbardziej bulwersująca sytuacja miała miejsce przy Dębie Kapitana Józefa Mańczaka podczas przemówienia Prezesa Stowarzyszenia Józefa Piłsudskiego "Orzeł Strzelecki" Grzegorza Waśniewskiego. Pan Grzegorz, tak jak każdy przedstawiciel organizacji opiekującej się i sponsorującej dane drzewo poświęcone jednej Katyńskiej Ofierze, chciał zabrać głos. Jednak nie dane mu było w całości wypowiedzieć się. Kiedy podczas swojej przemowy doszedł do punku nawiązania do sytuacji obecnej w Polsce mikrofon został mu odebrany. Mimo prostestów różnych tam zgromadzonych osób, mimo apeli o pozwolenie na dokończenie tego co miał do powiedzenia, mimo argumentów, iż on ma prawo powiedzieć co uzna za stosowne, a my mamy prawo usłyszeć co ma nam do powiedzenia, organizatorzy zarządzili przejście do następnego Dębu i kontynuowali uroczystości wykluczając z nich Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego.

      Koło Sympatyków PiS głośno wyraziło swój pogląd na temat tego skandalicznego zachowania organizatorów. Przewodnicząca Barbara Rode została wezwana przez organizatorów na "dywanik" i poinformowana, że: "to oni są organizatorami i decydują co się dzieje i co kto ma mówić i że oni nie będą pozwalać na politykę oraz że to nie Radio Maryja". Zostało również zasugerowane, że obecność pani Barbary oraz Koła Sympatyków PiS nie będzie już mile widziana w parku w przyszłości, gdyż "to jest park weteranów".

      Nasuwa się tutaj pytanie: "czy to, że ktoś zaprotestuje przeciwko ograniczaniu wolności słowa i zwyczajnemu chamstwu (bo jak nazwać inaczej przerwanie komuś przemówienia i wyrwanie mikrofonu) jest równoznaczne z zakazem wstępu do parku, który de facto należy do całej Polonii gdyż jest przez nią finansowany i wspierany? Gdyby park był tylko własnością weteranów, a Polonia nie miałaby do niego wstępu to parku by poprostu już nie było.

      Jak połączyć ze sobą te wszystkie fakty? Jak to możliwe, że tak patriotyczna uroczystość podczas której wspominamy Ofiary sowieckiej okupacji i zamordyzmu może powodować jednocześnie celowe pomijanie Ofiar Smoleńskich, cenzurowanie wypowiedzi na temat obecnej sytuacji w Polsce, odbieranie głosu szanowanemu człowiekowi stojącemu na czele wartościowej organizacji, a nawet wpływanie na kazanie księdza czy ograniczanie repertuaru podczas koncertu? Jak można to wszystko wytłumaczyć? I czy właśnie takie sytuacje nie mają znamion politycznych: jeżeli wiemy, że coś nam nie odpowiada i nie będzie odpowiadać niektórym naszym gościom to musimy tego zakazać. Skąd my to znamy i czy pamiętamy? Czy to ta zgoda na tzw. współpracę właśnie buduje i co ma zbudować?

      Nie wiem, które z polonijnych gazet zdecydują się na opublikowanie tego tekstu i jakie czekają mnie reperkusje. Nie wiem, ale również nie interesuje mnie to. Nie można biernie patrzeć na zło i niesprawiedliwość. Nie wolno pozwalać na chamstwo i organiczanie wolności słowa. Nie wolno w imię spokoju ignorować zauważalnych zjawisk mających miejsce również tu w Polonii. I nie wolno też wmawiać sobie i innym, a zwłaszcza gościom z Polski, że cała Polonia to patrioci. Powiedzmy to głośno Polonia to taka mała Polska, ze wszystkimi jej problemami i wartościami. Są wśród nas agenci, zdrajcy i oportuniści. Jest też wielu, wielu wspaniałych Polaków. Bądźmy jednak uważni, nie dajmy się oszukać, nie dajmy sobie wmawiać, że zło nie całkiem takie złe, że dobro sobie poradzi, że lepiej w zgodzie... i tym podobne propagandowe brednie. Zło jest złem, a dobro dobrem. Nie reagowanie na zło czyni nas współwinnymi. Milczenie dla własnych korzyści, w imię rzekomej "zgody" czyni nas oportunistami. Pamiętajmy, że my też kiedyś będziemy osądzeni i nasze obowiązki względem naszej Ojczyny – Polski są takie same jak tych, którzy w tej ojczyźnie żyją na co dzień, jeżeli oczywiście czujemy się Polakami.

Tekst, zdjęcia i filmy BARBARA RODE

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.