Były to czasy, gdy rząd polski z gen. Sikorskim na czele pertraktował z Moskwą o utworzeniu Armii Polskiej na terenie ZSRR. Z Zachodu Czerwony Krzyż przysyłał pomoc w postaci ubrań, obuwia oraz żywności i słodyczy. Często, gdy dzieci przychodziły na lekcje, gotowano kakao i częstowano nim wszystkich uczestników. Szkoda, że ta pomoc szybko się zakończyła. A stało się to, gdy Anders wyprowadził swą armię do Iranu. Sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, gdy odkryto zbrodnię katyńską i wiadomość ta rozeszła się za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Trwało to do rozpoczęcia organizowania Armii Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Berlinga. Wówczas stosunek do zesłanych Polaków, jako do ponownych sojuszników, znacznie się poprawił. Po zakończeniu II wojny światowej i utworzeniu w polsce rządów komunistycznych powstały warunki powrotu, lecz nie na ziemię rodzinną, tylko do Polski w granicach utworzonych po 1945 r.
Niełatwo było wyrwać się ze stepów Syberii. Władze sowieckie wiedziały, kto ma liczną rodzinę i takie starali się zatrzymać. My i kilka innych rodzin Polaków nie zdołaliśmy wyjechać pierwszym transportem. Powód był prosty. Ojciec wcześniej nie chciał przyjąć paszportu radzieckiego i mądrze zrobił, chociaż odpokutował to więzieniem. Gdyby przyjął, bylibyśmy obywatelami ZSRR i droga do Polski byłaby dla nas zamknięta.
Zaczęły krążyć pogłoski o przygotowaniach drugiego transportu. Problem był w tym, że gdy nas tu przewieziono, NKWD odebrało rodzicom polskie dokumenty tożsamości, m.in. polski paszport ojca. Dokumenty te były przechowywane w archiwum w mieście Pietropawłowsk, w którym także mieszkali Polacy. Oni wiedzieli, od kogo zależy wydanie paszportu. Wówczas ojciec sprzedał krowę i poszedł na piechotę do Pietropawłowska. I paszport przyniósł. Jak w szczegółach wyglądało jego odzyskanie – ojciec nie opowiadał, przynajmniej nam, dzieciom. Można się tylko domyślić, że przekupił odpowiedniego urzędnika.
Gdy ponownie zjawiła się komisja kwalifikująca Polaków do wyjazdu i znowu próbowała przekonywać, że nie jesteśmy Polakami, bo nazwisko Żurawski nie jest polskie, lecz rosyjskie – ojciec wyciągnął polski paszport. Było to dla nich wielkim zaskoczeniem, ale i dowodem nie do odparcia. Gdy pytali go, skąd ma ten dokument, odpowiedział, że miał go cały czas przy sobie. Próbowali jeszcze straszyć, ale wreszcie pozwolenie na wyjazd otrzymaliśmy.
Gdy opuszczaliśmy Kaługino, dzięki zapobiegliwości ojca i pracy nas wszystkich mieliśmy nową, własną ziemiankę składającą się z dwóch pomieszczeń: izby i kuchni. W kuchni stał duży ruski piec chlebowy, na którym mogło spać kilka osób. Podobny piec był u nas w Słobódce i u stryja Piotra w Dałaniach. Izbę i kuchnię poprzedzał korytarzyk. Obok ziemianki stał sporych rozmiarów chlewik, a w nim trzy nasze krowy. Oprócz tego dosyć duży ogród. Wszystko to ojciec kupił od Ukraińców, także zesłańców z lat 30., którym stopniowo pozwalano wracać w strony rodzinne. Tubylcy często mówili żartobliwie: "Ciebie, Józef, władza sowiecka powinna ponownie rozkułaczyć".
Dokładnie nie pamiętam, ile lat mieszkaliśmy w nowej ziemiance. Może 3,5 roku. W niej zmarła śp. Babcia Anna. W pierwszych latach naszego pobytu na Syberii miała wylew i sparaliżowaną prawą połowę ciała. I tak biedna leżała całe lata na tzw. pryczy, na której był położony siennik wypchany słomą. Może dlatego nie miała odleżyn. W dzień siedziała i modliła się. Była nałogową palaczką. Bez machorki nie potrafiła żyć. Robiła skręty z machorki, a gdy i tej zabrakło, prosiła mnie, żebym postarał się dla niej o mech. Ja musiałem po cichu podkradać się pod domy sąsiadów i wydłubywać mech spomiędzy bali. Niełatwo mi było zdobyć kawałek gazety na wykonanie skręta. Babcia Anna zmarła w Kaługino, już w nowej ziemiance, zimą 1944/1945. Gdy już czuła, że nadchodzi kres jej życia, martwiła się, że może być pochowana bez trumny, bo o deski było bardzo trudno. Ojciec ją zapewnił, że trumnę zrobi, że deski na ten cel ma odłożone. I tak się stało. Babcia została pochowana w trumnie na cmentarzu w Kaługino. Pamiętam, że w trakcie wichury śnieżnej wraz z ojcem długo rąbaliśmy mogiłę w zamarzniętej ziemi. W dziecięcej naszej pamięci babcia Anna pozostanie jako ta, która zawsze dbała o to, byśmy na zimno wychodzili odpowiednio ubrani. Zawsze miała dla nas dobre słowo.
Okoliczności wyjazdu z Kaługino do Polski nie bardzo pamiętam. Utkwiła mi natomiast w pamięci taka przygoda. W trakcie transportu, na drugi lub trzeci dzień pociąg zatrzymał się na jakiejś dużej stacji. Ojciec poszedł na pobliski targ, tymczasem zaczęto mówić, że transport wkrótce ruszy. Mama posłała mnie, bym zawołał ojca, ale go nie znalazłem. Gdy wróciłem, zobaczyłem oddalający się nasz pociąg. Próbowałem biegiem dogonić go, ale nie dałem rady. Gdy transport zniknął, stanąłem i zacząłem płakać. Na sąsiednim torze stał pociąg złożony także z wagonów towarowych, w których przy otwartych drzwiach siedzieli żołnierze wracający z frontu. Jeden z żołnierzy pocieszał mnie: "Malczyk, ty nie płacz. Nasz transport wielokrotnie mijał się z waszym. Na pewno niedługo go dogonimy". Wciągnął mnie do wagonu, zrobił miejsce na leżącym obok plecaku. Zmęczony przeżyciami usnąłem. Gdy obudziłem się, wszyscy spali. Cichutko wylazłem z wagonu i zacząłem iść po peronie. Była to duża stacja kolejowa Czelabińsk. Idąc wzdłuż różnych budynków, dostrzegłem w dużej sali wyświetlany film pt. "Czapajew". Wlazłem po jakiejś kracie i przez ponad godzinę oglądałem ten film do końca. Zacząłem rozglądać się i rozpytywać. Jakiegoś mężczyznę zapytałem, czy nie przejeżdżał tędy polski transport. Wskazał ręką kierunek i powiedział, że jeszcze może stać na torze 14. Była już godzina późna, chyba 20 – 21. Nie było wyjścia. Zacząłem nurkować kolejno pod stojącymi pociągami na tej olbrzymiej stacji węzłowej. Rzeczywiście, na wskazanym torze 14. stał nasz transport. Radość obustronna była wielka. Ojciec w tym czasie szukał mnie na dworcu. Gdy wrócił, spałem już mocno wśród tobołów.
Transport nasz dotarł wreszcie aż do Czaplinka w województwie szczecińskim. Gdy tu się zatrzymał, ojciec wypatrzył nad jeziorem domek, który mu się spodobał. Ale miejscem rozładowania był Łobez i tam nas zawieziono. Rozładowano i umieszczono w jakiejś pustej hali składowej przy fabryce krochmalu. I tu życiem znowu pokierował przypadek. Renia wybrała się obejrzeć miasto. Na głównej ulicy zobaczyła szyld: "Restauracja Wilnianka. Regina Żurawska". Zaintrygowana imieniem i nazwiskiem weszła do środka. Jakie było jej zdumienie, gdy za ladą zobaczyła ciotkę Reginę, wdowę po naszym stryju Antonim z Brasławia. Okazało się, że jest tu sporo brasławian, m.in Eliasz Trabszo, agronom brasławski, i Paweł Andrzejewski, sekretarz brasławskiego starostwa z synem Ryśkiem. Pojawił się Jurek Żurawski, mój brat stryjeczny, który szybko pobiegł po konie i zabrał nas do willi, którą przy ul. Węgorzyńskiej zajął Trabszo. Jurek szybko znalazł dla nas pusty dom przy ul. Kraszewskiego i tak ostaliśmy się w Łobezie. Eliasz Trabszo, który był tu agronomem powiatowym i znał ojca jeszcze ze Słobódki, namawiał, by objął gospodarstwo. Obiecał swą pomoc w znalezieniu odpowiedniego poniemieckiego i w otrzymaniu z UNRY konia i innego inwentarza. Ale ojciec powiedział, że dziękuje, nie chce ziemi. "Ty, Eliasz, jeżeli możesz, znajdź mi zatrudnienie dozorcy" – powiedział. Ojciec po doświadczeniach Syberii inaczej już na świat patrzył, wiedział, że Sowieci zniszczą w Polsce gospodarkę indywidualną wcześniej czy później. Zatrudnił się więc jako stróż nocny w gorzelni. Przepracował tam do emerytury. Skromny domek przy ul. Kraszewskiego zamieniliśmy na parter ładnej willi przy ul. Rapackiego 7. Tu zmarli nasz ojciec i nasza mama. Stąd siostry powychodziły za mąż. Rodzina rozrosła się o nowe pokolenia. Do nas tutaj przyjeżdżał Witek z Anglii. Ja po ukończeniu Technikum Budowy Okrętów i Energetyki w Szczecinie wróciłem do Łobezu. Tu od 1953 r. pracowałem w kilku zakładach, a w r. 1970 założyłem w budynku gospodarczym, stojącym na naszej posesji, warsztat samochodowy. Witek mi w tym dużo pomagał. Nie ożeniłem się, chociaż na brak powodzenia u dziewcząt nie mogłem narzekać. W młodości z pasją uprawiałem sport amatorski, odnosząc w tym niemałe sukcesy.
Obecnie przy ul. Rapackiego mieszkamy sami z siostrą Tereską, wdową. Jadzia po tragicznych przejściach rodzinnych mieszka także w Łobezie, w swoim mieszkaniu w bloku. Renia po wyjściu za mąż zamieszkała w Świnoujściu. A mój młodszy brat, zawodowy sportowiec i trener, mieszka w Łodzi. Założył tam rodzinę, z którą utrzymuję ścisłe kontakty.
Z Syberii wróciła, wywieziona tam już po wojnie, cała rodzina stryja Piotra z Dałań. Rodziny braci Żurawskich ze Słobódki, Brasławia i Dałań rozsypały się po całej Polsce. Ich potomstwo można dzisiaj znaleźć w Łobezie, Łowiczu, Łodzi, Świnoujściu, Warszawie, Olsztynie, Łańcucie, Kazimierzu Dolnym, a nawet za granicą.
A ja sobie w dalszym ciągu prowadzę warsztat samochodowy i cieszę się spokojną starością.
WSPOMNIENIA Z BRASŁAWIA
Rozmowa z Jerzym Żurawskim
z Kazimierza Dolnego
- Urodził się Pan w Brasławiu na północnej Wileńszczyźnie. To dość daleko, sto sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Wilna. Jakie to było miasteczko?
- Po pierwszej wojnie Brasław był zapadłą, zniszczoną wojnami mieściną, w której, jak naliczyłem, tylko kościół, cerkiew i szpital były budynkami murowanymi. Wszystko inne było drewniane i to wszystko zapadające się w ziemię. Takie ruskie parterowe domki. Śliczne, zbudowane z okrągłych bali z pięknymi węgłami, z "koronkowymi" wycinanymi ozdobami okien. Do dnia dzisiejszego sporo się ich zachowało. To żywy skansen. Kiedyś na wzgórzu od X wieku stał drewniany zamek. Miał podobno siedem wież i jedną wielką bramę piętrową. Trzeba wiedzieć o tym, że był to gród na przesmyku pomiędzy dwoma jeziorami. Kontrolował całą trasę wschód – zachód wiodącą przez Brasław.
- Pomiędzy jakimi jeziorami?
- Pomiędzy jeziorem Drywiaty (było ono po Naroczu największym jeziorem w przedwojennej Polsce) i jeziorem Nowiato, które wydzieliło się od tego wielkiego jeziora Drywiaty dzięki nasypaniu grobli. Na północ zaś leży cały zespół połączonych jezior, z których największe to Strusto i Snudy. Wspaniała, do dziś nieskażona przemysłem przyroda.