Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Państwo potraktowało nas jak zwierzęta
Napisane przez Marcin Musiał - Polonia ChristianaRozmowa z Maciejem Lisowskim, dyrektorem Fundacji Lex Nostra (Polonia Christiana)
– Skąd wzięła się idea protestu przeciwko nowelizacji ustawy o chorobach zakaźnych?
– Temat jest bardzo ciekawy i niebezpieczny, szybko również zaczęły się naciski na nas. Nasza akcja wynika z braku zgody na działania, które mogłyby prowadzić do totalitaryzmu albo do dominacji różnych koncernów, nie tylko farmaceutycznych. Ludzie powinni być wolni i mieć wolny wybór. Jestem chrześcijaninem, katolikiem i według mnie, nowa ustawa stanowi zamach na ludzi. Tworzy ona doskonałe narzędzie, które może być w każdej chwili wykorzystane przeciwko wolności.
– Na czym polega związane z ustawą zagrożenie?
– Zapraszam na naszą stronę internetową (www.fundacja.lexnostra.pl), gdzie sprawa jest bardzo dokładnie opisana. Nowelizacja przeszła w błyskawicznym tempie. Nas zaalarmowali przyjaciele ze środowisk antyszczepionkowych, gdy sprawa była już na etapie prac w Senacie. Nie jestem lekarzem i nie chcę wypowiadać się na temat szczepień jako takich, natomiast zdecydowanie sprzeciwiam się zapisom obecnej ustawy. Głosowali za nią wszyscy posłowie za wyjątkiem jednego. Tłumaczono, że zmiana ma być tylko techniczna i dotyczyć jedynie finansowania, rozliczeń. Niestety, tak nie jest.
Przede wszystkim, zmieniła się, w myśl nowelizacji, definicja choroby zakaźnej. Wcześniej była to choroba wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy, który ze względu na charakter i sposób szerzenia się stanowi zagrożenie dla zdrowia publicznego. Czyli nie dość, że choroba jest zakaźna, to musi też stanowić zagrożenie. W tej chwili definicja brzmi następująco: "choroba, która została wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy". Czyli praktycznie każda choroba podpada pod tę ustawę! Jest to zupełna zmiana.
Kto będzie decydował, jakie choroby obejmie ta ustawa? Minister zdrowia za pomocą rozporządzenia, czyli praktycznie jednym dokumentem można dowolnie zmodyfikować listę tych chorób. W tej chwili jest ich 59, ale w każdej chwili może się to zmienić.
W nowej ustawie mamy również pojęcie osoby podejrzanej o zakażenie. Jest nią osoba, u której nie występują objawy zakażenia ani choroby zakaźnej, ale która miała styczność ze źródłem zakażenia, a charakter czynnika zakaźnego i okoliczności styczności uzasadniają podejrzenie zakażenia. De facto, jest to osoba zdrowa, która miała styczność ze źródłem zakażenia. Co to znaczy styczność? Zrozumiałbym styczność osobistą, ale rozmowa telefoniczna to również styczność z osobą chorą.
Na tej kanwie bardzo mocno zdziwiła mnie jedna rzecz – olbrzymie zwiększenie uprawnień sanepidu. Ustawodawca dał tej instytucji uprawnienia, jakie normalnie posiadają służby specjalne. Co teraz może sanepid? Na przykład, pozyskiwać dane osób od każdego, kto takie dane posiada. Nie tylko od osób fizycznych, ale również od instytucji. Może także te dane gromadzić. Tymi informacjami są m.in. numer telefonu kontaktowego lub adres poczty elektronicznej. Po co? Aby sprawdzić, czy dana osoba miała styczność z osobą zakażoną. Jeśli mają kontakt telefoniczny, to należy domniemywać, że mogły się spotkać. W tym momencie dowolna osoba może być osobą podejrzaną o zakażenie i będzie traktowana tak samo jak osoba zakażona i można wobec niej stosować wszystkie środki represji – przymusowo poddać zabiegom sanitarnym, szczepieniom ochronnym, badaniom sanitarno-epidemiologicznym, w tym również postępowaniom mającym na celu pobranie i dostarczenie materiału do tych badań. W grę wchodzi również kwarantanna i izolacja. W ich przypadku nie ma zapisów, jak długo taki okres może trwać. Osobę podejrzaną można poddać leczeniu i w dodatku z zastosowaniem środków przymusu bezpośredniego, polegających na przytrzymywaniu, unieruchomieniu lub przymusowym podaniu leków. Lekarz lub felczer może również zwrócić się do policji, straży granicznej lub żandarmerii wojskowej o pomoc w zastosowaniu środka przymusu bezpośredniego. Posłowie mówili mi, że to byłoby przekroczenie uprawnień przez urzędnika. Ale ilu urzędników przekracza swoje uprawnienia i kto do tej pory został pociągnięty do odpowiedzialności? Co więcej, w ustawie jest zapis, że dana osoba bez jej zgody może być poddana szczepieniom ochronnym z rygorem natychmiastowej wykonalności. Zrobią swoje, zaszczepią, a potem możemy składać zawiadomienie o przestępstwie, gdy już będzie po fakcie.
– Czy nie obawia się Pan, że zwolennicy przymusowych szczepień bądź osoby nieświadome zaczną stawiać zarzut dotyczący zaniechania troski o dzieci poprzez niechęć do ich szczepienia?
– Olbrzymim błędem tej ustawy jest to, że wrzucono do jednego worka dwie kwestie, które powinny być traktowane osobno. Ustawa obejmuje wszystkich, również dzieci. A przecież czym innym jest np. zagrożenie epidemią, gdzie – tak jak to do tej pory funkcjonowało – pewne swobody obywatelskie mogą być ograniczone.
Drugą rzeczą jest szczepienie ochronne dzieci. W znowelizowanej ustawie tak samo traktowane są obie te sprawy, z możliwością wspomnianych wcześniej restrykcji. A musimy pamiętać, że szczepionki powodują również niepożądane skutki, gdyż nie ma możliwości, aby były w stu procentach bezpieczne. Państwo zmusza zatem rodziców do szczepienia dzieci i nie zapewnia żadnej późniejszej ochrony w przypadku wystąpienia sytuacji, gdy szczepionka zadziała niekorzystnie. Nie ma żadnego parasola ochronnego. Można się sądzić z firmą farmaceutyczną lub składać pozew przeciwko Skarbowi Państwa i czekać na procesy ciągnące się latami, których i tak najczęściej nie wygramy.
Nasze państwo poszło na łatwiznę, gdyż w krajach zachodnich kładzie się nacisk na przekonywanie rodziców, że szczepienia są pożyteczne, dobre i właściwe. U nas władza doszła do wniosku, iż – podobnie jak ludy afrykańskie – jesteśmy materiałem zbytu dla szczepionek niewiadomej jakości. Z tego, co wiem, w Polsce są stosowane nadal szczepionki, które nie są zalecane przez Światową Organizację Zdrowia lub zostały wycofane z krajów Unii Europejskiej. Tego typu sfera – gdzie, z jednej strony, wchodzą w grę ogromne pieniądze, a z drugiej strony, ludzkie zdrowie i życie – z definicji narażona jest na olbrzymią pokusę korupcji. Państwo powinno wprowadzić bardzo dokładne i zaawansowane środki nadzoru i kontroli przed korupcją. W tej chwili ich nie ma i, wcześniej czy później, ktoś z tego skorzysta. Podobnie, wcześniej czy później, ktoś skorzysta z tych furtek, jakie otworzyła ustawa, aby wymyślić nową epidemię, jak np. ptasia grypa i, podpisem ministra, lista szczepionek będzie rozszerzona. Sanepid będzie miał możliwości prawne i techniczne, z użyciem środków przymusu bezpośredniego włącznie, hurtem szczepić wszystkich.
Istnieje jeszcze jeden niebezpieczny zapis. Cała ta procedura dotyczy również osób z objawami choroby zakaźnej, dotychczas nierozpoznanej w kraju. Co to znaczy: nierozpoznanej w kraju? Kto będzie o tym decydował i definiował tę chorobę? Nie jest to w żaden sposób sprecyzowane i zdefiniowane, to kompletna wolna amerykanka.
Gdy za pomocą jednego podpisu ministra rozszerzy się lista chorób i szczepionek, ktoś dobrze na tym zarobi. Koncerny farmaceutyczne płacą gigantyczne pieniądze, np. jako odszkodowania za śmiercionośne działanie pigułek antykoncepcyjnych. Ich zyski są jednak tak duże, że ludzką tragedię mogą zwyczajnie "wrzucić w koszta".
Tak, ten biznes szybko się rozwija i wchodzi na kolejne poziomy. Jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz, o której trzeba głośno mówić – możliwość chipowania ludzi. Ta ustawa wprost otwiera ku temu drogę prostym zapisem – sanepid ma prawo zbierać i gromadzić informacje o aktualnym miejscu pobytu podejrzanych osób. Gdy wejdą dowody biometryczne, będzie można to łatwo ustalić. Dalszym krokiem jest wszczepienie człowiekowi chipa, co jeszcze bardziej ułatwi tę procedurę. Nie mam wątpliwości, że ta ustawa jest pisana pod dyktando koncernów farmaceutycznych i innych podejrzanych organizacji. Dobrze, że coraz więcej osób o tym mówi.
– Czy da się coś jeszcze zrobić w tej sprawie?
– Na pewno trzeba monitorować Rzecznika Praw Obywatelskich, aby złożył skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Z drugiej strony, śledzić bieżące informacje – w najbliższym czasie będziemy przekonywali posłów do wprowadzenia zmian w ustawie. Na pewno będziemy za tym lobbować, gdyż temat nie jest bezpieczny, a w grę wchodzą duże pieniądze. Moim prywatnym zdaniem, ta ustawa wymierzona jest w prawa Boskie i w ludzi jako zwykłych obywateli, z których próbuje się zrobić bydło, jakiemu można wstrzykiwać wszystko, co weterynarz, przepraszam – lekarz, zaleci.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marcin Musiał
http://www.pch24.pl
Nakładem Instytutu Globalizacji, prywatnego ośrodka badawczego o profilu wolnorynkowym i katolickim, w serii poruszającej żywotne problemy społeczne Polski, ukazała się praca znanego z prasy prawicowej publicysty Tomasza Teluka. "Mitologia efektu cieplarnianego" jest niezwykle patriotyczną lekturą. Teluk obnaża w swojej książce, niezwykle merytorycznej i odwołującej się do wypowiedzi naukowców, szkodliwe dla Polski i Polaków wzajemne powiązania pseudoekologów z organizacjami międzynarodowymi i lewicowymi mediami.
Najważniejszymi kłamstwami pseudoekologów są nieprawdziwe tezy o istnieniu efektu cieplarnianego, globalnego ocieplenia, wpływie człowieka na zmiany klimatu (podczas gdy za emisję CO2 w 99,75 proc. odpowiada natura), szkodliwości substancji konserwujących w jedzeniu, odkładaniu się w organizmie substancji chemicznych, szkodliwości spalarni śmieci, szkodliwości nawozów sztucznych, zagrożeniu ze strony dziury ozonowej, szkodliwości elektromagnetycznej urządzeń elektrycznych.
Kłamstwa pseudoekologów służą lewicy do walki z wolnością gospodarczą. Za wprowadzone w życie kłamstwa zapłaciły miliony Murzynów, którzy zmarli w wyniku zakazu stosowania DDT, co zaowocowało epidemią malarii i innych chorób. Zapłaciły miliony robotników, których miejsca pracy zostały zlikwidowane. Ofiarami pseudoekologów stały się miliony konsumentów i obywateli państw, w których wprowadzono głupie ekoprzepisy i wymuszone ekoprzepisami centralne planowanie.
Tomasz Teluk w swej książce udowadnia, że naukowcy tworzący raporty wspierające propagandę pseudoekologów okazali się być płatnymi cynglami ekobiznesu i lewicowych władz. Celem propagandy okazało się być przekonanie zastraszonych społeczeństw do wyrażenia akceptacji na systematyczną eskalację zniewolenia i zinstytucjonalizowanej kradzieży zwanej opodatkowaniem ze strony lewicowych władz. Sabaty pseudoekologów, zwane konferencjami ekologicznymi, okazały się być okazją do gigantycznego bezwstydnego marnowania pieniędzy.
Propaganda pseudoekologów okazała się być bardzo skuteczna. Społeczeństwa poddane pseudoekotresurze nie zauważyły, że prognozy wieszczące eko-Armagedon okazały się nieprawdziwe. Mechanizm ekokłamstwa polegał na tym, że media agencji rządowych faszerowały społeczeństwa propagandą budującą fałszywe przekonanie o wyjątkowości współczesnych klęsk klimatycznych. Motywem działania lewicy było przekonanie, że należy anihilować rodzaj ludzki będący największym zagrożeniem dla planety Ziemia. Dlatego między innymi lewica promuje zabijanie dzieci zwane aborcją i zakazuje stosowania środków chemicznych likwidujących epidemie. Celem pseudoekologów nie jest dobro środowiska, ale osiąganie zysków z pisania za pieniądze ukradzione podatnikom bezpodstawnych raportów straszących ludzi katastrofami.
Autor w swojej książce przytacza surrealistyczne raporty pseudoekologów o tym, jak to w Polsce dzieci trzymane są w kopalniach, by nie zatruwały się toksycznym powietrzem na powierzchni. Celem wprowadzenia ekoprzepisów było zniszczenie polskich przedsiębiorstw i ograbienie polskich podatników. Gigantyczne koszty ograniczeń emisji gazów cieplarnianych uderzyły szczególnie w biedne kraje. Integracja europejska wymusiła w pewnych dziedzinach powrót do zabójczego dla gospodarki centralnego planowania. Dostosowanie się do ekoprzepisów zrujnowało Polskę i doprowadziło do zniszczenia dużej części przemysłu i rolnictwa. Ekoprzepisy doprowadziły do wzrostu o 20 proc. cen energii. Wymuszona przez ekoprzepisy redukcja produkcji doprowadziła do wzrostu bezrobocia. Niskie limity emisji CO2 doprowadziły do braku energii w Polsce. Limity te uderzyły zresztą w całą gospodarkę Unii. Konkurenci gospodarczy spoza UE nie podpisali zobowiązań z Kioto i zarabiają pieniądze na samobójczej decyzji władz UE (która zaowocowała zniszczeniem przemysłu UE i wzrostem bezrobocia wśród Europejczyków). Ekopropaganda zadbała o interes gospodarek takich krajów, jak Chiny czy Indie, krajów ignorujących ekopropagandę. W wyniku protokołu z Kioto firmy zamiast inwestować w modernizację, musiały zacząć kupować limity emisji CO2. Limity niszczące polską gospodarkę zaakceptowali wspólnie politycy PiS i PO (w tym i nieżyjący prezydent Kaczyński).
Niszczenie gospodarki Polski jest zaplanowanym działaniem europejskiej lewicy żerującej na ekologii. Z czasem arbitralną decyzją biurokratów z Komisji Europejskiej limity emisji CO2 zostały zmniejszone o 33 proc. Skutkiem likwidacji limitów była podwyżka cen paliw (mniejsza sprzedaż wymusiła podwyżkę cen dla zachowania zysków), za co zapłacili polscy konsumenci. Unia Europejska zmniejszyła limity Polsce, pomimo że Polska zmniejszyła emisję CO2 od 1989 o 40 proc. podczas gdy kraje starej Unii Europejskiej zmniejszyły emisję CO2 od 1990 tylko o 1 proc.
Elity UE interesuje "wyłącznie ideologia i pielęgnowanie starego układu z Rosją". Jest to sprzeczne z interesem Polski i Polaków. Według elit Unii Europejskiej, interes sojuszu Moskwy i Brukseli ma być realizowany kosztem Polski i Polaków (tak jak to się dzieje w wypadku Gazociągu Północnego). UE uzależniła się energetycznie od Rosji. Instrumentem realizacji sojuszu jest interwencjonizm UE w gospodarkę, odebranie wolności i suwerenności Polakom. Nową zaś ideologią eurolewicy jest antyindustrializm. Polityka władz Unii Europejskiej doprowadziła do tego, że Europejczycy kupują najdroższą energię na świecie, równocześnie w USA dzięki liberalizacji rynku i dominacji sektora prywatnego prywatna energetyka inwestuje w przyjazne środowisku technologie (współczesna technologia umożliwiła zmniejszenie emisji CO2 o 90 proc.).
Zdaniem Tomasza Teluka, Polska powinna wybudować elektrownie atomowe. Pozwoliłoby to na uniezależnienie się energetyczne od Rosji. Na świecie istnieje ponad 400 elektrowni atomowych (151 w Europie, 124 w Ameryce Północnej, 92 na Dalekim Wschodzie). W Europie 59 reaktorów ma Francja, 19 Wielka Brytania, 17 Niemcy, 10 Szwecja, 8 Hiszpania. Złoża uranu są w Azji, Australii i Ameryce Północnej. Na świecie 16 proc. energii pochodzi z elektrowni atomowych, we Francji 80 proc. (Francja jest zresztą największym eksporterem energii na świecie), w Wielkiej Brytanii (gdzie elektrownie atomowe zostały po części sprywatyzowane) 20 proc. Prywatyzacja elektrowni atomowych prowadzi do ich dynamicznego rozwoju i modernizacji. Koszty walki z globalnym ociepleniem, jakie ponosi Polska, wystarczyły by na budowę 10 elektrowni atomowych. Za walkę z emisją CO2 Polacy zapłacili 10 miliardów dolarów. W najbliższych latach ceny energii wzrosną o 100 proc.
Jan Bodakowski
Warszawa
Tydzień temu opowiadałeś o procesie zatwierdzania projektów i organizacji budowy domów. Obiecałeś powiedzieć, w co warto inwestować i co należy wiedzieć, jeśli myślimy o zrobieniu pieniędzy na "flipach"...
Zacznijmy od najważniejszej decyzji. Jest to lokalizacja! Tu nie wolno popełnić błędu. To zawsze jest i będzie najważniejszy element we wszystkich zakupach nieruchomości. Powinniśmy wybierać możliwie najlepszą dzielnicę, w której ludzie chcą mieszkać. Nie warto tu oszczędzać. Ale kupując nawet w dobrej dzielnicy, możemy popełnić błąd, wybierając nieruchomość na przykład wychodzącą na tory kolejowe, linię wysokiego napięcia czy autostradę. Proszę pamiętać, że dziś pożyczanie pieniędzy jest relatywnie tanie i lepiej wziąć ekstra 100.000 dol. pożyczki na rok, co wyniesie w oprocentowaniu tylko około 3000 dol., niż ryzykować słabą lokalizację.
Druga ważna sprawa to typ domu, który kupujemy na "flip". Zdecydowanie domy wolno stojące są lepszą inwestycją niż bliźniaki, townhouse'y czy condo. Powinniśmy skoncentrować się na remontach domów wolno stojących, bo możemy mieć na nich najlepszy zwrot nakładów. Remonty na przykład condominium – mają zwykle najmniejszą szansę powodzenia. Wybierając domy wolno stojące na "flip", też należy zwracać uwagę na wiele rzeczy. Jeśli planujemy dodanie drugiego piętra, to oczywiście domy parterowe są najlepszą alternatywą. Jeśli nie planujemy dobudowy – to należy wybierać dom, który jest wystarczająco obszerny, by można było w nim coś zrobić. Małe i ciasne domy zwykle są trudne do odsprzedaży z dużym zyskiem.
Cena zakupu versus cena sprzedaży – należy dokładnie wiedzieć, jaki maksymalnie zakres finansowy zrobionego domu będzie można uzyskać, dlatego szukamy domów, których nikt "nie chce", bo są "kosmetycznie zaniedbane" – i przeciętna osoba ich nie kupi. Często są to domy sprzedawane przez ludzi starszych czy przez rodzinę zmarłej osoby.
Domy "nienaznaczone" – domów, w których na przykład uprawiano marihuanę – pomimo że można je dostać taniej – raczej bym nie polecał. To samo dotyczy domów po pożarze czy domów, gdzie popełnione brutalne morderstwo.
Budżet – wynika z prostej kalkulacji. Przewidywana cena sprzedaży minus zakładany profit, minus koszty sprzedaży, koszt projektu, koszt utrzymania domu w czasie renowacji. Mylnie przygotowany budżet – powoduje fiasko całej operacji. Cena przewidywanej sprzedaży powinna być realistyczna.
Zakres prac – oczywiście wynika z budżetu, ale takie elementy domu, jak kuchnie i łazienki, zwykle się w tym muszą znaleźć. Dobra łazienka czy ciekawa kuchnia nie muszą kosztować fortuny. Proszę pamiętać, że pierwsze wrażenie się liczy najbardziej i często ludzie podejmują decyzję o zakupie domu w ciągu pierwszych 10 minut.
Czas – zła organizacja, która powoduje, że czekamy na materiały czy podwykonawców, kosztuje i często prowadzi do przekroczenia budżetu.
Dobór materiałów – poświęcanie czasu na szukanie dobrych materiałów po jeszcze lepszych cenach, to jeden z najlepszych sposobów zarabiania. Można kupić ładne płytki ceramiczne za 5 dol. za stopę, ale jeśli kupimy podobne za 1 dol., to już mamy profit! Każdy zaoszczędzony dolar pozostaje natychmiast w naszej kieszeni.
Koncepcja całej renowacji – niestety tu powstają największe problemy. Wiele osób, które zaczynają "flipy", oszczędza na pomocy profesjonalistów od projektowania i myśli, że dom wystarczy pomalować i powiesić nowe szafki w kuchni, by zarobić pieniądze. Niestety, często jest to zrobione niezbyt gustownie i typowo. Klienci szukają czegoś bardzo unikalnego i dobrze zaplanowanego. I tu pomoc specjalistów jest bardzo przydatna.
Jakość wykonanych prac – często obcinając koszty, wymieniamy pewne elementy, oszczędzając błędnie na innych. Na przykład ostatnio widziałem renowację w kuchni, w której owszem, zmieniono szafki i blaty, ale pozostawiono stare ohydne płytki podłogowe. Wyglądało to bardzo źle!
"Staging" – coraz częściej pojawia się tendencja do urządzania domu wystawionego do sprzedaży specjalnie dobranymi meblami i dodatkami, by stworzyć wrażenie przytulności. Urządzony dom (ale nie zagracony) prezentuje się znacznie lepiej niż pusty. Potencjalni kupujący widzą siebie w takim domu i dużo szybciej podejmują decyzję. Warto wydać na "staging" pieniądze, bo zwykle takie domy sprzedają się szybciej i drożej. Nie oznacza to, co często widziałem, że wstawimy stare meble pozbierane z różnych miejsc i to uznamy za "urządzony dom". W takim przypadku lepiej tego nawet nie robić.
Jak zawsze zapraszam do współpracy. Proszę korzystać z mojego doświadczenia w tej dziedzinie. Konsultacje są bezpłatne, a często mogą Państwu pomóc.
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Zastrzyk kultury wysokiej
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
W zimny sobotni wieczór, 27 października, aż się nie chce ruszać z domu. Mamy jednak w planach koncert "Kilar the Best". Gdy dochodzimy do Living Arts Centre jesteśmy przemarznięci. Do rozpoczęcia koncertu jest jeszcze około 15 minut, mamy więc czas odtajać.
Nasze miejsca znajdują się na balkonie, z prawej strony w pierwszym rzędzie. To dobrze, będzie można zrobić zdjęcia. Ustawiam wszystkie parametry w aparacie, tymczasem mój mąż czyta program. Na dzisiejszy wieczór wybrano rzeczywiście najbardziej znane kompozycje Wojciech Kilara. Czeka nas więc podróż sentymentalna. Taki zestaw utworów na pewno przypadnie do gustu zgromadzonej publiczności.
Ludzie dopiero się schodzą. Na początku na balkonie jest sporo miejsc, które jednak powoli się zapełniają. W końcu zostaje tylko kilka po bokach. Zerkam na dół. Są jeszcze wolne miejsca, ale co chwila ktoś wchodzi. Zastanawiam się, gdzie będzie tańczył zespół "Biały Orzeł", bo na scenie nie ma zbyt wiele miejsca. Orkiestra już jest. Powoli gasną światła, zaczyna się.
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8078#sigProIdee75e8d46d
Wraz z pierwszymi taktami poloneza z filmu "Pan Tadeusz" pojawia się wspomniany "Biały Orzeł". Tancerze wchodzą wejściem dla publiczności, przechodzą przez widownię i wchodzą na scenę. Ubrani są w stroje z epoki, mężczyźni u pasa mają zawieszone szable. Nie był to chyba jednak najlepszy pomysł, bo szable obijają im się w tańcu. Na telebimie zawieszonym nad sceną wyświetlane są fragmenty filmu.
Dopiero po pierwszym utworze przychodzi czas na przywitanie gości. Na parterze widać, jak przy świetle latarek są wprowadzani ostatni spóźnialscy. Następnie głos zabiera konsul Grzegorz Murawski. Częściowo mówi po polsku, częściowo po angielsku, jednak muszę przyznać, że trochę brakuje mu swobody wypowiedzi. Moją uwagę zwraca też silny polski akcent, którego bym się nie spodziewała, wiedząc, że pan Morawski już od jakiegoś czasu pracuje na kontynencie amerykańskim.
Następnie ponownie rozbrzmiewa muzyka. Słuchamy walca z "Trędowatej", a następnie tematu z "Pianisty". Stopniowo zanurzamy się w muzyce Kilara.
W czwartym utworze na scenie pojawia się Justyna Steczkowska pokazywana na plakatach jako gwiazda tego koncertu. Muszę przyznać, że akurat w tej kwestii byłam najbardziej sceptyczna. Pani Steczkowska, którą wielokrotnie miałam okazję oglądać w telewizji, delikatnie mówiąc mnie drażni. Może to raczej kwestia jej zachowania i wypowiedzi niż głosu. Tutaj na szczęście nie miała okazji zrobić na mnie złego wrażenia i w wokalizie z "Dziewiątych Wrót" Romana Polańskiego świetnie zaprezentowała swoje możliwości głosowe. W pierwszej części koncertu zaśpiewała jeszcze raz utwór z "Portretu Damy".
Następnie rozbrzmiały tematy z "Rodziny Połanieckich" i "Kroniki wypadków miłosnych". Przed przerwą na scenie pojawił się też 17-letni Marcel Sokalski, który wykonał znaną pieśń z "Przygód Pana Michała". Był to pierwszy występ Marcela z orkiestrą i widać było, że chłopak jest zdenerwowany. Ma przed sobą jeszcze dużo czasu, żeby oswoić się ze sceną, zwłaszcza że w przyszłym roku wybiera się na uniwersytet. Warto wspomnieć, że Marcel był w grupie młodzieży, która z maestro Rozbickim zwiedzała w tym roku kilka krajów europejskich, oczywiście także Polskę. Właśnie podczas tego wyjazdu młodzi ludzie mieli okazję spotkać się z Wojciechem Kilarem podczas katowickiej "Nocy Kilara" organizowanej z okazji 80. urodzin kompozytora. Maestro już planuje przyszłoroczny wyjazd dla młodych. Tym razem program ma być jeszcze bogatszy.
Pierwszą część zakończyła pełna napięcia i dramatyzmu suita z filmu "Drakula". W czasie krótkiej przerwy mieliśmy okazję rozprostować nogi. Spragnieni ustawiali się w kolejce do baru. Tłum wypełnił cały parter.
Druga część rozpoczęła się tangiem "Zazdrość i medycyna". Następnie dwa utwory miała wykonać Justyna Steczkowska. Tutaj wkradła się chwila niepewności, gdy po ostatnich taktach tanga maestro odwrócił się w kierunku widowni. Po chwili odwrócił głowę w kierunku kulis... Publiczność oczekiwała w napięciu. Gdy napięcie się przedłużało, maestro Rozbicki zniknął za kulisami po lewej stronie. Wrócił jednak sam. Ale po chwili z prawej strony wśród oklasków wyszła gwiazda wieczoru. Przeprosiła za spóźnienie i opowiedziała, jak to z siostrami śpiewała na ślubach, m.in. "Ave Maria", który to utwór miała wykonać teraz, pierwszy raz z orkiestrą. Drugim utworem była piosenka "Wracam do domu" z własnego repertuaru piosenkarki.
Następnie przyszła kolej na trzy utwory instrumentalne, z "Pana Tadeusza", "Ziemi obiecanej" i "Bilansu kwartalnego". Wszystkim towarzyszyły projekcje na telebimie. Zwróciłam uwagę, że niestety czas projekcji był nie do końca dobrze obliczony – często film kończył się parę sekund po ucichnięciu muzyki. Albo to orkiestra grała za szybko...
Justyna Steczkowska zaśpiewała jeszcze "Grande Valse Brillante" z repertuaru Ewy Demarczyk i tango "La Cumparsita" Rodrigueza. Przyznam, że to tango było w moim odczuciu lekkim zgrzytem – nie z racji samego śpiewu, ale wyzywającej sukienki i tańca Steczkowskiej. Nie do końca to wykonanie pasowało mi do konwencji koncertu.
Całość zamykał marsz kawalerii z "Kroniki wypadków miłosnych". Publiczność doceniła artystów gromkimi oklaskami. Po wręczeniu wykonawcom kwiatów był jeszcze czas na bis. Niestety później trzeba było z powrotem wyjść na zimno – tym razem jednak z sercem pokrzepionym porcją wspaniałej muzyki.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Szlakami Bobra: Park Narodowy Bruce Peninsula
Napisane przez Joanna Wasilewska/Andrzej JasińskiMa długość ok. 100 km, a u podstawy 38. Wzdłuż wschodniego brzegu półwyspu ciągną się kilkudziesięciometrowe wapienno-dolomitowe klify, które pod wpływem erozji przybrały przedziwne formy – właśnie przez nie prowadzi trasa, a po zachodniej stronie olbrzymie piaszczyste, a czasami kamienne plaże. Na półwyspie żyją różne gatunki zwierząt, jelenie białoogoniaste, czarne niedźwiedzie, lisy, puszczyk kreskowany, a także rzadki grzechotnik Massasauga, ostatnio objęty specjalnym programem ochronnym. Bruce Peninsula słynie też z wielu gatunków storczyków, które przyciągają hodowców pasjonatów.
Do XIX wieku właścicielami półwyspu byli Odżibuejowie Saugeen. Przybyli tu już 7500 lat temu. W 1836 r. podpisali układ z Anglikami i od tej daty następuje ekspansja białego człowieka na te tereny, zwabionego lasem i obfitością ryb.
W 1881 r. powstaje tu pierwszy młyn i następuje wielka wycinka, i w ciągu 20 lat pierwotna puszcza całkowicie znika. Półwysep wyludnia się stopniowo aż do 1970 roku, kiedy to staje się atrakcją dla nowego typu osiedleńców – właścicieli domków letniskowych.
W czasach nam współczesnych, chcąc zachować niepowtarzalne formacje skalne półwyspu i jego florę oraz faunę, utworzono tu dwa parki narodowe, Bruce Peninsula National Park i Fathom Five National Marine Park, dostępny tylko statkiem, oraz kilka rezerwatów przyrody i obserwatorium migrujących ptaków.
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8078#sigProId183e7bac36
Bruce Peninsula to bardzo popularne miejsce wypoczynkowo-turystyczne Ontaryjczyków, usiane domkami letniskowymi, przystaniami, motelikami, a sława obu parków narodowych przyciąga też gości z USA i całego świata (w lecie bardzo trudno znaleźć miejsce na parkowym kempingu, rezerwować trzeba z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem). Oprócz wędrówek malowniczymi szlakami po klifach i plażowania, można tu zwiedzać groty i rozpadliny (gdy jakiś rolnik odkryje na polu wejście do rozpadliny, zaraz za parę dolarów sprzedaje wejściówki do dziury), stare latarnie, popłynąć statkiem ze szklanym dnem na oglądanie zatopionych okrętów, które zwabiają tu też amatorów nurkowania, odwiedzić indiański rezerwat i kupić wędzoną przez Indian rybę, lub popłynąć promem z Tobermory na największą na świecie wyspę położoną na słodkowodnym jeziorze – Manitoulin.
Półwysep odwiedzamy często w lecie, trenujemy tu na klifach wspinaczkę z linami, natomiast w listopadzie postanowiliśmy zajrzeć do Parku Narodowego Bruce Peninsula, który obejmuje miejsce najciekawiej uformowanych skał. Dlaczego właśnie jesienią? Odpowiedź bardzo prosta – o tej porze roku jest tu pusto, skały nie są oblężone przez tłum ludzi, można spokojnie sobie kontemplować w samotności przyrodę, i wreszcie zrobić ciekawe zdjęcia klifów bez ludzi. Z tymi zdjęciami to nie bardzo nam wyszło, bo dotarliśmy do parku niedługo przed zmierzchem i wszystko zaczynało się pogrążać w szarości.
Jedzie się tu długo z Mississaugi, nie ma autostrady, za to pięknymi drogami przez pola, małe miasteczka, doliny rzek, i niestety w części przez krajobraz zeszpecony morzem wywołujących oczopląs wiatraków, postawionych tu wbrew rozsądkowi i rachunkowi ekonomicznemu przez rząd Ontario.
Wiatraki zresztą buduje się też na samym półwyspie, co budzi gwałtowne protesty mieszkańców.
Park po Święcie Dziękczynienia jest otwarty, jednak nie ma już pracowników, kemping zamknięty. Trzeba uiścić opłatę 12 dol. za wjazd za samochód w samoobsługowym kiosku – mapa szlaków znajduje się na tablicy przy parkingu. Zimą można tu uprawiać narciarstwo biegowe i biwakować. Na terenie parku znajdują się trzy jeziora, wokół największego Cyprus prowadzi najdłuższy szlak. Nas tym razem interesował 3-kilometrowy Georgian Bay Marr Lake Trail (około 2 godz.) prowadzący na klify. Szlak w miarę łatwy, przez zabagnione tereny prowadzą kładki, potem trudniejszy, trzeba się trochę powspinać.
Rosnące tu brzozy już straciły liście, a wiecznie zielone cedry dawały złudzenie pełni lata. Połaziliśmy sobie po klifach, zajrzeliśmy do wielkiej groty, zjedliśmy kanapki na kamiennej plaży. Oprócz nas nie było nikogo. Trochę żałowaliśmy, że prawie nie widać malachitowego koloru krystalicznie czystej wody, który pojawia się w słońcu. Wracaliśmy już o zachodzie, zajrzeliśmy jeszcze tylko do Tobermory, rzucić okiem na starą latarnię "Big Tube", zaróżowioną od zachodzącego słońca. Tu ciekawostka, w 1885 r. jej budowa kosztowała 675 dol. No i długi powrót do domu, już po ciemku.
Dojazd: ze Square One w Mississaudze do parkingu w Bruce Peninsula Park 267 km – 4,20 godz. Nie podajemy konkretnej trasy, jest kilka alternatywnych dróg.
Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Listy z nr. 44
Twoje pieniądze: Sprawiedliwość w sprawach drobnych
Napisane przez Jacek KozakNajlepiej byłoby, gdyby wszyscy w terminie spłacali swoje długi, także nam, gdy komuś pożyczyliśmy jakieś pieniądze lub z innej racji jest on nam coś winien. Niestety, ten idealny stan nie istnieje w rzeczywistości i czasami trzeba nieźle nachodzić się, zanim odzyskamy swoje pieniądze. Warto wówczas pamiętać o wielce pożytecznej instytucji, jaką jest sąd do spraw drobnych, czyli "small claims court".
Reguły działania takiego sądu są różne w każdej prowincji. W Ontario na przykład limitem wysokości sprawy, jaką można wnieść przed ów sąd, jest 25 tysięcy dolarów. Jeżeli należy nam się więcej – nie unikniemy sprawy przed "normalnym" sądem.
Szczegółowe informacje na temat zasad funkcjonowania takiego sądu można bez trudu znaleźć w lokalnej bibliotece publicznej. Dlatego też przytoczę tutaj tylko mniej oczywiste cechy charakterystyczne tej instancji. Najistotniejszą jest fakt, iż jest to tak zwany w języku prawniczym "court of equity", co oznacza, że zasady prawne regulujące przebieg spraw są nieco bardziej elastyczne. Więcej zależy od uznania sędziego, a naczelnym celem rozprawy jest nie tyle zbadanie, czy prawo było przestrzegane, co określenie i decyzja, czy sprawiedliwości stało się zadość. A jeżeli nie – określenie, co można zrobić, by stan sprawiedliwości przywrócić.
Oznacza to zarazem, iż sąd "small claims court" ma swoje własne zasady postępowania, odmienne od procedury obowiązującej w "normalnym" sądzie, i że będzie on trzymał się tych reguł. Innymi słowy – nieco inaczej wyglądają tu reguły dowodowe i osoby występujące przed tym sądem (obojętnie w jakim charakterze) mogą liczyć na nieco większą elastyczność sądu, jeśli chodzi o przyjęcie czy odrzucenie materiału dowodowego.
Elastyczność, jaka obowiązuje w "small claims court", pozwala stronom na samodzielne reprezentowanie swoich spraw, bez kosztownej pomocy prawników. "Small claims court" jest w istocie specjalnym forum o charakterze mediacyjnym, a nie tylko sądem. Dlatego też, zanim dojdzie do ostatecznej rozprawy, sędzia prawdopodobnie usiłował będzie rozwiązać spór finansowy drogą nieformalnej rozmowy z oboma stronami. Konferencja z udziałem mediatora ma przy okazji pokazać stronom sporu ewentualne luki w ich materiale dowodowym i – jeśli to możliwe – doprowadzić do rozstrzygnięcia sporu drogą polubowną.
Niemniej jednak, "small claims court" jest sądem w całym tego słowa znaczeniu i jego orzeczenia mają moc prawną. Kto więc przegra rozprawę w takim sądzie, ten musi liczyć się, że wygrywająca strona może uciec się do wszelkich przewidzianych prawem pociągnięć, by odzyskać przyznane fundusze, łącznie z zajęciem wynagrodzenia czy własności.
Najistotniejsze jednak jest to, że nawet "small claims court" działa jak prawdziwy sąd, a nie telewizyjny spektakl. Wszystko zabiera odpowiednią ilość czasu, a sukces na tym forum nie oznacza jeszcze odebrania czeku od dłużnika.
Najlepiej więc wiedzieć, komu pożycza się swoje pieniądze. I lepiej jest mieć do czynienia z wielką firmą, która rzadko kiedy pokusi się o naginanie sprawiedliwości na swoją stronę w stosunkowo drobnych sprawach, niż z pojedynczym indywiduum, nawet dobrze znanym i lubianym.
Forum z nr. 44: Ubezpieczenia komunikacyjne w Kanadzie – ujednolicić!
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Oziębłość emocjonalna
Napisane przez Aleksander ŁośKiedy urząd imigracyjny zajął się na poważnie Heńkiem, miał on 25 lat. Urodził się w Polsce "B", czyli w południowo-wschodniej jej części. Na tle "zapieczonej" biedy w tym rejonie, w miasteczku, w którym się urodził, wiodło się ludziom stosunkowo dobrze, a to za sprawą fabryki łożysk tocznych, która produkowała na potrzeby wojska, ale nadwyżka szła też na rynek cywilny. Ojciec Heńka pracował w tej fabryce, a mama była sprzedawczynią w sklepie spożywczym, co dawało rodzinie gwarancję lepszego niż innym zaopatrzenia w czasach, kiedy o wszystko było trudno. Przez pierwsze dwanaście lat Heniek był jedynakiem, rozpieszczanym i rozbrykanym. Kiedy urodziła mu się siostrzyczka, zaczęły się problemy. To nie on już był pępkiem świata. Nadto, po roku od jej urodzenia, ojciec jego zmarł na skutek ran odniesionych w wypadku w pracy. Marne odszkodowanie wystarczyło tylko na pierwszy rok wdowie, aby zapewnić jaki taki poziom życia dwójce dzieci. Po trzech latach od śmierci męża, wyszła ponownie za mąż, też za pracownika tej samej fabryki, w której pracował jej zmarły mąż. Wyglądało na to, że wszystko ułoży się bez problemów w tej nowej rodzinie. Tak było do czasu ukończenia przez Heńka szkoły średniej.
Wyrósł na przystojnego młodzieńca. Miał około 1,85 m wzrostu, ciemnoblond włosy, a przy tym był inteligentny. Ojczym chciał, aby Heniek zaczął pracę jak najszybciej po ukończeniu szkoły. Nawet oferował pomoc w uzyskaniu zatrudnienia w fabryce, w której pracował, gdzie był brygadzistą i miał dobrą opinię. Heńkowi jednak nie podobała się taka perspektywa. Chciał się trochę wyrwać z uwięzi, jaką tworzyła szkoła i dość wymagający ojczym. Oświadczył, że chce studiować. Wybrał filię uczelni lubelskiej, która mieściła się w sąsiednim mieście. Faktycznie ukończył pierwszy rok czteroletnich studiów, ale już na drugim roku więcej czasu spędzał poza uczelnią. Dochodziło do coraz częstszych kłótni z ojczymem. Kilkakrotnie ojczym zdzielił go pięścią w twarz. Pozostała nawet mała rana na rozciętej skórze czoła. Ojczym był dobry dla matki i siostry Heńka. Jego samego natomiast coraz mniej tolerował. Pozostało tylko jedno rozwiązanie. Matka Heńka porozumiała się ze swoimi rodzicami, aby ci zabrali go do siebie.
Nie mieszkali oni już od kilkunastu lat w Polsce, lecz w Kanadzie. Kiedy dziadek Heńka uzyskał emeryturę, zabrał swoją żonę i trochę oszczędności, które posiadał, i wyjechali do Kanady. Jakim sposobem uzyskali tu pobyt stały, Heniek nie wiedział. Faktem było, że emerytowany w Polsce dziadek, jeszcze przez osiem lat pracował fizycznie w jednej z fabryk w Toronto. Jego żona nigdy nie pracowała, zajmowała się domem. Wynajmowali jednosypialniowe mieszkanie. Po dziesięciu latach pobytu w Kanadzie i przekroczeniu siedemdziesięciu lat, oboje uzyskali renty socjalne od państwa. W Polsce nadto odkładała się w banku pełna emerytura dziadka.
To do nich przyleciał pewnego dnia ich dwudziestodwuletni wnuk z dwumiesięczną wizą turystyczną. Na początku zamieszkał u nich. Dziadek miał już wówczas ponad osiemdziesiąt lat, a babcia siedemdziesiąt pięć. Dziadek, dzięki swoim znajomościom, załatwił mu pracę malarsko-remontową. Była zima, a więc praca w pomieszczeniach zamkniętych nie była za bardzo uciążliwa.
Prowadził tę firmę Polak, który dzielił rok na dwie części: jesienno-zimową i wiosenno-letnią. W tej drugiej części zajmował się pielęgnacją zieleni wokół droższych rezydencji w żydowskiej dzielnicy Toronto. Miał dobrą opinię, tak więc uzyskiwał kontrakty z roku na rok. Wraz z nim podążał też Henryk. W zimie malowanie i układanie kafelków, do której to pracy został szybko przyuczony, a w lecie praca na świeżym powietrzu. Odpowiadało mu to. Wprawdzie od tych prac fizycznych jakby trochę się zgarbił. Jakby ten wzrost mu przeszkadzał. Plecy mu się zaokrągliły i głowa była prawie ciągle pochylona. Upodobnił się tą sylwetką do Karola Wojtyły, późniejszego Jana Pawła II, z późniejszego okresu jego papieskiej posługi. Ale tylko na tym kończyło się podobieństwo. Bo prawdę mówiąc, Heniek był ateistą.
To i inne względy spowodowały, że po roku pobytu w Kanadzie wyprowadził się od dziadków. Wynajął samodzielne, jednosypialniowe mieszkanie w tym samym budynku, w którym zamieszkiwali jego dziadkowie. Dawało to mu swobodę działania, a jednocześnie argument w sprawie imigracyjnej. Rodzina bowiem ustaliła, po konsultacji z agentką imigracyjną, że jedynym argumentem Heńka w sprawie o uzyskanie stałego pobytu w Kanadzie może być to, że musi się opiekować leciwymi dziadkami.
Po roku pobytu w Kanadzie zapłacił agentce kilkaset dolarów za wypełnienie dokumentów imigracyjnych. Nie był przez kolejny rok niepokojony przez władze imigracyjne. Co kilka miesięcy dzwonił do agentki, pytając o postęp w jego sprawie, i zawsze uzyskiwał odpowiedź, że sprawa jest na dobrej drodze. Wierzył tej pani uchodzącej i uważającej się za najlepszą w swoim zawodzie.
Po dwóch latach pobytu Heńka w Kanadzie, pewnego wieczoru, pojawiło się w drzwiach jego mieszkania dwóch rosłych mężczyzn, którzy przedstawili się, że są oficerami imigracyjnymi. Poprosili Heńka o jego paszport. Dał im i jeden z nich, po przejrzeniu tego dokumentu, schował go do kieszeni. Oświadczyli Heńkowi, że go zabierają ze sobą. Skuli go kajdankami i przywieźli do aresztu imigracyjnego. Tutaj kontynuowali przesłuchanie.
Heniek, już niezłą angielszczyzną, prosił ich o skontaktowanie się z jego agentką imigracyjną. Odmówili, oświadczając, że to jest jego sprawa. Dla nich był nielegalnym imigrantem. Problem się komplikował, bo dziadek, rześki staruszek, wybrał się w tym czasie w odwiedziny do córki, do Polski. Babcia była bezradna. Kiedy Heniek zadzwonił do biura swojej agentki imigracyjnej, to dowiedział się, że przebywa na dwutygodniowym urlopie.
W areszcie dowiedział się, że może prosić o wyjście na wolność, jeśli ktoś z jego krewnych lub znajomych wpłaci za niego kaucję gwarancyjną. Najpierw Heniek zaczął wydzwaniać do kolegów. Ci jednak jakoś nie palili się do wyłożenia kilku tysięcy dolarów. W czasie kolejnej rozmowy z oficerem imigracyjnym Heniek zdołał zredukować żądaną kaucję z czterech do dwóch tysięcy dolarów. Zadzwonił do swojego pracodawcy. Ten zgodził się na bycie gwarantem Heńka, ale nie za swoje pieniądze. Heniek wykonał kolejny telefon do babci, prosząc o pożyczkę tych pieniędzy. Kiedy przyjechał do niej pracodawca Heńka, to okazało się, że ma ona "w skarpetce" tylko półtora tysiąca dolarów. Przyjechał do aresztu z tymi pieniędzmi. Powiedziano mu jednak, że kaucja wynosi dwa tysiące dolarów i że ma to być wpłacone nie w gotówce, ale poprzez dokument bankowy.
W czasie godzin widzenia spotkali się oni i Heniek prosił swojego pracodawcę, aby ten dołożył brakujące pięćset dolarów i potrącił mu to z najbliższej wypłaty. Ten się zgodził i po dwóch dniach pobytu w areszcie Heniek był wolny, przy czym w dokumencie zwalniającym było wyraźnie zaznaczone, że Heniek nie może pracować.
Oczywiście nie zamierzał respektować tego zastrzeżenia.
Pobyt w areszcie Heniek odczuł bardziej niż wielu innych aresztantów. Czuł się jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Ciągle był w ruchu, ciągle kręcił się wokół telefonu, wydzwaniał, klął i narzekał na system, w którym on, pragnący być opiekunem starych dziadków, jest tak podle traktowany.
Po uzyskani decyzji o zwolnieniu, ale jeszcze przed wyjściem na wolność, zwierzył się swojemu współlokatorowi z aresztanckiego pokoju, z pochodzenia Ukraińcowi, że jego celem są Stany Zjednoczone. Jeśli tylko uzyska stały pobyt w Kanadzie, to machnie tu na wszystko ręką i wyjedzie na południe. Na pytanie, a co z dziadkami, którymi jakoby miał się opiekować, odpowiedział, że są oni tak żywotni, że i bez niego dadzą sobie radę. Rozumiał, że raczej był dla nich utrapieniem niż ostoją i pociechą. Nie wykazywał choćby odrobiny wdzięczności za przygarnięcie go, gdy miał problemy z ojczymem w Polsce, że był na początku na ich utrzymaniu.
Szybko zrozumieli oni, że problemy z ojczymem to nie tylko wina tego ostatniego. Ich wnuk wykazywał głęboką oziębłość emocjonalną. W stosunku do nich również. Obserwowali oni też ten jego egoizm w kontaktach z kolegami. To była chyba przyczyna, że żaden z nich nie wykazał chęci udzielenia mu pomocy, kiedy Heniek znalazł się w areszcie. Dziadkowie myśleli, aby go tu ożenić z którąś z córek czy wnuczek ich znajomych. Zaczęły do nich jednak docierać informacje, że ich wnuk nie jest mile widziany w miejscach, gdzie go na początku zabierali, aby pochwalić się tak przystojnym wnukiem, a jemu ułatwić kontakty. Zaczął zdobywać opinię łowcy "łatwych" dziewcząt, co mu utrudniło skorzystanie z możliwości pozostania w Kanadzie, gdyby ożenił się z dziewczyną posiadającą stały tutaj pobyt.
Jako ostatni argument pozostali więc mu dziadkowie. Ale czy on wystarczy? Może tak, a może nie. Może po kilku miesiącach zostanie poproszony o opuszczenie Kanady, chyba że przeniknie do Stanów, o czym mówił.
Nie był to najlepszy wzorzec nowej generacji Polaków pragnących powiększyć Polonię kanadyjską lub amerykańską.
Aleksander Łoś
Toronto
Z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim rozmawia Andrzej Kumor.
Nikiforów jest wielu...
– Przyjeżdża Ksiądz do nas tutaj po raz kolejny. Cel wizyty zawsze ten sam, to znaczy troska o Fundację im. Brata Alberta.
Jak wyglądają prace związane z fundacją, bo dotarły do nas informacje, że miał Ksiądz problemy w związku z tym odpisem 0,1 proc., że chciano fundacji odebrać to prawo. Jaki jest stosunek władz do fundacji, bo przecież fundacja wyręcza państwo?
– Jestem w Kanadzie po raz piąty w ciągu ostatnich czterech lat. Przyjeżdżam najczęściej do Toronto, Montrealu, Ottawy, ale także w tym roku byliśmy w Guelph, Hamilton, Burlington.
W sumie cele są dwa. Ja zacząłem tutaj przyjazdy od promocji swoich książek wydawanych najpierw w wydawnictwie Znak, teraz w małym wydawnictwie Fronda, i co roku wydaję jedną bądź dwie książki. Dostaję bardzo dużo listów od Polaków z Kanady i pierwszy mój przyjazd był ściśle związany z książkami.
Równocześnie staram się, by przy okazji tych spotkań autorskich promować Fundację im. Brata Alberta, którą prowadzę od 25 lat. W tym roku ta fundacja obchodzi swój srebrny jubileusz 25-lecia. Powstaliśmy jeszcze za czasów komuny, w roku 1987, kiedy już zaczęto luzować pewne sprawy, między innymi wyrażano zgodę na tworzenie organizacji charytatywnych, bo wtedy komunizm już się sypał w Polsce i próbowano wentyl bezpieczeństwa utworzyć.
Trzeba powiedzieć, że bardzo dobrym dorobkiem tych zmian w Polsce, które są od 89 roku, jest możliwość tworzenia organizacji pozarządowych, fundacji, stowarzyszeń. To jest ogromny boom w Polsce, w komunizmie tego nie wolno było, więc teraz powstają duże, małe organizacje. I co jest ważne, że one są bardzo użyteczne dla państwa polskiego, no bo wypełniają luki, równocześnie zasada pomocniczości polega na tym, że wspierają działania państwa. I teoretycznie powinno się wydawać, że państwo polskie tylko powinno się cieszyć z tego, że tego typu fundacje i stowarzyszenia są. Ale niestety, od pewnego czasu jest taka polityka wynikająca z dwóch powodów.
Po pierwsze, jest taka próba centralizowania pewnych rzeczy, czyli najpierw otwarto pewne rzeczy, a teraz próbuje się podporządkowywać to władzom państwowym. A druga sprawa, że najczęściej odmienianym wyrazem w Polsce przez wszystkie przypadki jest słowo kryzys – oczywiście kryzys jest, tylko najpierw powinno się zaciskać pasa w jakichś istotnych sprawach, natomiast jest tak, że najczęściej pod pretekstem kryzysu zaczyna się od organizacji pozarządowych, cofa się dotacje, pomniejsza się te dotacje, nawet próbuje się zamknąć ośrodki. Rzeczywiście, w zeszłym roku mieliśmy bardzo poważny problem, bo rząd chciał nam zamknąć dwa spośród 28 ośrodków. Są to ośrodki dla 55 dzieci. Ale trzeba powiedzieć, że są to bardzo trudne środowiska. My działamy głównie w małych miastach, w wioskach, gdzie nie ma żadnej alternatywy.
Jeżeli się zamknie ten ośrodek, to rodzic nie ma gdzie posłać tego dziecka. Najczęściej wraca do domu i w czterech ścianach siedzi. W wyniku presji mediów, sporów, pomocy ze strony dziennikarzy, udało nam się te dwa ośrodki obronić. Ale niestety, sytuacja powtarza się z roku na rok, że te oszczędności zawsze uderzają w najbiedniejszych.
– Najsłabszych...
– Tak, górnicy będą protestować, służby mundurowe też będą protestować, politycy będą protestować, ale kto nie protestuje, to mu się zabiera. Ale teraz jest problem, że często to nie jest tylko brak pieniędzy, bo przy mądrym gospodarowaniu tymi środkami, moim zdaniem, starczyłoby dla tych fundacji, jest to często bezduszność.
Niestety, urzędnicza bezduszność, która w ogóle do działalności charytatywnej podchodzi na zasadzie, że tam raz do roku na świętego Mikołaja rzuci się jakąś paczkę i koniec, problem jest rozwiązany. A praca z niepełnosprawnymi jest to także praca z rodzinami, więc to jest wielowarstwowa i wielopłaszczyznowa działalność, wymagająca dobrej organizacji. W tych 28 ośrodkach mamy różne placówki. Począwszy od przedszkola, potem szkoła, świetlice terapeutyczne od szóstego do dwudziestego roku życia dla dzieci.
– Dla osób, które są niepełnosprawne intelektualnie, czy również innych?
– Głównym upośledzeniem, wiodącym jest niepełnosprawność intelektualna, dawniej nazywana upośledzeniem umysłowym, ale my od tego pojęcia odchodzimy, bo ono ma jednak taki wydźwięk negatywny. Ale równocześnie przecież wielu naszych podopiecznych ma niepełnosprawności sprzężone, to jest na przykład porażenie kończyn, nóg, to jest bardzo często związane z porażeniem mózgowym, są też niewidomi, są pojedyncze osoby równocześnie głuchonieme czy z wadami kręgosłupa. Więc tutaj często musimy też na kilku płaszczyznach rehabilitować tę osobę. Trzeba powiedzieć, że dobrze nam się układa praca z samorządem gminy, powiatem, lepiej, gorzej, ale zawsze to idzie dobrze.
– Podczas spotkania w Związku Narodowym Polskim padło pytanie o to rozwiązanie, które funkcjonowało za czasów komunistycznych, wtedy były spółdzielnie pracy inwalidów. Ksiądz przyjechał tutaj z wystawą, ci niepełnosprawni mają talenty artystyczne, bardzo często ukryte, i to jest jedna strona. Ale też czy jest możliwość podejmowania zatrudnienia przez takie osoby – zatrudnienie jako terapia też mogłoby służyć?
– Tak. Może zacznę od tych spółdzielni inwalidów. W systemie komunistycznym, który na pewno był zły, bezdusznie podchodził do człowieka, były takie enklawy pozytywne. Do takich ja zaliczam spółdzielnie inwalidów. Miałem dużo do czynienia ze spółdzielnią inwalidów jeszcze jako student i muszę powiedzieć, że to też spełniała pożyteczną pracę. Bo wtedy można było sobie wyrobić rentę przez tzw. pracę nakładczą, chałupniczą.
Te spółdzielnie często były domem dla tych ludzi, bo równocześnie to było środowisko, jakaś tam drobna, niewielka, ale też opieka medyczna. Ale najważniejsze jest to, że niewidomi, którzy na przykład wyrabiali szczotki, taka wydawałoby się bardzo prosta praca, czy kleili koperty, czy skręcali długopisy czy wtyczki telefoniczne, więc dla nich to było bardzo ważne, że oni mieli poczucie tej wartości. Mogli też zaspokoić swoje potrzeby również, bo byli wypłacani.
Niestety, generalnie zniszczono tę spółdzielczość inwalidów po roku 90 i, moim zdaniem, wylano dziecko z kąpielą. W to miejsce weszły zakłady pracy chronionej i miejsca pracy dla niepełnosprawnych, z tym że to niestety nie funkcjonuje. Bo dzisiaj, nawet mimo dotacji państwowych na ten cel, jest bardzo mało ZAZ-ów, tzn. zakładów aktywności zawodowej – tak to się nazywa, bo okazuje się, że pracodawcy nie chcą niepełnosprawnych. Im się to jednak nie kalkuluje i te dotacje są za małe i za małe ułatwienia dla firm, żeby one tworzyły na przykład specjalne działy, w których by niepełnosprawni pracowali. I dochodzi do takiego paradoksu, że jest centralny, państwowy fundusz rehabilitacji osób niepełnosprawnych, i pracodawcy bardziej się kalkuluje wpłacić tam obowiązkową opłatę, która jest de facto podatkiem na rzecz tego funduszu, niż samemu utworzyć miejsce pracy. A szkoda, dlatego że jednym z podstawowych elementów rehabilitacji i rewalidacji osoby niepełnosprawnej jest praca. Praca, która tego człowieka uszlachetnia, daje mu poczucie wartości, daje mu też zabezpieczenie materialne. I to nie jest tak, że on dostaje wtedy jakąś głodową zapomogę, siedzi w domu i ogląda od rana do wieczora telewizję, tylko właśnie musi pójść do pracy, ma kontakt z ludźmi, ze znajomymi, czuje się dowartościowany, czuje, że ten produkt, nawet ta szczotka czy ta koperta przez niego wyprodukowana, komuś służy. I dzisiaj rzeczywiście zatrudnianie niepełnosprawnych w Polsce totalnie kuleje. Pracodawcy, jak zwalniają, to w pierwszej kolejności osoby niepełnosprawne. Tak że są niby podstawy prawne, ale to jest tak źle zorganizowane, że dzisiaj na przykład osoba z zespołem Downa nie ma najmniejszej szansy gdziekolwiek dostać pracę. Ja już nie znam takich przypadków. Przedtem jeszcze tak, np. znałem takiego chłopaka, był gońcem w firmie, po prostu roznosił korespondencję. Czy ktoś był woźnym, czy zajmował się sprzątaniem, teraz to jest likwidowane. Niestety, tak jak mówiłem, ten kryzys zawsze uderza w najsłabszych, w pierwszej kolejności.
– 28 ośrodków, tysiąc osób, które tam znajdują opiekę czy pomoc, a jak wygląda współdziałanie z miejscowymi mieszkańcami, dlatego że zawsze bycie niepełnosprawnym, jak to się ładne mówi intelektualnie, to jest pewne odium w społeczeństwie? Ludzie się boją takich dziwnych ludzi itd. Czy to, że ci ludzie są w pewnym sensie razem skupieni w tych ośrodkach, czy to pomaga, czy lepsza byłaby sytuacja, gdyby ci ludzie funkcjonowali osobno w społeczeństwie?
– Cztery to są domy stałego pobytu, tutaj trafiają osoby już po śmierci swoich rodziców bądź w wyniku, że sąd odbiera prawa rodzicielskie czy opieka społeczna do nas kieruje. To są domy, gdzie te osoby już mieszkają. Oczywiście, wszystkie domy są otwarte, w tym znaczeniu, że mieszkańcy tych domów uczestniczą w życiu kulturalnym, są dowożeni do warsztatów terapii zajęciowej, więc to są placówki bardzo dynamiczne.
Natomiast pozostałe 24 placówki to są ośrodki dzienne, tak jak mówiłem, przedszkola, szkoły, świetlice terapeutyczne, warsztaty terapii zajęciowej. I zawsze intencją naszą – jest kilka takich intencji – pierwsza zasadnicza sprawa, to jest współpraca z ludźmi, bo nie da się wychowywać czy przeprowadzić procesu terapeutycznego bez współpracy z rodziną.
Druga sprawa to jest współpraca z lokalnym środowiskiem. Niepełnosprawny nie może być traktowany jako osoba, która gdzieś tam jest w tym getcie, nawet dobrze urządzonym, ale zawsze getcie, więc tu chodzi o integrację. Jest to bardzo trudne w Polsce, dlatego że są ciągle różnego rodzaju uprzedzenia, mity najróżniejsze bądź taka gdzieś skrywana niechęć, czy lęki raczej, do kontaktu z niepełnosprawnym. Więc my staramy się tak prowadzić te ośrodki, żeby one przede wszystkim współpracowały z innymi placówkami, na przykład ze szkołami. Akurat to szkolnictwo dobrze funkcjonuje. Współpraca z innymi organizacjami młodzieżowymi czy z lokalnymi domami kultury... Chodzi o to, żeby niepełnosprawni właśnie wychodzili, żeby ludzie widzieli, że są, że to nie jest nic groźnego, że to są ludzie tak samo wartościowi. Między innymi wystawy, które organizujemy w całej Polsce, a teraz też i w Kanadzie, pokazują, że człowiek niepełnosprawny jest bardzo utalentowany, tak jak ten słynny malarz Nikifor, takich Nikiforów jest bardzo wielu.
I też ważne jest to, jeżeli chodzi o władzę, im niżej, tym jest lepiej. Na przykład współpraca z samorządami typu gmina, miasto, powiat, moim zdaniem, układa się dość dobrze. Ale jak się już wychodzi do tych urzędów wyżej, a już nie daj Boże do centralnych, warszawskich – nie chodzi o jakieś moje antagonizmy do Warszawy, tylko tych zbiurokratyzowanych, ja to nazywam pancerne urzędy, które są tak opancerzone, żeby tam się nikt nie dostał, zwykły obywatel – to jest fatalnie. I to jest chyba najgorsze, że nie ma dobrych tych ogólnopolskich relacji. Ale przecież jeżeli chodzi o integrację, to u nas funkcjonuje jeszcze harcerstwo, co roku odbywają się na przykład zawody sportowe, pływackie, między ośrodkami, na które zapraszana jest młodzież sprawna też, festiwal teatralno-muzyczny przedtem, teraz poszerzyliśmy formułę, prowadzony razem z Anną Dymną, Albertiana, eliminacje odbywają się w różnych szkołach. Później mamy bardzo dużo udziału w uroczystościach lokalnych. Na przykład są dni danego miasta. No to wtedy już od pewnego czasu nasze zespoły teatralne czy muzyczne występują, więc w takiej wielkiej imprezie piknikowej biorą udział.
– Zdaniem Księdza, poprawiła się sytuacja w ciągu tych 25 lat tego odbioru społecznego niepełnosprawnych?
– Tak, na pewno się poprawiła. To znaczy myślę, że jeżeli chodzi o przeciętnego Kowalskiego, to w ciągu tych ostatnich 25 lat więcej ten przeciętny Kowalski wie o niepełnosprawnych, i moim zdaniem, jeżeli są jakieś urazy, to raczej z niewiedzy, powiedziałbym, że jeszcze gdzieś tam pokutuje takie przekonanie, że człowiek niepełnosprawny to jest, jak dawniej mówiono, wariat z siekierą, który będzie biegał po wiosce. Więc dużo się zmieniło. Tutaj nawet media też odegrały pozytywną rolę.
– Nawet na wsiach, nawet w małych miasteczkach?
– Tak, chociaż to jest ciągle jeszcze praca, jak ja mówię, trzeba orać i siać non stop, to nie jest jeszcze ukończone. Są takie środowiska – ja się z tym spotykałem – że nawet protestowali przeciwko utworzeniu takiego ośrodka na terenie gminy, bo oni wszystkich w jednym worku mają, i chorzy na AIDS, i psychicznie chorzy i niepełnosprawni intelektualnie. Ale każdy z tych ludzi jest człowiekiem. Tutaj też trzeba edukacji. Często jest tak, że w danym ośrodku, w mieście większym czy mniejszym, uda się dogadać z samorządami, z parafiami i z innymi organizacjami, to – moim zdaniem – idzie dobrze, jak się te lokalne środowiska dogadają. Jest kilka takich miast, na terenie których naprawdę bardzo dobrze funkcjonujemy.
Ale był też taki przypadek, to z Krakowa, gdzie jedna z osób podarowała nam dom, willę, na utworzenie takiego niewielkiego ośrodka dla niepełnosprawnych i mieszkańcy przeciwko temu protestowali włącznie z samorządem tej dzielnicy. I doszło do tego, że nam zablokowano możliwość utworzenia tego ośrodka i wtedy musieliśmy to sprzedać i w innej części Krakowa taki ośrodek otworzyć.
– A gdzie to było?
– A w Krakowie to było na Olszy II, willowe, jeszcze przedwojenne osiedle.
ciag dalszy a tydzien
Można wpłacać darowizny na podane konto: (dla zagranicy) SWIFT (BIC): PKOPPLPW IBAN: PL2112404533111 1000054282421