Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Listy z nr. 46
O naszej sytuacji finansowej decydujemy sami, umiejętnie gospodarując zarobionymi i zgromadzonymi środkami, ale zasadniczy wpływ ma na nią także działalność innych, mocą demokratycznego mandatu upoważnionych do gospodarowania tą częścią naszych dochodów, które określamy mianem wspólnej kasy czy budżetem miasta, prowincji czy kraju zgromadzonym drogą podatkową. To, bowiem, co czynią z naszymi podatkami politycy, ma zasadniczy wpływ na ceny produktów i usług, a więc osłabia moc nabywczą tych pieniędzy, które zostały w naszych rękach.
Dzisiaj widać już dość wyraźnie, że przynajmniej jedna z inicjatyw lansowanych przez miłośników ochrony środowiska nie wypaliła, za to kosztowała nas wszystkich sporo i jeszcze kosztować będzie. Mam na myśli lansowane z uporem godnym lepszej sprawy samochody o napędzie elektrycznym. Podczas gdy działa to świetnie jako atrakcja w wesołych miasteczkach (tzw. "bumper cars"), na szosach i autostradach pojazdy takie nie przyjęły się i wszystko wskazuje na to, że już się nie przyjmą. Za to my wszyscy zapłacimy za ten eksperyment jak za zboże.
Nadal krążą po naszym krajobrazie maniacy, sugerujący, iż klęska pojazdów elektrycznych to wynik spisku wielkich koncernów naftowych we współpracy z koncernami motoryzacyjnymi. Niestety dla sprawy, nie do obrony jest teza, iż na przykład koncern General Motors celowo ograniczył produkcję modelu Saturn EV1, chociaż chętni ustawiali się w długich kolejkach po to auto. Owe kolejki widać było tylko w sennych marzeniach ekologów.
Każdy pytany o zdanie przez pełnych entuzjazmu autorów sond medialnych oświadczy, że jest za. Za ochroną środowiska, za elektrycznymi samochodami i w ogóle za troską i gospodarnością. Dopiero przy płaceniu okazuje się, że teoretycznie wszyscy jesteśmy za, ale do czasu, kiedy należy sięgnąć do portfela. Producenci samochodów stanęli na wysokości zadania: niemal każdy zajął się projektowaniem samochodów o napędzie elektrycznym. Nissan chwalił się swoim modelem o pięknej nazwie Leaf. Nazwa piękna, ale sprzedaż modelu spadła o niemal 30 proc. w ciągu roku. Jeździ po świecie w sumie niecałe 40 tysięcy tych autek, a miało jeździć – według ekologów – półtora miliona. Zakłady Nissana mogą produkować 150 tysięcy leaf rocznie; w tym roku sprzedaż fabryki w Smyrnie wyniosła nieco ponad 5 tysięcy sztuk.
Produkowany przez zakłady Chevrolet model Volt radzi sobie nieco lepiej. Za to koncern traci na każdej sztuce tego ekologicznego autka niemal 50 tysięcy dolarów, które następnie trzeba nadrobić przy sprzedaży innych modeli za sztucznie zawyżoną cenę. Producent akumulatorów dla Volta, firma A123, zbankrutował, bo nie było dostatecznego zapotrzebowania na baterie. Najlepiej radzący sobie z tym sektorem rynku koncern Toyota zrezygnował z dalszych prac nad samochodami o napędzie elektrycznym.
Podobnie jest na całym świecie. Japonia, Niemcy i Wielka Brytania przystępują do rewizji swej polityki w tym zakresie. Nawet Kalifornia, mekka ekologów, obcięła dotacje na ten cel o połowę.
Pobawiliśmy się. Teraz trzeba zapłacić rachunek.
Jacek Kozak
Forum z nr. 46
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Dwaj skośnoocy
Napisane przez Aleksander ŁośCo ich łączyło, a co różniło? Spotkali się przypadkowo, nie znali się wcześniej i nie poznali bliżej w czasie wspólnego pobytu w kanadyjskim areszcie imigracyjnym. Ale przez ponad dwa tygodnie, przebywając na tym samym oddziale, w sąsiednich pokojach, posiedli wspólną, krótką historię swojego młodego życia.
Byli trochę podobni do siebie: trochę skośne oczy, obaj "okularnicy", z przedziałkiem na środku głowy. Ale włosy Tatara były proste, średniej długości, gdy włosy Japończyka były dłuższe, jakby kobiece, zakręcone na końcach na trwałe przez fryzjera. Tatar był średniego wzrostu, ale trochę niższy od Japończyka i chyba, przy swoich 25 latach życia, o pięć lat młodszy. Był on nadto bardziej dynamiczny, przedsiębiorczy, nawiązujący dość łatwo kontakty, przy prawie braku znajomości języka angielskiego. Japończyk był trochę przygarbiony, chodził zwykle ze spuszczoną głową. Był homoseksualistą.
Osoby pochodzące z krajów o utrwalonej demokracji są raczej rzadkością w areszcie imigracyjnym. Nie ma bowiem przyczyny, dla której byliby oni aresztowani. Warunki życia w ich krajach są zbliżone do kanadyjskich, mogą przylatywać tu bez wiz wielokrotnie. Są oni też dość dobrze uświadomieni co do możliwości stałego osiedlenia się w Kanadzie. Jeśli tu przylatują na dłużej, to zwykle na jakieś kontrakty, a więc zupełnie legalnie, a więc nie ma podstaw do kwestionowania przyczyn ich przylotu i pobytu w Kanadzie.
Cóż więc się stało, że "nasz" Japończyk znalazł się w areszcie imigracyjnym? Przyleciał przed pięciu laty do Kanady, szukając tu azylu dla realizacji swojej odmienności seksualnej. Japonia, kraj demokratyczny, wysoko rozwinięty technicznie, o niezbyt mocnych zasadach religijnych, jest jednak krajem o utrwalonych zasadach kulturowych i moralnych. Nawet w stosunkowo dużym mieście, jakim jest Hiroszima, skąd pochodził nasz aresztant, jego odmienność seksualna nie ułatwiała mu życia.
Jakoś sobie dawał radę jeszcze w okresie studiów. Ale kiedy zaczął pracować i jego skłonności seksualne szybko stały się dostrzegalne dla współpracowników, stawał się wyizolowany. A w japońskich stosunkach pracowniczych niezwykle istotne jest bycie członkiem grupy, bycie przez nią akceptowanym, bo jest się skazanym na pracę w jednej firmie przez całe życie. W niej się zaczyna staż, doskonali, awansuje i odchodzi na emeryturę. Pracownik jest lojalny w stosunku do firmy, a ona dba o jego rozwój i awans. Zmieniając firmę, naraża się na podejrzenie o brak lojalności i bycie "odmieńcem".
Nasz bohater w ciągu kilku lat po studiach zmienił pracę trzykrotnie. Wiedział, że karierę ma złamaną. Wiedziała o tym też jego rodzina i znajomi. Mimo że istnieje w tym kraju wąskie grono homoseksualistów, to jednak nie można liczyć na ich pomoc, bo większość z nich stara się ukryć swoją "odmienność". Postanowił on wybyć z kraju, w którym, mimo pracowitości i dobrych cech charakteru, stawał się coraz bardziej osobą wyrzuconą poza nawias.
W środowisku homoseksualistów rozmawia się o warunkach życia osób o tych samych skłonnościach seksualnych w różnych krajach. Kanada stoi dość wysoko w rankingu swobód i tolerancji w tym zakresie.
Nasz Japończyk nadto poznał jednego Kanadyjczyka o tych samych skłonnościach, który przyleciał do Hiroszimy w jakichś interesach. Współżyli ze sobą przez dwa tygodnie, a następnie umówili się, że będą kontynuować współżycie w Kanadzie.
Kiedy Japończyk, wówczas 25-letni, przyleciał do Toronto, to faktycznie oczekiwał go na lotnisku jego partner. Zamieszkali razem. Po pewnym czasie ustosunkowany Kanadyjczyk załatwił mu pracę w firmie komputerowej. Wydawałoby się, że nic nie zakłóci tej idylli.
W środowisku homoseksualistów jednak nieczęsto dochodzi do prawdziwego zakochania się i życia tylko we dwoje. Kanadyjczyk już po kilku miesiącach znudził się przybyszem. Najpierw go zdradzał "na mieście", a później zaczął sprowadzać chłopców do swojego domu. Japończyk cierpiał, bo uważał ten związek za trwały. Kiedy już nie mógł znieść odgłosów orgii urządzanej przez partnera, to się wyprowadził. Początkowo żył wstrzemięźliwie, ale wkrótce pociąg natury okazał się tak silny, że poszedł w miasto. Zaczął zmieniać szybko partnerów albo oni go zmieniali. Było też coraz więcej kontaktów jednorazowych, szybkich, dla zwykłego zaliczenia kolejnego partnera. Japończyk zaczął się zaniedbywać w pracy, aż został wyrzucony. Wówczas zaczął świadczyć usługi seksualne za pieniądze i utrzymanie. Stał się męską, homoseksualną dziwką.
Nasz tatarski bohater pochodził z Rosji. Urodził się jeszcze w Związku Sowieckim, ale mieszkając od urodzenia w Moskwie stał się automatycznie, po przemianach ustrojowych, obywatelem Rosji. Ubolewał nad losem swojego narodu. Nie rosyjskiego, ale tatarskiego. Nie pochodził z plemienia Tatarów krymskich, którzy zostali w znacznym stopniu wymordowani w okresie stalinowskim. Pochodził on z Tatarów kazańskich. To oni przez kilka wieków byli panami Rusi, tej Kijowskiej, jak i Moskiewskiej. Dopiero Iwan Groźny "przetrącił im kręgosłup" i z panów stali się wasalami carów rosyjskich. I tak pozostało do dzisiaj. Wprawdzie na wschód od Moskwy istnieje Republika Tatarska i ma jakąś autonomię, ale daleko jej do pełnej wolności. Rosja traktuje te tereny jako wewnątrzrosyjskie i ani myśli dalej parcelować swojego terytorium.
Nasz bohater ukończył studia wyższe i zaczął karierę zawodową. Ten potomek dzikich wojowników stał się intelektualistą rozmiłowanym w książkach, samokształceniu się, był nie bardzo praktyczny w obecnej rosyjskiej rzeczywistości. Choć zaliczył już pobyt w Grecji, Anglii, gdzie trochę pracował, i w Hiszpanii, gdzie mieszkała na stałe jego zamężna siostra. Kobiety z Rosji poszukują mężów-cudzoziemców albo zasilają domy publiczne na całym świecie, aby tylko wyrwać się z kraju rodzinnego, tkwiącego w marazmie.
Szczególnie w Moskwie dominuje pogoń za mamoną. Głównie zdobywa się fortuny nielegalnie, w sposób korupcyjny, w grupie przestępczej, czy wręcz gangu. Nasz Tatar do tego się nie nadawał. Wprawdzie jakoś wiązał koniec z końcem, ale wiedział, że kariery nie zrobi. Tym bardziej, że narastał nacjonalizm wielkoruski. Wszelcy "odmieńcy" plemienni czy narodowościowi stawali się obywatelami drugiej kategorii. Chyba że potrafili się w pełni zruszczyć, albo na tyle wzbogacić, że ich pochodzenie nie przeszkadzało im w byciu jednym z "Nowo Ruskich".
Kazański-moskiewski Tatar więc ląduje któregoś dnia na lotnisku torontońskim. Zostaje skierowany na przesłuchanie. Tam wyjaśnia, że jako prześladowany członek mniejszości plemiennej w Rosji, prosi o azyl w Kanadzie. Dostaje do wypełnienia jakieś dokumenty, pobrane zostają jego odciski palców, zostaje sfotografowany i odesłany do aresztu imigracyjnego.
Najpierw, choć trochę zagubiony, nie traci ducha. Szybko poznaje warunki życia w areszcie, dostosowuje się do nich i stara się "pchać" swoje sprawy. Próby uwolnienia z aresztu jednak nie dają spodziewanego efektu. Nie ma on tutaj bliskich znajomych, którzy by wyłożyli kilka tysięcy dolarów na kaucję. Dzwoni jednak do osób, których telefony dostał jeszcze przed wylotem z Moskwy od znajomych, ale ci tylko mu współczują i na tym kończy się ich pomoc.
Uzyskuje informację, że może otrzymać pomoc z Legal Aid i że może też zostać zwolniony w oparciu o gwarancję organizacji rządowej. Podejmuje więc próby skorzystania z tej możliwości. Wypełnia odpowiednie formy podań i czeka. Jest ciągle aktywny.
Odwrotnie Japończyk. Jego zachowanie i postawa są ciągle pasywne. Stracił on jakby wiarę w powodzenie starań o pozostanie w Kanadzie. Ma on atut w postaci średniej znajomości języka angielskiego. Ale nie ma nikogo, mimo wieloletniego pobytu w Kanadzie i aktywności homoseksualnej, kto by złożył za niego kaucję. Jest więc skazany na pobyt w areszcie, aż do rozstrzygnięcia o jego losie. Złożył podanie o azyl, skarżąc się na nietolerancję homoseksualizmu w swojej rodzinnej Japonii. Ale procedura trwała miesiącami.
Młody Tatar, być może potomek tych, którzy pustoszyli dawną Polskę, którzy zabili naszego księcia Henryka Pobożnego w bitwie przez nich wygranej pod Legnicą, mówił dość dobrze po polsku. Znał też dużo nazw polskich miast i w wielu z nich przebywał w czasie kilku podróży po Polsce. Pytał się, czy mógłby sobą zainteresować polską dziewczynę? Polskę uważał za kraj europejski, w odróżnieniu od zacofanej, azjatyckiej Rosji.
Po około dwóch tygodniach Tatar został zwolniony z aresztu za kaucją, którą w końcu któryś ze znajomych wpłacił. Dalszą walkę o pozostanie w Kanadzie będzie już toczył "z wolności". Japończyk siedział jeszcze dwa miesiące, aż do wydalenia go z Kanady.
Aleksander Łoś
Toronto
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8036#sigProIdc1a1b4b97e
Krystyna Starczak-Kozłowska: – Co by Pan zmienił w prawie karnym Kanady?
Krzysztof Preobrażeński: – Specjalnie dotyczy to spraw seksualnych – jesteśmy bardzo ograniczeni w możliwości badania dowodów sprawy ze względu na ochronę prywatności. Na przykład oskarżenie o gwałt – trudno tu o prawdziwą, obiektywną seksualną historię między stronami. Powinniśmy mieć większy dostęp do informacji.
– Mogą być więc w sprawach damsko-męskich i rodzinnych fałszywe oskarżenia z powodu braku prawdziwej znajomości sprawy?
– Tak bywa. Na przykład: żona może oskarżać o gwałt męża, którego chce się pozbyć, bo ma kochanka. Może być nawet tak perfidna, że oskarży partnera życiowego o molestowanie seksualne dzieci. Często obie strony bywają głupie lub perfidne po prostu, a policja musi się tym zająć, musi oskarżyć. Powinna mieć więcej miejsca na dyskusję, czy warto w danej sprawie wnosić oskarżenie, czy to tylko bzdura, marnowanie czasu. Są przecież inne instytucje po temu, by małżeństwo uratować przed karnym sądem…
– Takie zbyt szybkie i w istocie nierzadko niepotrzebne ingerowanie prawa w konflikty małżeńskie, a także w stosunki między rodzicami a dziećmi może też w efekcie rozbić małżeństwo lub doprowadzić do tego, że dzieci nie szanują rodziców?
– Tak też bywa. Najwięcej mają tu do powiedzenia social workers, którzy w Kanadzie są bardzo dobrymi pracownikami, ale i nadgorliwymi. My, adwokaci, jesteśmy właściwie niewolnikami pracowników socjalnych, a policja w tej sytuacji jest też jakby w kajdankach, bo chce czy nie chce, musi oskarżać. No i przy nadgorliwych social workers może dojść w końcu do jakiejś piramidalnej głupoty, a nawet niesprawiedliwości i trzeba tęgo walczyć, żeby wygrać sprawę. Rozwiązać tę sytuację może tylko rząd, na który naciskać należy przy pomocy swoich posłów.
– Czy można czasami pośmiać się w sądzie z powodu owej głupoty czy wręcz groteskowości niektórych spraw stawianych na wokandzie?
– Niech Pani sama sobie odpowie na to pytanie po przeczytaniu protokołu z takiej oto rozprawy...
(tu pan mecenas podał mi do przeczytania w domu kopię protokołu, zastrzegając sobie dyskrecję, jeśli idzie o nazwiska. Przeczytałam po powrocie do domu i zaiste trudno się nie zaśmiać. O czym to było? Otóż kobieta wniosła oskarżenie przeciw mężczyźnie, że zaparkował samochód obok niej na parkingu i masturbował się. Mężczyzna wezwany na rozprawę wyjaśnił, iż nie czynił nic zdrożnego, tylko oglądał zabawkę w kształcie penisa, którą był kupił w seks-shopie w Pensylwanii jako prezent dla żony na 30. rocznicę ślubu. Miał to być po prostu żart z jego strony. Gdy spostrzegł samochód z kobietą, zawstydził się i szybko odjechał. Przedmiotem rozprawy było więc dochodzenie, czy penis był naturalny, czy sztuczny, a klient pana Preobrażenskiego nie omieszkał przynieść dowodu rzeczowego, czyli owej seksualnej zabawki, i postawić jego ostentacyjnie przed sędzią. Kobieta utrzymywała, że męskie precjoza, widziane przez nią w samochodzie, były mniejszych rozmiarów niż ten falsyfikat, więc sąd zapytywał oskarżonego, czy jego własny narząd jest w istocie mniejszy niż ów sztuczny, ale na szczęście nie kazał zademonstrować tego naocznie. W efekcie klient został uniewinniony, ale sąd zdaje się, "zabrnął w maliny, analizując takie bździny", jak by chciało się powiedzieć…)
– I tak rozegrała się w sądzie "komedia penisów". Zabawne czy żałosne...?! Ale na ogół Pana praca to ciągła huśtawka, bardzo chyba męcząca, stale w napięciu, w stresie spowodowanym trudną sytuacją czy wręcz tragedią klienta i koniecznością ostrej walki w jego sprawie.
– Mówiłem Pani – to jest taniec na linie, a ja jestem w sytuacji linoskoczka. Są to prawdziwe "zapasy", ciągła walka i "tępa szabla" nic tu nie zdziała. Trzeba mieć nie tylko wiedzę z dziedziny psychologii czy psychiatrii, ale i własną intuicję, wyczucie sytuacji, zrozumienie, co powodowało danym człowiekiem, umiejętność przejrzenia motywów jego postępowania niezależnie od chęci pomocy mu... Każdą sprawę głęboko się przeżywa, każda jest niepowtarzalna, tak jak niepowtarzalne są ludzkie osobowości...
– A ile tych spraw prowadził Pan w ciągu 31 lat swej profesjonalnej działalności?
– Uzbierało się ich już 9 tysięcy. Przy prowadzeniu każdej z nich bez wyjątku adrenalina stale podskakuje, trzeba mieć wytrzymałość, jeśli pracuje się na ogół siedem dni w tygodniu, bo taki jest nawał spraw, wciąż przychodzą klienci różnych narodowości, którym trzeba pomóc – oprócz Polaków czy rodowitych Kanadyjczyków – Chińczycy, Wietnamczycy, Koreańczycy, Murzyni, mieszkańcy Karaibów i inne narodowości. Muszę znać 10 języków: polski, angielski, rosyjski, chorwacki, francuski, hiszpański, chiński, żydowski, ukraiński, włoski... Co mnie najbardziej cieszy – młodzi ludzie lubią mi powierzać swoje sprawy.
– A nie zapominajmy, że przy takim nawale zajęć wiele pracował Pan społecznie w kilku organizacjach polonijnych, m.in. w Polish Emigration Centre, udzielając bezpłatnych rad nowym imigrantom, a także porad dla bezdomnej młodzieży. W latach 80. organizował Pan wraz z mec. Markiem Tufmanem i innymi adwokatami bezpłatne "kliniki pomocy prawnej" dla Polonii. Ludzie ustawiali się w kolejkach…
– Tak, poświęciłem Polonii dużo czasu jako wolontariusz. Nigdy nie chciałem należeć do organizacji polonijnych, być tam sekretarzem, dyrektorem czy prezesem, o co, jak obserwujemy, wielu walczy, nie stroniąc od mącenia wody i intryg, a nawet sytuacji wręcz bagiennych – tracąc w tych "szrankach" dobre imię nie tylko własne, ale i Polonii…
– Tak, rozgrywki polonijne nie przypominają niestety szlachetnych zasad dżudo czy walk samurajów, tu się nie przebiera w środkach, zupełnie pomijając zasady etyczne. Ale zostawmy na boku wodzących się za łby polonusów. Jak po ciężkiej pracy Pan się odreagowuje, nabiera sił do podejmowania kolejnych wyzwań?
– Mam swoją receptę, żeby stale mieć energię i móc ją odbudowywać. Więc, jak wspomniałem, codziennie ostry trening fizyczny dwugodzinny, a często i trzygodzinny, no a co 6 – 8 tygodni – wyjazd na wakacje! Notabene jednym z takich moich wyjazdów była eskapada na Atlantyku na okręcie atomowym amerykańskim USS "Theodore Roosevelt", na zaproszenie kapitana Turka. Zawsze podczas wakacji podróże, muzyka, czytanie książek, marzenia o pisaniu własnej książki z gatunku criminal fiction – stają się moim rewirem, w którym oddycham pełną piersią…
– Czy nie myślał Pan nigdy o karierze politycznej?
– Owszem, proponowano mi karierę polityczną. Odmówiłem, bo dla mnie – proszę wybaczyć, że przypomnę krótkie a rubaszne, czy może nawet dosadne powiedzenie przedwojenne: polityk to "z nosa kap, z dupy pstryk". Życie jest za krótkie, by bawić się w politykę. A serio: w Kanadzie jest demokracja, w której prawo doszło do absurdu… i obywatele powinni wykazywać więcej zainteresowania polityką, a nie machnąć ręką na to, co im się nie podoba.
– Najbardziej powinna chyba niepokoić obywateli ta łatwość oskarżania jednego człowieka przez drugiego, co w majestacie prawa jest od razu rozpatrywane, a w efekcie bywa dramatyczne czy nawet tragiczne dla oskarżonej jednostki. Może nie tylko całkowicie przekreślić jej dobre imię, ale i rzucić cień na cały stan, który ona reprezentuje – a tak bywa np. z modnym dziś oskarżaniem duchownych o molestowanie seksualne dzieci i młodzieży...
– W lutym 2012 także w Brampton miałem dużą sprawę, w której tutejszy koreański pastor został oskarżony o napastowanie seksualne dzieci. Na szczęście wybroniłem go przed pozbawionym podstaw zarzutem.
– Z tymi oskarżeniami zaczyna być tak, jak kiedyś z polowaniem na czarownice – dziś prawie każdy może być oskarżony o seksualne molestowanie, nie trzeba przecież dostarczać dowodów.
– Dziś można być oskarżonym właściwie o wszystko. Wystarczy powiedzieć komuś: jesteś za gruby – i to też może być potraktowane jako przestępstwo... Ktoś chce wypalić jednego papierosa na patio – też przestępstwo. Trzeba zmienić prawo, bo inaczej George Orwell, autor opublikowanej w 1949 roku słynnej futurystycznej antyutopii pt. "Rok 1984", czy poeta i pisarz angielski, W.H. Auden, podobnie rozczarowany komunizmem przez udział w wojnie domowej w Hiszpanii w 1936 roku – mogą się w grobie przewracać, widząc pewne analogie, jakie dziś dzieją się z prawem w takim demokratycznym państwie, jak Kanada. A ja sam też nie chciałbym żyć tutaj za 100 lat, obserwując, jak państwo wszędzie swój nos wtyka. Te przepisy broniące niby każdego obywatela, "zjadają" go doszczętnie, zostawiają z niego szkielet tylko...
– Oficjalnie mówi się, że państwo broni społeczeństwa...
– ...lecz dzieje się to kosztem osoby ludzkiej. Mówi się też, że państwo broni praw jednostki – ale kosztem jej indywidualizmu. Podczas komunizmu mieliśmy kontrolę sowiecką, a teraz mamy to samo w demokracji! Jest taki dobry wiersz W.H. Audena: "Nieznany obywatel", gdzie mówi się o tym, że nowy obywatel, który przyszedł na świat, miał zapewnioną opiekę od urodzenia aż do śmierci. Kończy ów wiersz pytanie: czy ten obywatel był wolny i zadowolony? Odpowiada państwo: "To pytanie jest absurdem – my przecież wszystko wiemy!". Wizja, zawarta w tym wierszu, sprawdza się, niestety, toteż w przyszłości czeka nas ogromny koszmar. Jak może nie tracić na znaczeniu państwo, w którym nie kodeks moralny, lecz nasza demokracja sama decyduje o tym, co jest prawdą, a co nieprawdą...?! To jest taki "social engineering"...
– ... a powodem?
– Rozpasany liberalizm...
– Pan jest z przekonań konserwatystą?
– Rzekłbym, jestem humanistic conservative, bo ujmuję się za człowiekiem, a jestem przeciw "wielkiemu rządowi" – bo on depcze jednostkę wielkimi butami...
– Co jest , Pana zdaniem, w wychowaniu społeczeństwa najważniejsze?
– Na pewno tym najważniejszym czynnikiem w wychowaniu młodego obywatela powinna być rodzina – to ona ma kształtować go od dzieciństwa – a nie państwo. Tam, w rodzinie, ugruntowuje się już w dziecku poczucie prawdziwego prawa przez odpowiednie wychowanie, polegające na odróżnianiu dobra od zła. Bez uczenia dziecka przez rodziców – własnym przykładem – miłości do innych i dobroci nie stworzymy prawa, które byłoby skuteczne.
– A to obecne prawo, które mamy, z czym się Panu kojarzy?
– ... przypomina modne dziś leczenie pacjentów przy pomocy antybiotyków. Gdy lekarz przepisze antybiotyki już na przeziębienie czy małą niedyspozycję – przy większym schorzeniu nie mają one wpływu na organizm. A państwo na mały "kaszelek" obywatela, czyli małe przewinienie, serwuje mu bezwzględnie w tyłek wielki czopek z "antybiotykiem" – i biedny obywatel może od tego prewencyjnego "leczenia" po prostu "zdechnąć".
– Stwierdził Pan, że w przyszłości czeka nas jako społeczeństwo w związku z tym prawdziwy koszmar. Czy jest już za późno na opamiętanie?
– Jestem z natury optymistą i odpowiem krótko: nie jest za późno, ale jak się nie obudzimy – będzie za późno...
– Powiedział Pan: życie jest za krótkie, by robić to, co nas nie pasjonuje. A jaka jest wartość naszej egzystencji?
– Może po prostu żyć swoimi ideałami, pomagać ludziom...? Gdy się jest entuzjastą życia, jak ja, wtedy jego wartość nie podlega dyskusji nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Ważne, żeby mieć co kochać... Wtedy można "przytulić się do każdego dnia", choć dni są krótkie…
– Czy z perspektywy Pana profesji wydaje się Panu, że zło rzuca silniejszy urok na człowieka niż dobro – czy też, jak powiedział Bertold Brecht: "człowiek hołduje bardziej dobru niźli złu, tylko warunki nie sprzyjają mu"?
– W ciągu całej mojej 31-letniej kariery adwokackiej spotkałem bardzo mały procent zdecydowanie złych ludzi, takich których można by uznać za urodzonych przestępców. W większości przypadków przestępstwo jest nie tyle efektem skondensowanego zła, co głupoty, bezmyślności, alkoholu, ludzkiej słabości i zagubienia.
– Myślę, że takie właśnie spojrzenie na źródło zła w człowieku pomaga Panu przez te 31 lat "tańczyć gorące tango" między prawem jednostki a prawem państwa. Ogromne zaangażowanie się Pana w rolę obrońcy jednostki przed supremacją państwa wynika chyba z tego, że wierzy Pan w ludzi?
– Ta wiara jest najważniejsza! Inaczej nie podjąłbym się prowadzenia żadnej sprawy. Warto jednak pamiętać, że każdy ma dobro w sobie, ale jakoś nie można go znaleźć w hołocie. Rozpanoszony dziś "wirus hołoty" – to prawdziwy problem cywilizacji konsumpcyjnej...
Rozmawiała
Krystyna Starczak-Kozłowska
To miłe, że minister imigracji odwiedzil polonię za oceanem, zapraszając do wyjazdu naszych rodaków.
Polacy zawsze byli docenionymi fachowcami, a takich brakuje w Kanadzie, zwłaszcza w mniej zaludnionych prowincjach. Wiele osób w Anglii i Irlandii zainteresowało się pracą i imigracją do Kanady, nikt jednak nie przybliżył polskim imigrantom w Europie, że przepisy imigracyjne Kanady są dość skomplikwane.
Oczywiście wiele zależy od pracodawcy, deficytu kadrowego kanadyjskiej firmy i samego kandydata, prawo imigracyjne stawia bowiem wiele wymogów po obydwu stronach. A zatem z małymi wyjątkami (na przykład program dla młodych osób poniżej 35 roku życia), osoba chcąca przybyć do Kanady do pracy musi posiadać kontrakt z kanadyjską kwalifikujacą się firmą. Warto zatem skorzystać z targów pracy organizowanych przez kanadyjskie firmy w Europie.
Ponadto innym problemem staje się kwestia uprawnień zawodowych, które w uregulowanych dziedzinach muszą zostać w Kanadzie zdobyte. Przykladowo takie zawody jak elektrycy, hydraulicy, kierowcy, wszyscy potrzebują licencji zawodowej. Niekiedy pracodawca przeznacza 2–3 miesiące na załatwienie takiej licencji, a jeśli zagranicznemu pracownikowi nie uda się jej zdobyć, kontrakt zostaje rozwiązany.
Warto zatem kwestie przyjazdu do pracy przemyśleć, znam przypadki, kiedy polscy imigranci porzucali pracę w Anglii czy innym kraju, przyjeżdzając do Kanady i nic nie udało im się załatwić, a w Europie nie mieli już zatrudnienia, o które coraz trudniej.
Należy także sprawdzić warunki kontraktu i czy firma gwarantuje sponsorowanie na pobyt staly. Wiele firm nie obiecuje złożenia pracownikom podania o pobyt stały, co uniemożliwia stałe osiedlenie się. Tak naprawdę wielu pracodawcom nie opłaca się sponsorować pracowników na stałe, bo otrzymując stałą rezydencję porzucają oni zatrudnienie, przenosząc się do innych prowincji lub znajdują lepsze oferty.
Osoby poniżej 35. roku życia mogą przyjechać na otwartą wizę, bez posiadania kanadyjskiego kontraktu, ilość miejsc jest jednak ograniczona.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca prawa
imigracyjnego, licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ, WIZAMI PRACOWNICZYMI,
STUDENCKIMI I INNYMI PROCEDURAMI IMIGRACYJNYMI, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
OFERUJEMY NIEDROGIE USŁUGI NOTARIALNE, TŁUMACZENIA,
PROWADZIMY SPRAWY URZĘDOWE.
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony
www.emigracjakanada.net
www.emigracjadokanady.com.pl
Przyjmujemy także wieczorami i w niektóre weekendy po uprzednim zamówieniu wizyty.
Jubileusz 100. rocznicy poświęcenia kościoła obchodzony był niedawno w parafii Przemienienia Pańskiego w Brzostowicy Wielkiej w metropolii mińsko-mohylewskiej na Białorusi. Minął dokładnie wiek od momentu poświęcenia tamtejszej świątyni. Przygotowania do tego wielkiego jubileuszu trwały od kilku lat.
Ważnym punktem obchodów była uroczysta Msza św., której przewodniczył metropolita mińsko-mohylewski abp Tadeusz Kondrusiewicz. Wierni i goście uroczystości witali swego duszpasterza chlebem i solą, a najmłodsi wręczyli mu kwiaty.
Po krótkiej modlitwie przed ołtarzem miał miejsce koncert zorganizowany przez miejscowych nauczycieli muzyki. Wiernym zaprezentowano też historię świątyni i parafii.
Pierwszy drewniany kościół w Brzostowicy wzniesiono w roku 1495. Była to świątynia p.w. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Natomiast obecny kościół p.w. Przemienienia Pańskiego został wymodlony przez tamtejszych wiernych zdecydowanie później – dopiero w roku 1912.
Świątynia była następnie zamieniona, w czasach ostatniej wojny światowej, na magazyn zboża. Dopiero niedawno, w roku 1991, ks. Kazimierz Żylis przy zamkniętych drzwiach odprawił tam pierwszą Mszę św. Uroczystego poświęcenia kościoła dokonał, tego samego roku, biskup grodzieński Aleksander Kaszkiewicz, który przywrócił świątyni jej pierwotne historyczne wezwanie: Przemienienia Pańskiego.
Obecnym proboszczem parafii jest ks. Waldemar Słota, który w roku 2006 rozpoczął remont kościoła i plebanii. W kościele pojawiły się więc nowe okna, a w prezbiterium – witraże z sylwetkami świętych Piotra i Pawła Apostołów. Zakupiono też nowe organy, a w budynku plebanii zorganizowano sale katechetyczne. Teraz odbywają się tam spotkania z dziećmi, młodzieżą i ministrantami. Na uroczystą Mszę św. jubileuszową przybyli do Brzostowicy Wielkiej liczni goście, a wśród nich m.in.: kapłani z diecezji, ojcowie redemptoryści pracujący na Białorusi oraz współbracia z Polski, a także potomkowie fundatorów kościoła – rodzina Kosowskich ze Stanów Zjednoczonych i setki wiernych.
Na początku uroczystej liturgii wicekanclerz kurii grodzieńskiej ks. Antoni Gremza przeczytał list od ks. bpa ordynariusza z błogosławieństwem pasterskim dla wszystkich przybyłych, podkreślając jednocześnie wielkie dzieło odbudowania świątyni i jej duchowy wzrost. Następnie ks. abp Tadeusz Kondrusiewicz dołączył się do pozdrowień i zaznaczył, że ta świątynia "przeżyła swoją Kalwarię w XX w.". Dziękując proboszczowi za zaproszenie, metropolita mińsko-mohylewski wspomniał trudne czasy, kiedy ludzie przychodzili do niego i prosili o pomoc w odzyskaniu świątyni.
W czasie jubileuszu odczuwalny był wspólnotowy wymiar parafii. Wszyscy razem wychwalali Pana. Ksiądz arcybiskup, podczas kazania, podzielił się ze wszystkimi parafianami i gośćmi świadectwem wiary ludzi mieszkających na Białorusi. Przypomniał im, że to właśnie ich przodkowie już w XVI wieku myśleli o Bogu i świątyni. Metropolita zwrócił też uwagę na to, że kościół nie jest tylko pomnikiem architektury, lecz miejscem, w którym "powstaje żywa wspólnota".
Potem był czas na życzenia i podziękowania. Ciepłe słowa podziękowań skierowane zostały do wszystkich obecnych. Wierni dziękowali też arcybiskupowi za przybycie, a proboszczowi za opiekę duchową.
Przepiękna uroczystość trwała niemal cały dzień. Była też, na jej zakończenie, procesja oraz błogosławieństwo wiernych, które stało się znakiem obecności Boga na ziemi brzostowickiej.
Leszek Wątróbski (Szczecin)
W niedzielę, 11 listopada, wieczorem w gościnnych wnętrzach sali bankietowej Centrum Kultury Polskiej im. Jana Pawła II w Mississaudze odbyło się tradycyjne już dla klientów firmy GoWest losowanie samochodu Lexus IS 250, wartości ok. 35 tys. dol.
GoWest Realty Ltd., Brokerage jest jednym z pośrednictw nieruchomości o najdłuższej tradycji na terenie GTA i najstarszym polonijnym biurem świadczącym usługi w tym zakresie. Założone w październiku 1975 roku przez Lecha Gawrysia, bardzo szybko zyskało renomę na rynku. Filozofia biznesu oparta na wzajemnym zaufaniu i szacunku, pozwoliły GoWest Realty Ltd. na stabilny rozwój.
Dzisiaj pod kierunkiem syna założyciela, Chrisa Gawrysia, kolejne pokolenie GoWest Realty Ltd. to grupa niemal 40 pośredników w handlu nieruchomościami oferujących kompleksową obsługę transakcji kupna domu, poczynając od samego wyboru odpowiedniej nieruchomości, a na doradztwie w zakresie wystroju kończąc. Wszyscy zostali przedstawieni na scenie przez Chrisa Gawrysia.
Na sali balowej CK JPII obecnych było kilkaset osób, serwowano pełną kolację z winem, przygrywał zespół muzyki kameralnej, losowano wiele nagród ufundowanych przez firmy współpracujące z GoWest.
Czas zebranym uświetnił pokaz samby i innych tańców latynoskich w wykonaniu grupy gorących tancerek. Ostatecznie do tańca na scenie ruszyli również goście z sali, a sam Chris Gawryś też nie dał się długo prosić – w czasach młodości był tancerzem w polonijnym zespole "Biały Orzeł" – i świetnie czuł rytm.
Ostatecznie, z bębna maszyny losującej wygrywający numer wyciągnął proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbego, Janusz Błażejak. Szczęśliwcem okazał się Vitalij Chabanov, Ukrainiec mieszkający w Kanadzie od 15 lat, a pochodzący z Chersonia. Na losowanie przybył wraz z córką. Kupił dom za pośrednictwem Mili Gawrysiak.
Gratulując, zapytaliśmy, co kupował przez Go West? – Kupiliśmy townhouse w kompleksie przy Dundas St. i Erindale Station. – Dlaczego przez GoWest? – Widzi pan, poznałem Milę wiele lat temu. To przez nią sprzedałem poprzedni dom, podobał mi się jej serwis i postanowiłem ponownie skorzystać z jej usług. – Jaki był powód kupna nowego domu? – Kupiłem większy, bardziej wygodny townhouse – właściwie w tym samym kompleksie, ale wiele większy. Podobał mi się, dlatego postanowiłem sprzedać stary i kupić ten. Mila wszystko wspaniale załatwiła i mogę ją każdemu szczerze zarekomendować. Mogę zapytać, gdzie się Pan urodził. – Urodziłem się w Chersoniu niedaleko Odessy, na Ukrainie. 15 lat temu przyjechałem do Kanady, starałem się o imigrację w konsulacie w Kijowie i dostałem pozytywną odpowiedź. – Kim Pan jest z zawodu? – Marynarzem, głównym mechanikiem pokładowym na statku. Tak się złożyło, że właśnie dzisiaj wróciłem do domu z morza i zadzwoniła do mnie Mila, zapraszając, żebym przyjechał na losowanie, "może będziesz miał szczęście", zachęcała. – Ja mówię, taki jestem zmęczony, namówiła mnie – "chodź i weź córkę". Pływamy po Wielkich Jeziorach i na pełnym morzu, właśnie byliśmy na Litwie, w Polsce, w Holandii, Portugalii, to kanadyjski statek.
***
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8036#sigProId7a97e3a305
O to, jaki był ten miniony rok w real estate, zapytaliśmy Chrisa Gawrysia, szefa GoWest. – O, to był niesamowity rok, bardzo dobry, nie można narzekać. Jesteśmy wdzięczni Polonii, że korzysta z naszych usług.
– Wszyscy mówią, że jest napompowany rynek. – Jest tak. Nasz rząd musi coś zrobić, aby trochę zahamować ceny. Nie chcemy, aby zdarzyło się to, co w Ameryce, może będzie trochę wolniej, ale to dobrze, bo wiadomo będzie, że agenci, z którymi klient będzie miał do czynienia, to tacy, którzy mogą przetrwać, to oczyści rynek. Może ceny nie będą szły w górę, jak byśmy chcieli, ale to dobrze dla rynku, bo nie chcemy, aby nastąpił krach, jak w Ameryce. – Co by Pan polecał, gdzie teraz kupić dom w Mississaudze? – Powiem tak, gdy rynek jest cichutki, to jest dobry czas, by kupować, bo są ludzie, którzy muszą sprzedać, i wtedy można utargować dobrą cenę.
To jest taki czas na okazję – nie ma tego szaleństwa, gdzie na nieruchomość jest 5 czy 6 ofert. Teraz jest spokój, cisza i rynek jest dla kupującego. To bardzo dobry czas, żeby kupować – Zapraszam!
Goniec: GRATULUJEMY!
Wycieczki blisko domu: Dalej od cywilizacji
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-AugustyniakEverton jest niewielką wioską położoną między Acton i Guelph. Wjeżdżając od południa, tuż za tablicą z nazwą miejscowości, znajduje się obiekt o nazwie "Everton Camp". Przez teren obozu przepływa rzeka Eramosa. Po obu jej brzegach, w lesie, znajdują się domki kempingowe, w których panują raczej spartańskie warunki. Takich właśnie warunków w ostatni weekend doświadczała młodzież z parafii św. Kazimierza w Toronto, która zbiera się co tydzień na spotkaniach w piątki wieczorem. Można było też wybrać nocleg w wiatach z bali wyłożonych grubą warstwą siana. Tym razem jednak organizatorzy postanowili oszczędzić młodzieży takiej atrakcji. Inicjatorem wyjazdu był o. Marcin Serwin OMI, a my z mężem zgłosiliśmy się jako tzw. opieka.
http://www.goniec24.com/prawo-polska/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8036#sigProIdd1fcd0ec16
Dla części młodzieży był to na pewno pierwszy wyjazd w miejsce, gdzie nie ma prądu, bieżącej wody i zasięgu telefonów komórkowych. Dlatego, żeby było się łatwiej spakować, przygotowaliśmy listę rzeczy do wzięcia. Największe zdziwienie wśród młodzieży wzbudził fakt, że znalazły się na niej jedynie nóż i łyżka, a nie było widelca. Poza tym było zapowiedziane, że do naszego domku kempingowego nie da się podjechać samochodem. O. Marcin nieco zawyżył odległość do pokonania pieszo – miało to na celu ustrzeżenie młodzieży przed pakowaniem rzeczy do walizek na kółkach. Kilka walizek mimo to się pojawiło. Właściciele musieli je ciągnąć przez las.
Przyznam, że byłam trochę zaniepokojona, gdy wszyscy zbierali się przed kościołem i widziałam ilość pakunków i pakuneczków, które przynosili. No bo i plecak osobno, śpiwór osobno, karimata osobno, torba ze słodyczami osobno, iPad osobno... Tak, tak – jedna osoba wpadła nawet na pomysł zabrania iPada!
Jednak warunki panujące w domku kempingowym nie przeraziły zbytnio młodzieży. Jedyną rzeczą, na którą większość zwróciła uwagę, było zimno. Chociaż nie uważam, żeby w domku było jakoś specjalnie zimno, ale to już zależy, jak kto jest przyzwyczajony. Domek składał się z trzech pomieszczeń. Pośrodku była kuchnia. Od razu rozłożyliśmy w niej stoły i ławki, napaliliśmy też w kominku. Na lewo od kuchni znajdował się mniejszy pokój, który przypadł chłopakom. Z prawej strony spały dziewczyny. Ten pokój był większy i łóżka znajdowały się na trzech poziomach, a nie na dwóch, jak u chłopaków. Byłam jedyną osobą, która spała na samej górze. Sugerowałam się tym, że ciepłe powietrze unosi się do góry. Warunki nie były więc wcale złe, wziąwszy jeszcze pod uwagę, że w obu sypialniach znajdowały się niewielkie grzejniki gazowe i lampy na gaz, gotowaliśmy też normalnie na gazie. A gdy się rozpaliło w kominku, to zaraz robiło się ciepło.
W piątek wieczorem po rozpakowaniu było jeszcze trochę czasu na zabawy integracyjne, po czym poszliśmy spać. Niestety w naszym pokoju wyłączył się grzejnik i tej nocy było zimno. Może przez to trudniej było zasnąć, dziewczyny też chciały wykorzystać okazję do rozmów w łóżkach. U chłopaków też nie było za cicho, na co najlepszym dowodem było upominanie ich po imieniu przez o. Marcina, który spał w kuchni. Budziłam się tej nocy dwa czy trzy razy i za każdym razem słyszałam, jak ktoś wychodzi do łazienki. Biorąc pod uwagę, że łazienka była na zewnątrz, a wychodziło się przez drzwi w kuchni, podziwiam o. Marcina za cierpliwość...
Rano jednak po młodzieży nie było widać oznak niewyspania. To dobrze, bo w perspektywie mieliśmy trekking po śniadaniu. Grupa śniadaniowa musiała wstać o 6:30. Na dworze było już nawet jasno. Podczas przygotowywania kanapek mój mąż musiał co poniektórym uzmysławiać, że przyjemniej się je kanapki nawet minimalnie estetycznie, a nie tylko byle jak posmarowane masłem z niedbale rzuconym na środek plasterkiem sera.
Na trekking wybraliśmy fragment Guelph Radial Trial długości ok. 15 kilometrów. Cały szlak ma długość 25 kilometrów. Zaczyna się w Guelph, a kończy w Limehouse, gdzie dochodzi do Bruce Trail. Zaczynaliśmy w okolicy Blue Springs, do początkowego punktu wycieczki musieliśmy podjechać samochodami. W Blue Springs skręciliśmy w prawo w drogę regionalną nr 7, a z niej następnie w lewo w 6th Line. Tu już należało wypatrywać miejsca, gdzie Guelph Trail przecina szosę.
Szlak nie jest szczególnie trudny, jeśli wziąć pod uwagę różnice wysokości. Wiele odcinków biegnie praktycznie po płaskim. Na początku szliśmy przez las prostą drogą za pomarańczowymi znakami (w ten sposób jest oznakowany cały Guelph Radial Trial). W pewnym momencie odbiliśmy w prawo. Tutaj prowadzi nas także niebieska odnoga szlaku. Idziemy po mostkach, teren jest trochę bardziej podmokły. Niedługo przechodzimy przez teren obozu podobnego do naszego. Kawałek dalej znajduje się tor przeszkód z różnymi drewnianymi urządzeniami do wspinania czy ćwiczenia równowagi. Dzielimy młodzież na dwie grupy i urządzamy zawody. Tak naprawdę to nawet nie pamiętam, która drużyna wygrała, czy to w ogóle zostało ustalone. Ale nie to było najważniejsze. Dobrze, że zawody odbyły się na początku wędrówki, kiedy jeszcze wszyscy byli pełni energii.
Kawałek dalej szlak dochodzi do drogi. Za chwilę z powrotem wchodzimy do lasu. Na tym odcinku czeka nas krótkie podejście. Ze szczytu wzgórza, na które trzeba się wdrapać, rozciąga się widok. Szkoda, że dzień jest mglisty. Z drugiej strony, dzięki temu, że mamy listopad, widać więcej, bo już wszystkie liście pospadały z drzew. Kawałek dalej ścieżka robi się szersza, idziemy czymś w rodzaju grobli. Po lewej stronie jest podmokło, rosną trzciny. Skręcamy i tu nas zwodzi szerokość ścieżki i przestajemy patrzeć na znaki. W efekcie dochodzimy do pola golfowego. Młodzież zaczyna narzekać na zmęczenie. Gdy przystajemy, żeby zastanowić się, jak iść dalej, wszyscy zaczynają wyjmować kanapki.
Wracamy się z mężem kawałek, żeby sprawdzić, jak daleko odeszliśmy od szlaku. Na szczęście niedaleko. Przegapiliśmy, że odbija on w las wąską ścieżką. Wracamy po grupę i dalej już pilnujemy szlaku. Okrążamy pole golfowe, które znajduje się na obrzeżach Acton. Z mapy, którą mamy, wynika, że niebawem dojdziemy do Dublin Line i będzie nas czekał spory kawałek asfaltem. Okazuje się jednak, że szlak został zmieniony, dzięki temu możemy iść lasem – to dobrze, bo droga jest ruchliwa. Młodzież wstaje i rusza dalej raczej niechętnie, ale o. Marcin nie daje czasu na odpoczynek.
Teraz musimy znaleźć strumień, bo o. Marcin ma przygotowana krótką naukę o przebaczaniu i woda jest niezbędna. Na szczęście na tym odcinku płynie kilka strumieni i zatrzymujemy się przy jednym z nich. Na znak przebaczenia każdy obmywa ręce koledze.
Pokazują się łąki, kawałek idziemy przez pole. Musimy przejść po drabince nad ogrodzeniem i znajdujemy się przy skrzyżowaniu Main Street i Sideroad 23. Przecinamy ruchliwą Main Street i idziemy wzdłuż rozległego pola. Ładnie tu musi być w pogodny dzień albo wczesną jesienią. Wchodzimy w las liściasty i ten odcinek bardzo mi się podoba. Teren jest urozmaicony, pofałdowany, co chwila idziemy to w górę, to w dół. Pod nogami mamy dywan szeleszczących liści.
W końcu dochodzimy do torów kolejowych. Tutaj już młodzież głośno mówi, że nie ma siły. Wszyscy siadają, jeden z chłopaków nawet desperacko kładzie się na torach. Nie wygląda jednak na to, żeby jakiś pociąg miał go wybawić od dalszej wędrówki. Od torów idziemy do drogi asfaltowej i skręcamy w prawo. Wypatrujemy odbicia w lewo, jednak nie jest ono oznaczone, pomarańczowe znaki znikają. Wiemy jednak, że przetniemy szlak, skręcając w lewo w 4th Line na najbliższym skrzyżowaniu. Tak też się dzieje.
Tu musimy jednak zakończyć wędrówkę ze względu na ograniczenia czasowe. Busem i vanem wracamy do miejsca noclegu. Przeszliśmy około 12 – 13 kilometrów, do Limehouse zostało może ze 2 km. Trochę szkoda...
Teraz Msza św. i obiad. Odgrzewamy zupę, którą przygotowała jedna z mam. W planach jest jeszcze ognisko. Kilka osób zgłasza się do rozpalania go. Nie idzie to jednak zbyt sprawnie. Nie da się rozpalić ognia, podkładając pod najgrubsze polana pół rolki papieru toaletowego... W końcu ognisko rozpala mój mąż. Chłopaki strugają kije na kiełbaski. Przydaje się też nasza gitara.
Wieczorem jest też czas na konkursy. Ale to już w kuchni, bo na dworze robi się zimno. Po nikim nie widać zmęczenia trasą. Około 23 wszyscy zbierają się do spania. Tym razem grzejnik nie zawodzi. O lepszej jakości snu świadczy też mniejsza liczba wyjść do toalety, jak również to, że mój mąż i o. Marcin, którzy śpią w kuchni, nie utrzymują ognia w kominku.
W niedzielę nie mamy zbyt dużo czasu. Wyjeżdżamy wg planu o 13:30, a wcześniej musimy posprzątać domek i spakować się. Po śniadaniu idziemy do toru przeszkód, który znajduje się na drugim brzegu rzeki Eramosy na terenie naszego obozu. Na grach i zawodach upływa nam czas do 11. Potem Msza św. i obiad. Ani się obejrzymy, a już trzeba odjeżdżać.
No z tym odjazdem to nie do końca jest tak łatwo. Okazuje się, że w busie, który ma prowadzić o. Marcin, przez noc rozładował się akumulator. Próbujemy go uruchomić najpierw od akumulatora w vanie kolegi, ale nic z tego. Z pomocą przychodzi strażnik zajmujący się utrzymaniem obozu. Podłączamy się do jego trucka i akumulator w końcu zaskakuje. Młodzież wraca zmęczona, może nie do końca czysta, ale widać, że zadowolona. Następnym razem można by spróbować zabrać ją w bardziej ekstremalne warunki. I nauczyć, jak rozpalać ognisko.
Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 46/2012
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-Augustyniak/AndrzejKumorUwaga, nadchodzą Chińczycy!
Vancouver Kilkuset chińskich pracowników zatrudnionych w kopalni na północy Kolumbii Brytyjskiej, będzie musiało poczekać na rozpoczęcie pracy na wyrok sądu. Dwa związki zawodowe zaskarżyły 200 czasowych zezwoleń na pracę dla ponad 200 Chińczyków do pracy w kopalni węgla Murray River w pobliżu Tumbler Ridge, zawiadywanej przez HD Mining. Z informacji uzyskanych w tym przedsiębiorstwie wynika, że w Kanadzie nie ma odpowiednio wykwalifikowanych pracowników, ale International Union of Operating Engineers oraz Construction and Specialized Workers' Union zwróciły się do sądu o wydanie polecenia wstrzymania realizacji kontraktów i wstrzymania przyjazdu pracowników chińskich. Adwokat reprezentujący związki twierdzi, że jest wielu obywateli kanadyjskich chętnych podjąć tę pracę. Jego zdaniem, pozwolenie na pracę doraźną zostały wydane nieprawidłowo. Tymczasem adwokat kopalni przekonuje, że wszystko jest zgodne z literą prawa, a opóźnienie przyjazdu Chińczyków będzie miało "katastrofalne skutki".
Federalna minister zasobów ludzkich Diane Finlay wydała o-świadczenie, w którym podważa zasadność wydanych zezwoleń.