Wojna i sezon [46]
Odpowiedź kardynała bardzo imponowała proboszczowi duchowlańskiemu, który nieraz odwiedzał Bodzia jako kolatora dobrodzieja. W czasie jednych z tych odwiedzin przy kawie i kieliszku nalewki Bodzio powiedział:
– Księże proboszczu, chciałbyś zostać honorowym kanonikiem?
– Chciałbym – westchnął proboszcz.
– Otóż mam propozycję. Ty dla mnie wystarasz się o hrabiostwo papieskie, a ja dla ciebie o honorową kanonię.
I tu wyłożył księdzu prosty i genialny plan. Stanisław Mackiewicz powiedział, że hrabiostwo papieskie było "tanne", a Melchior Wańkowicz, że kosztowało 5 funtów. Nic mi nie wiadomo o cenie rynkowej tego hrabiostwa, ale wiem, że Bodzia Zalutyńskiego nie kosztowało ani grosza.
Jako właściciel dużego majątku musiał oddać część ziemi ornej na reformę rolną. Otóż ułożył się jakoś z komisarzem ziemskim, że kilkanaście hektarów skazanego na reformę gruntu przydzielono małosolnej parafii.
Proboszcz wystosował zaraz pismo do kurii, wychwalając pod niebiosa hojnego kolatora, wielkiego dobrodzieja, najprzykładniejszą owieczkę w swej parafii. Udał się z pismem osobiście do biskupa, wskazując, że za taki bezprzykładny uczynek dla Kościoła należy się dobroczyńcy jakiś zaszczyt nadany przez stolicę apostolską. W tym samym czasie Bodzio objeżdżał sąsiednie dwory, dworki i zaścianki, zbierając podpisy pod petycją do biskupa o nadanie jakiegokolwiek zaszczytnego wyróżnienia zacnemu i zasłużonemu proboszczowi. Zebrał kilkaset podpisów i osobiście doręczył petycję biskupowi. W kilka miesięcy później proboszcz dostał tytuł kanonika honorowego, a Bodzio – tytuł Hrabiego Palatynu, kawalera Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej i Kawalera Zakonu Grobu Świętego. Bodzio sprawił sobie natychmiast strój przepisany: kapelusz trójgraniasty z pióropuszem, biały płaszcz do kostek i szpadę. Obstalował też sobie bilety wizytowe:
Bohdan Zalutyński
Hrabia Palatynu
Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej
Kawaler Zakonu Grobu Świętego
Obywatel Ziemi Grodzieńskiej.
Zrobił też i rozesłał przyjaciołom i znajomym podobiznę swoją w tym stroju rycerskim. Jeździł też w nim w niedzielę do kościoła. Gdy jechał w otwartym powozie lub szedł w nim z powozu do świątyni, pobożne chłopki klękały w przekonaniu, że spotykają wysokiego dostojnika kościelnego.
Melchior Wańkowicz w jednym ze swych wspomnień o Bodziu Zalutyńskim, którego nazywa "Bubą" – choć jako żywo nikt nigdy tak hrabiego Palatynu nie nazywał – opowiada o jakimś kawale Bodzia polegającym na tym, że śpiącemu chłopkowi czy Żydkowi odprzągł konia, przełożył hołoble przez płot, a konia zaprzągł z drugiej strony płotu. Moje zapiski nie odnotowały tego kawału. Nie przeczę, że mógł go zrobić, naśladując zresztą jakiegoś tulskiego, czy orłowskiego Rosjanina "samodura" z pierwszej połowy XIX wieku. Nawet geniusz nie zawsze bywa oryginalny i dopuszcza się po cichu plagiatu.
Inny natomiast kawał "drogowy" Bodzia jest oryginalny i autentyczny. Jechał samochodem z braćmi Eynarowiczami. Szkapa chłopska wystraszyła się i wywróciła wóz z chłopem i babą. Wściekły chłop cisnął kamieniem w samochód. Automobiliści zatrzymali maszynę, złapali chłopa i posadzili do auta.
– Widzisz – powiedział Zalutyński – ty w nas kamieniem, a my ciebie powozimy autem dla przyjemności. Rozmawiając przyjaźnie z chłopem, odjechali tak ze trzydzieści kilometrów, przy czym chłop jadąc pierwszy raz w życiu autem, nie orientował się ani w czasie, ani w przejechanej przestrzeni. Gdy co najmniej sześć godzin drogi piechotą dzieliło ich od miejsca wypadku, wysadzili chłopa, dając mu parę złotych na wódkę.
Rudy bywał nieraz gościem w Złobowszczyźnie. Urządzali wtedy wspólne kawały. Raz chodziło o odpowiedź na list jakiejś panienki powiatowej, która się oświadczyła Bodziowi w miłości. Rudy w charakterze sekretarza osobistego Bodzia wystukał odpowiedź na maszynie z nagłówkiem:
Zarząd Dóbr Duchowlany i Złobowszczyna
Wydział spraw mniejszej wagi
Żeby zakończyć część "wiejską" legendy o Bohdanie Zalutyńskim, zaznaczę, że nigdy nie sprzedawał tego samego zboża kilku Żydom naraz, aby potem urządzić wyścig, że zboże dostanie się temu z kupców, który pierwszy dobiegnie do spichrza. Tego rodzaju kawał urządził nie Bodzio, ale Franio Czapski z Nowosiółek pod Oszmianą.
Warszawskich kawałów Bodzia nie spisać na wołowej skórze. Do najcelniejszych należy przyjęcie, które urządził na cześć państwa Hallerów z Mianocic pod Miechowem – z udziałem generała Józefa Hallera. Jak już wspomniałem, Bodzio był rozrzutny tylko gdy chodziło o głupstwa – poza tym nie lubił wydatków ekstra w rodzaju "fund" i pożyczek. Podejmowany gościnnie i wystawnie przez Hallerów w Mianocicach – na balach i polowaniach – poczuwał się do obowiązku rewanżu. Ponieważ przyjęcie w restauracji byłoby zbyt kosztowne, więc urządził je w "kurwim dołku" na Sewerynowie, o którym już była mowa w tej kronice. Jadła dostarczyła pobliska restauracja "Lija", napoje alkoholowe kupiono w sklepie wódczanym.
Aby specjalnie uczcić generała Hallera, Bodzio kupił kolorową podobiznę generała, ustawił ją u szczytu stołu między oknami, ozdobił gałązkami zieleni i zapalił przed nią parę świeczek, jak przed obrazkiem świętym. Gdy generała wprowadzono z honorami do pokoju, zmieszał się na tak niespodziewany widok, zarumienił się z lekka i nie wiedział, co powiedzieć. Wreszcie ochłonąwszy wybąkał pierwsze zapewne słowa, które mu przyszły do głowy:
– Nie jestem bardzo podobny do siebie na tej fotografii.
Na to Bodzio położył rękę na piersi i rzekł z deklamacją:
– Podobieństwo, panie generale, nosimy w sercu!
A potem dodał ciszej, ale tak, że wszyscy słyszeli:
– Jesteśmy kolegami, panie generale. Ja – rosyjski pułkownik, pan – polski generał. To mniej więcej to samo...
(Mówiąc o rosyjskim pułkownikostwie miał na myśli swą służbę w "gwardii sanitarnej" wielkiej księżny Marii Pawłówny).
Uczta udała się. Było gwarno i wesoło. Opowiadano kawały myśliwskie i niemyśliwskie. Pito na umór. Wznoszono toasty.
Był tylko jeden drobny zgrzyt. Oprócz generała Hallera był jeszcze drugi gość honorowy – major Jaworski, słynny zagończyk, który w parę lat później miał zginąć w okolicznościach szczególnie tragicznych. Był nałogowym pijakiem i przyszedł na przyjęcie już dobrze napompowany.
Był blady i milczący. Upijał się zawsze na ponuro. Posadzono go obok żony Bodzia, pani Lali. Zacna pani Lala, zaszczycona sąsiedztwem bohatera na-
rodowego, postanowiła go bawić – nie bacząc, że milczał, patrząc w talerz i wychylając kieliszek po kieliszku. Aż w pewnej chwili Jaworski nie mógł wytrzymać tej damskiej paplaniny i powiedział głośno:
– Co mi pani zawraca głowę! Pani w życiu tyle nie na...ła, ile ja przeżyłem.
Wkrótce po tym odezwaniu się był już tak pijany, że go odprowadzono do sąsiedniego pokoju i położono do łóżka. Nazajutrz, gdy mu powiedziano,
jak się zachował, pośpieszył do Zalutyńskich do hotelu – z przeprosinami.
Naturalnie "w szaserach".
Na Sewerynowie na tym samym korytarzu mieszkał niejaki pan Bober. W czasie jednej z licznych wizyt Bodzia libacja była tak hałaśliwa, że pan Bober nie mógł wytrzymać i wyszedł w szlafroku na korytarz prosząc o ciszę.
– A pan kto? – spytał Bodzio.
– Bober jestem.
– Ach tak! No to ja do pana pif-paf!
(Tu nadmienię, że do generała Zająca Bodzio nigdy nie "strzelał". Ani telefonicznie, ani w inny sposób. Strzelał może kto inny, ale nie Bodzio).
Zachęcony otrzymaniem błogosławieństw, wysokich tytułów i honorów rzymskich Bodzio rozpoczął kolekcjonowanie orderów cudzoziemskich.
Czyhał więc pilnie, czy się coś nie przydarzyło, czy to komuś z panujących, czy dyktatorowi lub premierowi. Odpowiednio do okoliczności posyłał
albo depeszę kondolencyjną, albo gratulacyjną. Czy była to śmierć Aleksandra greckiego pogryzionego przez małpę, czy nieudany (zmyślony?) zamach na Mussoliniego, czy tragiczna śmierć królowej Astrid belgijskiej, czy zamordowanie Aleksandra jugosłowiańskiego, prezydenta Doumera lub kanclerza Dollfussa, czy inne wypadki w okresie między dwiema wojnami, o których dziś mało kto pamięta, zaraz Bodzio wysyłał depeszę.
Wysłał też rzecz jasna depeszę do generała Franco po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii.
– Cóż ty myślisz -– mówił nieraz Tadeuszowi – za kilka lat będę miał odznaczenia wszystkich krajów europejskich. A potem zabiorę się do Azji i do Ameryki Południowej.
Niestety, wybuchła wojna 1939, dużo odznaczeń utknęło gdzieś po drodze i kolekcja Bodzia urwała się nie osiągnąwszy nawet połowy krajów europejskich.
Bodzio puszczał się nieraz na kawały ryzykowne. Tak np. było to na premierze jakiejś sztuki "futurystycznej" w Reducie, w okresie, gdy się mieściła w gmachu Teatru Wielkiego. Na scenie snuły się jakieś niesamowite zjawy i rozlegały się nieartykułowane wycia. W pierwszym rzędzie siedział Bodzio w towarzystwie Rudego, Tadeusza, Janka Bochwica, Tosia Januszkowskiego, Wiktora Piotrowskiego i jeszcze paru innych "darmozjadów" litewskich obijających wtedy bruki warszawskie. Zanim futurystyczną szmirę dociągnięto do połowy pierwszego aktu, Bodzio wstał i oznajmił głosem tubalnym:
– Dość tego skandalu! Chodźmy na kolację! Nigdy by za czasów Skałona nie ośmielono się wystawić takiej bzdury na scenie cesarskiej. No ale cóż – wszystko dziś jest możliwe w tych nowych republikach – litewskiej, łotewskiej... cygańskiej...
Przyjaciele powstali z miejsc z hałasem i podążyli za Bodziem. Żegnały ich sykania, ale i głosy aprobaty: "Mają rację!". Bodzio był mistrzem riposty, może niezbyt subtelnej, ale błyskawicznej i dobitnej. A więc kiedyś przy stoliku w tymże Bristolu pan Mieczysław Bohdanowicz, potentat wileński, omawiał świeżą nominację adwokata pana Rogalewicza na starostę grodzieńskiego.
– To mój przyjaciel – oznajmił Bodzio z dumą.
– O tym szczególe nie wiedzieliśmy – zauważył pan Bohdanowicz, uśmiechając się sarkastycznie pod staropolskim wąsem. Bodzio poczerwieniał i krzyknął:
– A więc ja panu mówię, bo widzę, że pan nic nie rozumie!
Dużo kawałów Bodzia nie nadaje się do druku nawet w dzisiejszym okresie rozluźnienia obyczajów literackich. Wszystkie te kawały niecenzuralne obracają się zresztą dokoła jego niezwykłej siły męskiej, która wprawiała w podziw i trwogę nawet kobiety uprawiające miłość zawodowo. Zapytany raz przez Tadeusza o sekret tej rekordowej wytrwałości męskiej wyjaśnił, że w chwilach, gdy inni poddają się uczuciu wzrastającej ekstazy miłosnej, on myśli o terminach płatności weksli i o podatkach.
Bohdan Zalutyński, Kawaler Wielkiego Krzyża Korony Cierniowej, Kawaler Zakonu Grobu Świętego i Hrabia Palatynu, zmarł w Polsce w roku 1959 w wieku lat 74. Zmarł w odorze legendy ostatniego facecjonisty litewskiego.
Rozdział XXVI
PIEŚŃ O RUDOMINIE
Rudego nazywano czasem "rezydentem", czasem "trefnisiem". Dalej pokażę, że przezwiska te były zarówno bezpodstawne, jak krzywdzące. Tutaj warto zanotować, że takimi epitetami obdarzali Rudego ludzie zwani na Litwie "prymakami", o których pisałem w rozdziale XVIII. Stanowisko prymaka nie cieszyło się szczególną estymą i budziło uśmieszki lub drwiny. Prymaty widzieli to lub czuli i w celu psychicznej kompensacji szukali bliźnich, którym by mogli przypiąć jakąś łatkę. Stąd – nazywanie Rudego, któremu na ogół do pięt nie dorośli, "rezydentem" albo "trefnisiem".
Rudy był przede wszystkim naturą barwną i bogatą. Już za życia był legendą, a po drugiej wojnie kilku autorów ulokowało go swoich wspomnieniach. Niestety, wszystkie znane mi opowiadania o Rudym są najczęściej z drugiej ręki, przekręcają znane kawały Rudego lub przypisują mu kawały od 200 lat przypisywane tym lub innym oryginałom litewskim. Legenda więc o Rudym została, jak zresztą przystoi każdej legendzie, mocno łgarstwem podbarwiona.
Rudomina był przede wszystkim poetą. Utwory jego rozsyłane przyjaciołom w listach nigdy nie ukazały się w druku. Zapadną też w przepaść niepamięci razem ze śmiercią ostatniego z przyjaciół Rudego. Zresztą poezje Rudego były pisane przeważnie szczególnym polsko-rosyjsko-białoruskim żargonem i mogą być zrozumiane tylko przez kogoś, kto zna dobrze te trzy języki. Czy jednak mogą być "zrozumiane"? Chodzi o to, że Rudy pisał bez sensu. Sheer nonsense zbliża jego utwory do poezji współczesnej, wątpić jednak należy, czy poeci dnia dzisiejszego przyjęliby go do swego cechu. Z ich punktu widzenia wiersze Rudego mają wadę całkowicie dyskwalifikującą: pisząc głupstwa, Rudy bardzo skrupulatnie przestrzegał rymu i rytmu, czyli że z punktu widzenia poetyki nowoczesnej popełniał grzech śmiertelny.
Byłoby bezcelowe rozwodzić się dalej nad poezją Rudego. Dam tylko parę przykładów, aby czytelnik miał choć przybliżone o niej pojęcie. Przyjaźnił się ze starszym od siebie o pół pokolenia malarzem Stanisławem Bohusz Siestrzeńcewiczem, twórcą słynnych szkiców piórkiem z dziedziny folkloru litewsko-białoruskiego. Pewnego razu Rudy zwraca się do pana Siestrzeńcewicza:
– Napisałem wiersz, w którym użyłem terminu malarskiego. Rzuć okiem i powiedz, co o tym myślisz.
Wiersz brzmiał:
To jeszcze dobrze w maju,
Co robić w czerwcu, pytam,
Do tego w naszym kraju
I z takim drzeworytem?...
Siestrzeńcewicz wpadł w pasję:
– Jesteś bałwan i dureń! Wypraszam sobie na przyszłość zwracanie się do mnie z takimi idiotyzmami.
Pomnik ofiar ludobójstwa na Wołyniu
Po wielu latach starań i nacisków organizacji Polaków pochodzących z Kresów 11 lipca 2013, w 70. rocznicę tzw. Krwawej Niedzieli, kulminacji masakry Polaków na Wołyniu i w innych regionach południowo-wschodniej Polski, odsłonięto w Warszawie pomnik ofiar tych nieludzkich morderstw. Pomnik postawiono na Żoliborzu na skwerze Wołyńskim naprzeciwko pomnika 27. Brygady Piechoty Wołyńskiej AK.
Monument robi imponujące wrażenie. Główną część stanowi 7- metrowy krzyż z białego granitu, na którym wisi Chrystus. Chrystus ma odrąbane ręce. Jest to symbol, w jaki sposób Polacy byli mordowani przez członków OUN-UPA w latach 1939–1945. Pod krzyżem umieszczono osiemnaście prostokątnych białych tablic z nazwami miejscowości z siedmiu przedwojennych województw II Rzeczypospolitej, gdzie miały miejsce morderstwa: wołyńskiego, poleskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego, lwowskiego oraz częściowo lubelskiego i krakowskiego. Bezpośrednio między krzyżem i tablicami umieszczony jest sarkofag przeznaczony na ampułki z grudkami ziemi z tych miejscowości. Autorem pomnika jest utalentowany rzeźbiarz Marek Moderau, znany między innymi z projektu pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej na cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
Tamte lata
Z okazji 60. rocznicy uwięzienia Prymasa Stefana Wyszyńskiego pokazało się na ten temat sporo artykułów.
W wydawanym przez tygodnik "w Sieci" miesięczniku "Historia" był ciekawy tekst pani Anny Rostawickiej. Okazała się osobą, która na wiecu zwołanym w listopadzie 1965 r. na Uniwersytecie Warszawskim celem potępienia słynnego listu biskupów polskich do biskupów niemieckich zapytała o tekst tego listu. Organizatorzy wiecu go nie mieli, więc studenci zapytali, jak mogą coś potępiać, jeśli nie wiedzą dokładnie co. Tym Anna Rostawicka, wówczas studentka III roku polonistyki, rozpoczęła się ostra dyskusja i nie podjęto uchwały potępiającej Episkopat za ten list. Pani Anna zachowała się jak Reytan i za ten głos nikt jej dotąd nie podziękował. Boleję, że dotąd ani ja, ani 99,9 proc. Polaków nie znało nazwiska pani Anny.
Wojna i sezon [45]
Witulek, właściciel historycznego Pawłowa, również wielki myśliwy i znakomity strzelec, niestety rozpił się. Tadeusz był u niego dwa czy trzy razy na polowaniu, ale przestał przyjmować zaproszenia przekonawszy się, że Witulek ma wskutek alkoholizmu halucynacje, w których czasie zdradza niebezpieczne tendencje chwytania za rewolwer i strzelania do urojonych widm. Opowiadano, że żona go opuściła, nie mogła bowiem wytrzymać: zdarzało się, że w nocy Witulek widział stado olbrzymich szczurów przebiegających spod jego łóżka pod łóżko żony i otwierał ogień z rewolweru do tych wyimaginowanych szczurów. Otóż raz odbyło się zimą w Pawłowie polowanie zbiorowe, na które przybył z Wilna pan Ronczewski, właściciel sklepu z bronią i amunicją, przedstawiciel znanej firmy Warszawska Spółka Myśliwska. W czasie jednego z miotów posłyszano ze stanowiska pana Ronczewskiego dwa strzały – błyskawicznie jeden po drugim. Gdy się miot skończył, ujrzano pana Ronczewskiego leżącego na śniegu w kałuży krwi z raną w plecy poniżej prawego płuca. Gdy go podnoszono, był przez chwilę przytomny i zdołał wyszeptać: "To nieszczęśliwy wypadek".
Mimo tego oświadczenia obecni, a również policja i lekarze dziwowali się, w jaki sposób pan Ronczewski mógł się sam postrzelić w plecy? Dopiero po przyjściu do zdrowia dowiedziano się szczegółów. Był mroźny dzień i pan Ronczewski stał z rękami w kieszeniach kurtki, trzymając odbezpieczoną dubeltówkę pod prawym ramieniem. Od zimna poruszał się. Cyngiel dubeltówki zaczepił o jakieś rzemienie u pasa. Nastąpił strzał. Siła odrzutu wyrwała dubeltówkę, która poleciała w tył i uderzyła kolbą o zmarzniętą ziemię. Nastąpił drugi strzał i cały nabój śrutu nr.1 ugodził pana Ronczewskiego w plecy. Niezwykły wypadek zakończył się szczęśliwie. Ale można sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby pan Ronczewski umarł nie odzyskawszy przytomności, zwłaszcza że Pawłów i jego właściciel mieli pod względem "alkoholowych" strzałów opinię wyrobioną.
Druga anegdota. W roku 1924 Tadeusz jechał pociągiem w stronę Baranowicz. Miał ze sobą strzelbę w futerale. W korytarzu spotkał Aleksandra Wiertinskiego. Ten jechał do Baranowicz na koncert. Zamienili kilka słów serdecznego powitania, po czym Wiertinski spojrzał na strzelbę Tadeusza i westchnął:
– A więc jedzie pan na polowanie – powiedział smutnym głosem.
Tadeusza zdziwił ton Wiertinskiego.
– Czyżby pan lubił polowanie? – zapytał.
– Uwielbiam (obożaju)! – odpowiedział Wiertinski i raz jeszcze westchnął głęboko.
Tadeusz bardzo się zdziwił, gdyż nie mógł sobie wyobrazić "smętnego Pierrota" łażącego z wyżłem po mszarach.
Rozdział XXV
HRABIA PALATYNU
Rewolucja pożera nie tylko własne dzieci, ale przede wszystkim cudze. Pożarła też, zostawiwszy tylko małą resztę, zdobycze wojenne Bohdana Zalutyńskiego. Przepadły miliony, które dostał w roku 1915 tytułem odszkodowania za zniszczenia wojenne. Przepadły razem z krachem giełdy petersburskiej. Po traktacie ryskim dodatkowy cios spotkał Bodzia.
W czasie wojny ożenił się w Mińsku z jedną z najbogatszych panienek na Litwie, córką Stanisława Swidy, właściciela pięknych dóbr Hlewin pod Borysowem. Hlewin znalazł się po złej stronie granicy wyznaczonej przez traktat ryski. Bodziowi została żona, zresztą przystojna i miła osoba, ale przepadł posag.
Na szczęście własny majątek Bodzia Duchowlany powiatu grodzieńskiego był po dobrej stronie granicy ryskiej. Ponieważ dwór w Duchowlanach był przez wojnę zniszczony, więc Bodzio osiadł w sąsiednim majątku – Złobowszczyźnie, który wydzierżawił od siostry, Bodzio przestał być milionerem, ale był jednym z zamożniejszych ziemian w powiecie. Mógł więc sobie żyć dla własnej przyjemności.
W tym miejscu pozwolę sobie na maleńką dygresję natury filozoficznej. Wszyscy żyją dla własnej przyjemności, a różnica między ludźmi polega tylko na tym, że nie wszystkim to samo sprawia przyjemność. Jednym sprawia przyjemność zbawianie ludzkości – doczesne lub pozagrobowe – przy czym ci, co pragną zapewnić ludzkości szczęśliwość doczesną, mało się różnią od gwarantujących zbawienie po śmierci, bowiem osiągnięcie szczęśliwości doczesnej rozkładają na szereg pokoleń.
Drugich pociąga, łudzi i upaja urok "władzy".
Inni – zbierają znaczki pocztowe, albo hodują psy, albo piszą wiersze, albo miewają i ogłaszają wizje polityczne. Jeszcze innym sprawia przyjemność pisanie reportaży, albo prac naukowych, albo przyczynków, albo memuarów. Wyjątek stanowi autor niniejszej kroniki, pisanie jej bowiem nie sprawia mu najmniejszej przyjemności. Kreśli dzieje rewolucyjnej epoki, której był świadkiem, wyłącznie z dobrze zrozumianego obowiązku wobec potomności.
Bodzio nie gardził powszechnie uznanymi rozrywkami, a więc pieśnią, winem i dziewczynkami, ale największą przyjemność sprawiało mu robienie tzw. głupstw. Ludzie przeciętni zwykle wstydzą się swych głupstw. Bodzio –inaczej. Z zajęcia robienia głupstw stworzył sobie główne źródło przyjemności i zajęcie to usystematyzował. I prawdopodobnie przypadł mu najszczęśliwszy udział w życiu.
Zaczęło się od rzeczy drobnych jeszcze przed pierwszą wojną, gdy zaczął w Warszawie prześladować telefonicznie jakiegoś biednego pana Feldsztejna. Inna rzecz, że prześladowanie to wznowił po wojnie i zajęciem tym "zaraził" szereg przyjaciół, znajomych, a nawet nieznajomych, z których jeden – ku uciesze jednego z czerwoniaków warszawskich – wpadł w ręce policji złapany na gorącym uczynku telefonowania do pana Feldsztejna.
W czasie wojny wsławił się w Mińsku tym, że wraz z przyjaciółmi braćmi Eynarowiczami rozrzucał pieniądze na ulicę z balkonu restauracji Europejskiej.
Oczywiście prasa polska bardzo ostro skarciła za to rozrzutników. Potem poszło parę kawałów nieco makabrycznych. Popularny wówczas w Rosji tygodnik "Sinij żurnal" umieszczał w każdym numerze po kilkadziesiąt miniaturowych fotografii bohaterów "wojny ojczyźnianej" zarówno poległych na polu walki, jak i żywych, ale odznaczonych krzyżami lub medalami.
Otóż Bodzio posłał "Siniemu żurnalowi" fotografię Stasia Eynarowicza, dekującego się w Czerwonym Krzyżu, z napisem: "Nagrodzony medalem św. Jerzego, poległ". Jedna z sąsiadek Stasia natychmiast po zobaczeniu tej fotografii dała na Mszę Świętą za jego duszę oraz posłała depeszę kondolencyjną matce. Staś ani myślał umierać i przetrwał w dobrym zdrowiu jeszcze ćwierć wieku, aż w latach 1939–1940 wykończyła go deportacja bolszewicka.
Staś miał brata Wincentego, młodzieńca przystojnego a postawnego, który jednak zbytnią odwagą nie grzeszył. W szczególności bał się piekielnie
nie tylko śmierci, ale wszystkiego, co śmierć przypominało, a więc trumien, pogrzebów itp. Jemu więc posłał Bodzio trumnę, którą numerowi za odpowiedni napiwek należycie ustawili w numerze hotelu Paryskiego, gdzie mieszkał Wicio. Wróciwszy po kolacji do numeru i ujrzawszy trumnę, Wicio podobno zemdlał.
W czasie wojny Bodzio urządził szereg innych kawałów, a więc np. brał udział w igraszkach swawolnych na pensji pani Witwińskiej w Mińsku (rozdz. X).
Zamieszkawszy po wojnie w Złobowszczyźnie, Bodzio przede wszystkim polował. Był świetnym strzelcem. Do zajęcy i lisów strzelał kulą. Gdy raz
lis wyszedł na jego stanowisko i zatrzymał się, Bodzio uznał strzał do celu nieruchomego za niegodny honoru myśliwskiego i krzyknął: "Zdrastwujtie, fuks!". Lis prysnął jak strzała i Bodzio go wtedy ubił kulą.
Był raczej oszczędny, nie lubił wydatków ekstra, z zasady nikomu nie pożyczał, ale na głupstwa nie żałował pieniędzy.
A więc zapłacił 25 złotych parobkowi za naukę plucia przez zęby cienkim i długim strumieniem – sztuka, w której tylko chłopi celują.
Również za grube pieniądze wynalazł gdzieś – przy pomocy faktora pana Wolikowa, o którym będzie jeszcze mowa – pasiastą biało-czarną budkę.
Za czasów rosyjskich w takiej budce siadywali wartownicy. Nie żałował też pieniędzy na wynalezienie i kupno budzika z portrecikami Mikołaja II i carowej na cyferblacie. Budziki takie były za czasów carskich pospolite, kosztowały grosze i były w posiadaniu każdego zamożniejszego chłopa, drobnego urzędnika, rzemieślnika, ale po rewolucji znikły. Bodzio postanowił więc zdobyć taki antyk i w końcu go zdobył.
Raz u fotografa w Grodnie oglądając stosy zakurzonych zdjęć przedwojennych, natrafił na fotografię cara Mikołaja II w Białowieży na tle pałacyku myśliwskiego. Jeden go szczegół zastanowił na tym zdjęciu. Cesarz siedział na koniu z głową z lekka pochyloną, a przed nim na trawniku pozostawała dość duża pusta przestrzeń. Bodziowi od razu zaświtał pomysł, aby tę pustkę zapełnić. Wygrzebał u fotografa zdjęcie – swoje i Wicia Eynarowicza – i kazał sporządzić fotomontaż. Fotomontaż kosztował go słono, ale się udał: cesarz z lekka pochylony na siodle zdawał się rozmawiać ze stojącymi przed nim na trawniku Bodziem i Wiciem. Bodzio kazał wyryć na negatywie napis po rosyjsku: "Jego cesarska mość cesarz pan najmiłościwiej rozmawia z wybitnymi ziemianami guberni grodzieńskiej Wincentym Eynarowiczem i Bohdanem Zalutyńskim". Fotografia – oszklona i w ładnych ramkach – wisiała do ostatka w gabinecie Bodzia w Złobowszczyźnie.
Oficjalnym zawodem wspomnianego Wolikowa był handel końmi, naprawdę jednak był tzw. faktorem. W okresie międzywojnia zawód ten już wygasał, ale faktorów spotykano jeszcze – tu i ówdzie na ziemiach Polski i Litwy. Przez Wolikowa Bodzio zdobył wspomnianą pasiastą budkę wartowniczą, która weszła do legendy o ostatnim facecjoniście litewskim z następującego powodu. Bodzio urządził zimą polowanie zbiorowe, na które zaprosił m.in. starostę grodzieńskiego pana Rogalewicza, b. adwokata mińskiego, komisarza ziemskiego i komendanta powiatowego policji państwowej. Gdy zaproszeni podjeżdżali saniami przed ganek, oczom ich prezentował się widok niezwykły. U stóp ganku stała budka w białe i czarne pasy, a przed nią Wolikow w mundurze szlacheckim dziada Bodzia – we fraku z czerwonym kołnierzem i złotymi guzikami i w kapeluszu trójgraniastym. W ręku trzymał półmuzealną jednorurkę pistonówkę, którą prezentował wchodzącym na ganek gościom. Gdy zbliżył się starosta, Wolikow wykrzyknął:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokorodje!
Na powitanie komisarza ziemskiego:
– Zdrawija żełaju, wasze wysokobłagorodje!
Na powitanie komendanta policji:
– Zdrawija żełaju, wasze błagorodje!
A gdy sam Bodzio zbliżył się do budki:
– Zdrawija żełaju, wasze impieratorskoje wysoczestwo!
(Proszę zwrócić uwagę na gradację tytulatury: tytuł "wysokorodja" odpowiadał stopniowi majora i pułkownika; tytuł "wysokobłagorodja" – stopniowi kapitana; tytuł "błagorodja" – oficerom najniższych stopni; no a tytuł "impieratorskiego wysoczestwa" przysługiwał wielkim książętom krwi cesarskiej.)
Stosunek Bodzia do Wolikowa był patriarchalny. Gdy chodził z Wolikowem po ulicach Grodna, kazał mu trzymać się o ćwierć kroku z tyłu i od czasu do czasu – nie odwracając głowy – podsuwał mu pod nos kciuk ze słowami:
– Possij dziedzicowi paluszek (pososi barinu palczik).
Wolikow nie gniewał się i ssał posłusznie. Zresztą Bodzio miał zwyczaj podawać chłopom-petentom do pocałowania nie rękę, a tylko koniec "paluszka". (W tym miejscu autor chce podkreślić, że zwyczaj całowania ręki męskiej przez chłopów był zupełnie zarzucony w okolicach Baćkowa już w końcu XIX wieku, Tadeusz Irteński spotykał się z tym zwyczajem po pierwszej wojnie na Polesiu i w powiatach miechowskim i włoszczowskim województwa kieleckiego).
Razu pewnego Bodzio kazał Wolikowowi podpisać papier, w którego treści biedny faktor się nie zorientował. Papier brzmiał: "Do Pana Wojewody w Białymstoku. Nazywam się Wolikow. Nazwisko moje końcówką swoją przypomina nienawistne czasy zaborcze. Poza tym nie odpowiada mojemu zawodowi, handluję bowiem nie wołami, ale końmi. Wobec tego mam zaszczyt prosić Pana Wojewodę o łaskawe zezwolenie na zmianę mego rodowego nazwiska Wolikow na nazwisko Ogier".
Podanie trafiło w tryby maszyny administracyjnej i otrzymało bieg urzędowy. Nikogo treść jego nie dziwiła, był to bowiem okres epidemii zmiany nazwisk, gdy w Monitorze Polskim można było przeczytać, że Mucha chce zmienić nazwisko na Potocki, Muttermilch na Matecki, Hirschklau na Jedlewski, Jeba na Jebasiński, Goldwasser na Wodziński. Gdy jednak przyszło wezwanie urzędowe o zapłacenie dość znacznej sumki na koszta ogłoszenia w Monitorze (Monitor zdzierał za drobne ogłoszenia 20 razy więcej niż normalna gazeta), Wolikow zaprotestował: nigdy podania o zmianę nazwiska nie składał! Wszczęto dochodzenie i Bodziowi groziłyby może tzw. grube nieprzyjemności, gdyby nie zacny starosta Rogalewicz, który sprawę zatuszował, wyjaśniając, że zaszło nieporozumienie.
Jak Bodzio stał się hrabią Palatynu? Paru pisarzy, którzy słyszeli coś piąte przez dziesiąte, pociągnęła barwna sylwetka Bodzia i paru z nich opowiadało o jego kawałach, a w szczególności o jego papieskim hrabiostwie. Niestety, w opowieściach tych pisarzy dużo było może dobrych chęci, ale i dużo informacji z drugiej i dalszej ręki i bardzo dużo nieścisłości.
A najwięcej historii przekręconych, brodatych anegdot przypisywanych od 150 lat bądź oficerom rosyjskim, bądź kupcom moskiewskim. Na autora więc kroniki niniejszej spada zaszczyt skreślenia pierwszej i jedynie autentycznej wersji legendy o Bohdanie Zalutyńskim.
Pierwsze ziarnko idei zostania hrabią papieskim zapadło w głowie Bodzia w pierwszych latach niepodległości po sutym obiedzie w Bristolu w Warszawie. Kazał sobie podać blankiet telegraficzny i napisał telegram tej treści: "Vatican – Saint Pere – priere benediction – Zalutynski Hotel Bristol Varsovie". Nie wiadomo, czy Bodzio liczył nawet na odpowiedź na tę depeszę. Ale nazajutrz odpowiedź przyszła. Była podpisana przez kardynała Gaspariego i zaczynała się słowami "Sancta padre implorata benedictione"... Odpowiedź poszła natychmiast pod szkło i w złote ramki i zawisła w Złobowszczyźnie na ścianie obok fotografii cara Mikołaja II najmiłościwiej rozmawiającego z Bodziem Zalutyńskim i Wiciem Eynarowiczem.
Kto się boi Ruchu Narodowego
Pod takim tytułem odbyła się konferencja w Domu Dziennikarzy w Warszawie organizowana pod patronatem "Gazety Warszawskiej", a na sali mieszczącej z 300 osób było raptem... 60. Wystąpili wodzowie Ruchu Narodowego, panowie Winnicki i Kowalski, oraz starszy Kresowiak, pan Srokowski.
Referaty o ruchu narodowym i jego znaczeniu były ciekawe, choć gdyby prelegenci mówili krócej, audytorium by wiele więcej z ich mów zapamiętało.
W dyskusji zwróciłem uwagę, że system jednomandatowy, który kilku z dyskutantów zachwalało, ma podstawową wadę. Partia, jak było w Kanadzie, może zdobyć 22 proc. głosów, a mieć tylko jednego posła. Dlatego trzeba, by co najmniej 15 – 20 mandatów było przyznanych partiom wedle klucza proporcjonalności i z tych partii weszliby do parlamentu ci kandydaci, którzy w wyborach zdobyli najwięcej głosów.
Wojna i sezon [44]
Gdy go zafrapował jakiś piękny fragment nieba i kniei, robił w ciągu paru minut bardzo schematyczny szkic ołówkowy, na którym barwy były – niczym w szekspirowskim teatrze – wyrażone przez napisy "seledyn", "purpura", "stare złoto", "morelowy" itp.
Robił nieraz dziesiątki takich szkiców i tylko niewielki ich odsetek stawał się potem obrazami. Samo dobieranie barw i malowanie obrazu odbywało się, nieraz w wiele tygodni później, w ciszy pracowni.
Szkic był więc tylko notatką pro memoria, a sam obraz kolorowy tkwił
wyłącznie we wzrokowej pamięci artysty. Dużo takich szkiców poszło na marne i nigdy nie stało się obrazami, Henryk Weyssenhoff był bowiem strasznym leniem: malował pięknie, lecz mało.
Spotykał się też Tadeusz z Julianem Ejsmondem, choć nigdy z nim nie polował, mimo że nieraz bywali gośćmi u tych samych myśliwych. Wybitnego poetę i satyryka, słynnego zarówno ze swych "Bajek", jak z prześlicznych przekładów wierszy łacińskich Kochanowskiego, nie można zaliczyć do "wielkich" myśliwych o ile – rzecz jasna – za wzór wielkości będziemy stawiali tradycję wielkich łowów litewskich. Był on natomiast wielkim, może największym w okresie Polski niepodległej, działaczem łowieckim.
Po wstrząsie pierwszej wojny i rewolucji, zwierzyny było zastraszająco mało, zaś kłusownictwo – nielegalne i legalne – szalało. Myśliwi, którzy by chcieli zatroszczyć się o rozwój łowiectwa, byli rozproszeni i zahukani. Szła na nich nagonka sfer i prasy lewicowo-ludowych. Wymyślano im od "żubrów". Ejsmond był nie tylko poetą, ale i myśliwym.
Opłakany stan kultury łowieckiej bolał go bardzo. Nic więc dziwnego, że gdy w pierwszych latach po tamtej wojnie zaczęła się tworzyć z inicjatywy pana Bolesława Świętorzeckiego wszechpolska organizacja "Polski Związek Łowiecki" (pierwotna nazwa była bardziej skomplikowana), stanął pierwszy w jej szeregach, a równocześnie wespół z panem Walentym Garczyńskim objął po śmierci pana Sztolcmana redaktorstwo tygodnika "Łowiec Polski".
Odtąd oddał łowiectwu cały swój talent niepospolity wraz z żądłem satyry i całą swą niewyczerpaną energią. Chodziło przede wszystkim o to, by dać Polsce porządną ustawę łowiecką. Ejsmond zakasał rękawy i po upływie paru lat dał Polsce ustawę, która miała się stać później wzorem dla wielu ustaw zachodnioeuropejskich, np. szwedzkiej. Oczywiście nie pisał sam tej ustawy. Nie był (na szczęście!) prawnikiem. Ale jako redaktor "Łowca Polskiego", a jednocześnie referent łowiectwa w ministerium rolnictwa potrafił tak deptać po piętach różnym dygnitarzom i generałom, tak czarować ich prośbą, no i straszyć groźbą (satyry), że po paru latach ustawa w formie dekretu prezydenta stała się ciałem. Dygnitarze bali się jak ognia satyry ejsmondowskiej, zarówno zjadliwego pióra jak języka, podpisywali więc dekret niejako na odczepnego.
Żądło ejsmondowskie było nieubłagane. Raz pewien starszy myśliwy
pan Hermann Knothe zanudzał opowiadaniami, które okraszał tzw. łaciną myśliwską, czyli pospolitym łgarstwem. W pewnej chwili, opowiadając
o polowaniu na kozła "na wychodnego" pan ten powiedział:
– A więc zdrzemnąłem się pod dębem i – wyobraźcie sobie panowie – kozioł przesadził przez mnie.
W tym miejscu Ejsmond odezwał się:
– Słyszałem, że myśliwi przesadzają, ale żeby i kozły... No-no...
Ten żarcik był raczej niewinny. Jak niewinny był tytuł fikcyjnego zbiorku: "Kilka dób na świeżym powietrzu – wrażenia z polowań zbiorowych".
Bywało jednak gorzej. Pewien krytyk z Małopolski rodem skrytykował dość ostro język łowiecki pewnego ejsmondowskiego wydawnictwa.
A trzeba wiedzieć, że Ejsmond nagrodzony pierwszą nagrodą za przekład wierszy łacińskich Kochanowskiego był szczególnie drażliwy na punkcie
zarzutów językowych. Wpadł w pasję i wydrukował w "Łowcu Polskim" wiersz satyryczny, w którym uczepił się a la Nowaczyński nazwiska swego krytyka. Krytyk zwał się Przedżymirski, a wiersz zaczynał się słowami:
Staruszek, co przedrzymał w bezczynności ruję,
Teraz wszystko, co młode, ostro krytykuje...
W wierszu było więcej inwektyw, np.:
Stworzenie mało polskie, ale bardzo ce ka.
Taki pan się nie kocha, taki pan się cieka...
W światku warszawskiej centrali łowieckiej, w której zasiadali przeważ- nie starsi wiekiem i wzajemnie się adorujący mastodonci i generałowie "weselni" (tj. tacy, których zaprasza się na wesele dla uświetnienia tej uroczystości), zawrzało. W światku tym, jak i w innych dziedzinach życia stołecznego Małopolanie mieli wpływy niemałe. Okazało się przy tym, że biedny pan Przedżymirski był osobą grata w Małopolsce. Ejsmonda zmuszono do publicznego i dość skruszonego ekskuzowania się. Wypadek został pozornie zatuszowany, lecz w duszach mastodontów trutych nieustannie mniejszymi, niż powyższa, dozami docinków, pozostał osad niechęci, może nawet nienawiści do Ejsmonda. Był tolerowany, ale czekano okazji, aby mu podstawić nogę.
Okazja przyszła wkrótce. Jak wspomniałem, Ejsmond był nie tylko redaktorem "Łowca Polskiego", ale i "kontraktowym" referentem w ministerium rolnictwa. Zdarzyło się, że minister Karol Niezabytowski, człowiek wielkiej zacności i wielkiego rozumu, lecz z którym Ejsmond miał dlaczegoś na pieńku, został odznaczony jakimś wysokim orderem. Co robi Ejsmond?
Pisze do jednego z pism warszawskich felieton pt. "Udekorowane bydlę",
w którym w sposób bardzo przejrzysty nawiązuje do historii, która się zdarzyła na froncie zachodnim w czasie 1. wojny, gdy krowa będąca maskotą oddziału wojskowego została z jakiejś okazji i dla facecji udekorowana przez żołnierzy Legią Honorową i sfotografowana z orderem zwisającym u podgardla. Tym razem burza zwaliła się na Ejsmonda. Zostaje z punktu wylany ze stolca redaktorskiego przez braci myśliwych. Równocześnie zausznicy ministra wylewają go z posady referenta łowieckiego. Burza wywołuje kontr-burzę. Ejsmond miał wrogów, ale miał też wpływowych przyjaciół, np. pana Bolesława Świętorzeckiego. Przyjaciele również podnieśli gwałt, powołując się na wolność prasy i satyry. (Były to jeszcze dobre czasy, gdy tego rodzaju argumenty "grały"). Ponadto spostponowany minister okazał się nie tylko człowiekiem porządnym, lecz również – co się znacznie rzadziej zdarza wśród dygnitarzy – niepozbawionym poczucia humoru.
W rezultacie Ejsmond powrócił na posadę referenta łowieckiego. Z posadą redaktora było gorzej. Towarzystwo wzajemnej adoracji łowieckiej miało stanowczo dość Ejsmonda. Mastodonci zbyt długo czekali na okazję wy- gryzienia Ejsmonda, by ją teraz przegapić: Ejsmond nie wrócił już nigdy na stanowisko redaktora.
Ukochani przez bogów umierają młodo. Julian Ejsmond zmarł młodo i tragicznie. Zginął w roku 1930 w wypadku samochodowym pod Zakopanem. W ciągu krótkiego, lecz bujnego życia los na ogół uśmiechał się do niego. Nieraz jednak płatał mu figle. Spłatał mu tragicznego figla w chwili śmierci: samochodem kierował w stanie nietrzeźwym profesor Janusz Domaniewski, skądinąd myśliwy i pijak wielkiej zacności, lecz któremu Ejsmond dużo jadu satyry i przycinków zalał za skórę. Należał też do grupy mastodontów, którzy wygryźli Ejsmonda z redaktorstwa.
Otóż pan Domaniewski wyszedł z wypadku bez szwanku, a Ejsmond – wyrzucony jak z procy z otwartej maszyny na szosę – zmarł w ciągu kilku minut. "Łowiec Polski" umieścił sążniste nekrologi i rozpoczął wielką zbiórkę na fundusz pomocy dla wdowy i dzieci po zmarłym.
Wspomniałem o generałach "weselnych". Zaproszono ich do władz Związku zarówno dla "prestiżu", jak i dla celów praktycznych: mieli być promotorami różnych ustaw i rozporządzeń łowieckich.
Były i cele praktyczne bardziej przyziemne: cywile zasiadający we władzach Związku mieli nadzieję dostawać przez wysoką protekcję generałów dzierżawy polowania w lasach państwowych, odstrzał zwierzyny w tych lasach, zaproszenia na polowania reprezentacyjne itp. Tadeusz, który jako przedstawiciel Towarzystwa Łowieckiego Ziem Wschodnich zjeżdżał do Warszawy prawie co miesiąc na posiedzenia centralnego wydziału wykonawczego, dobrze się przyjrzał działalności łowców warszawskich. Nieraz też staczał z nimi ostre utarczki, walcząc z centralistycznymi zakusami Warszawy i żądając większej samodzielności dla prowincjonalnych oddziałów Związku. Generałów "weselnych" było dwóch: generał Kazimierz Sosnkowski i generał Fabrycy. Sosnkowskiego obrano na prezesa Związku. Słynął z krasomówstwa.
W przemówieniach jego mało było treści, ale wyrażał się gładko i ozdobnie
z nadużywaniem przysłówka "niechybnie". Z innych członków wydziału wykonawczego Tadeuszowi utkwił w pamięci hr. Maurycy Potocki z Jabłonny, który przychodził na ranne posiedzenia już dokładnie pijany. Nieraz zasypiał, a potem budził się nagle i zabierał – jak gdyby nigdy nic – głos w dyskusji.
W okresie przyjaźni z Niemcami po roku 1934 zaczęło się w Polsce małpowanie urządzeń niemieckich, tak np. za wzorem Niemców wprowadzono "pomoc zimową dla bezrobotnych". W owym czasie w Niemczech zrobiono Göringa wielkim łowczym. Wprowadzono też specjalne mundury łowieckie zielonego koloru. Polska naturalnie pośpieszyła naśladować Niemców. Wprowadzono mundury Związku Łowieckiego – zielone – które Tadeuszowi przypominały lata dzieciństwa: liberię lokajów w domu Irteńskich. Tadeusz munduru sobie rzecz jasna nie sprawił.
Raz jeden widział przybranego w taki mundur pana Bohdana Gędziorowskiego, który przybył jako delegat centrali do Malinowszczyzny na pogrzeb Bolesława Świętorzeckiego w roku 1938. Terenia Zanowa, która lubiła dosadne wyrażenia, nazwała delegata "zielonym pajacem".
Tadeusz bywał kilka razy do roku na polowaniach w Annowilu pod Wilnem u państwa Karolostwa Erdmanów. Latem polowano na kaczki na pięknym jeziorze Ołka; zimą odbywały się znakomite polowania zbiorowe, na których padała niesłychana, jak na biedne "kresy", ilość zajęcy – 100 i więcej – kilkanaście lisów, a czasem i wilk. Były to więc polowania wielce urozmaicone i świetnie zorganizowane. Pan Karol Erdman, smoleńczuk z urodzenia, odznaczał się gościnnością, energią i donośnym głosem. Tępił niemiłosiernie kłusowników oraz włóczące się psy i koty.
Na granicy lasów annowilskich porozwieszał obwieszczenia: "Osobom obcym wstęp wzbroniony – psy włóczące się i koty będą tępione".
Baba z pobliskiego miasteczka Podbrzezie przesylabilizowała to obwieszczenie i powiedziała:
– Ot i człowiek ten Erdman! Nie tylko człowieku, ale i psu nie pozwala chodzić. Nie ma na jego bolszewizmy! (Baba wymówiła te słowa w złą godzinę. Po kilkunastu latach znalazła się "bolszewizma" na pana Karola i to, niestety, z rąk swojskiej rodzimej Bezpieki).
Karol Erdman posiadał furmana staruszka. Ile razy jechali bryczką z Tadeuszem, tyle razy pan Karol pytał furmana:
– Gdzie służyłeś w wojsku?
– W Kijowie.
– A kto był komandujuszczim wojskami kijewskogo wojennogo okruga?
Furman prostował się na koźle, jak na baczność, i odpowiadał:
– Jego prewoschoditielstwo gienierał-adjutant Michaił Iwanowicz Dragomirow.
– A często widziałeś generała Dragomirowa?
– Tylko jeden raz. Była parada i przechodziliśmy przed nim simularnym marszem.
Miasteczko Podbrzezie warte jest wspomnienia z innego jeszcze powodu. Po powstaniu 1863 roku dzięki perfidnej robocie księdza-renegata cała ludność miasteczka dowiedziała się pewnego pięknego dnia, że z katolickiej stała się prawosławną. Kościół został zamknięty. Stanęła cerkiew.
Tak trwało do roku 1906. Tylko że ludność przekradała się na tajemne śluby i chrzciny do Wilna do księży katolickich. Po ukazie tolerancyjnym 1906 roku znowuż pewnego poranka – tym razem pop prawosławny dowiedział się ze zgrozą, że nie ma już on parafian, bo cała ludność jest katolicka.
Po kilku miesiącach, nie mogąc wyżyć bez pomocy materialnej parafian, zamknął cerkiew na kłódkę i opuścił miasteczko.
Ta cerkiew zamknięta na kłódkę, powoli murszejąca pod wpływem lat, pozostała w tym stanie do roku 1939, jako ciekawy pomnik zwycięstwa ducha nad przemocą. (Akcja Sławoja Składkowskiego niszczenia świątyń prawosławnych jakoś ominęła Podbrzezie).
Gdybym chciał opisać wszystkie dwory, dworki, leśniczówki i gajówki, gdzie polował Tadeusz Irteński, zajęłoby to całą księgę. Toteż na zakończenie tego rozdziału – dwie anegdoty, za których autentyczność ręczę.
Karol Wagner z Wielkich Solecznik, wielki myśliwy i wielki rolnik, miał brata Witolda, zwanego Witulkiem.
ciąg dalszy za tydzień
Wojna i sezon [43]
Powoli, bardzo powoli podnosi Tadeusz strzelbę. I wtedy słyszy, jak z boku dolatuje stłumione odległością klapanie drugiego głuszca. I słyszy, jak gdzieś w głębi mszaryny odzywa się niskie, namiętne stękanie głuszycy. Wacławowi Łuszczykowi, który towarzyszył Tadeuszowi w tej pierwszej wyprawie na głuszce czerkasskie, należy się krótkie wspomnienie. Poza funkcjami strzelca i gajowego słynął z tego, że był zapraszany na wszystkie pogrzeby chłopskie, prawosławne i katolickie (sam był katolikiem), na których wyśpiewywał pieśni nabożne z książki trzymanej nieraz do góry nogami, był bowiem niepiśmienny. Historia nie notuje, czy i jakie wynagrodzenie dostawał za te funkcje pogrzebowe, ale poczęstunek musiał być dobry, bo po każdym pogrzebie Łuszczyk wracał do domu gruntownie pijany.
Ilekroć Tadeusz przyjeżdżał do Jachimowszczyzny, zawsze odczuwał rozkosz odprężenia nerwowego. Czy latem po mordującej włóczędze po łąkach i rojstach nadberezyńskich z Michałkiem i Marsem na cietrzewie i dubelty; czy wiosną po powrocie z uroczyska Czerkassy z upolowanym głuszcem; czy zimą leżąc w łóżku, gdy za oknami do połowy zasypanymi śniegiem mróz siarczysty i cisza, a przed dogasającym piecem klęczy służąca, pokazując białe łydki, i grzebie w palenisku przed zamknięciem juszki – zawsze Tadeusz pławił się w błogiej euforii. Zapominał, że nie jest w Baćkowie, lecz tylko gościem u wujostwa. Nie myślał, że o kilkadziesiąt kilometrów na wschód – właśnie w kierunku Baćkowa – biegnie granica.
Nie normalna "ludzka" granica z komorą celną, ale granica z drutami kolczastymi i z sołdatami w przesadnie długich szynelach z przesadnie długimi karabinami. Nie myślał, że przecie za tą granicą czai się wielka i groźna Niewiadoma. Cisza wiejska, piec gorący, białe łydki dziewczyny klęczącej przed piecem – wszystko to sprawiało, że miał poczucie bezpieczeństwa tak dobrze znanego w czasach wczesnego dzieciństwa: I tylko czasem – jak ostra błyskawica bólu – przeszywała głowę myśl, że nie jest u siebie, że jest naprawdę emigrantem, że Baćkowa nie ma, nie ma... Po tej myśli następowało poczucie absurdu: czemu tysiące dworów i dworków po tej stronie granicy żyje życiem normalnym, kontynuując wielowiekową nić tradycji, a czemu tysiące innych dworów i dworków, a w ich liczbie Baćków, trafiły pod panowanie najstraszniejszej w dziejach świata niewoli i dziczy?
Czy nie ma w tym jakiejś niesprawiedliwości? – myślał nieraz. Z takim zapytaniem zwrócił się do pewnego profesora. Ten się żachnął gniewnie:
– Panie! Tu nie chodzi o prywatną niesprawiedliwość czy sprawiedliwość, tu chodzi...
I zaczął deklamować o ojczyźnie, o zrywach powstańczych, o idei jagiellońskiej, o przedmurzu i o różnych misjach kultury zachodniej.
"Bałwan!" – pomyślał Tadeusz. Bo przecie nie chodziło mu o niesprawiedliwość prywatną, która dotknęła rodzinę Irteńskich, nawet nie o niesprawiedliwość dziejową, lecz o jakiś groźny, bo absurdalny brak logiki.
Refleksja, która mu przyszła do głowy, była trafna. Ale nie przewidywał, że dzień I7 września 1939 roku wyrówna tę "niesprawiedliwość".
Po śmierci pana Wacława Świętorzeckiego w roku 1934 dużo rzeczy zmieniło się w Jachimowszczyźnie. Wyrąbano "dla celów strategicznych" sosny na uroczysku Czerkassy i głuszce wyniosły się gdzie indziej. Panienki jachimowskie wyleciały z gołębnika. Syn się ożenił. Oficyna zmieniła swe wewnętrzne oblicze. Znikł salonik z mahoniami i Stańczykiem na ścianie, znikła sień obszerna z rosochami łosi i skórami wilczymi. Na ich miejsce zjawił się hall z fire-place'em na modłę pseudoangielską. Znikł dawny duch jachimowski. Zapanował duch warszawsko-mieszczański.
Tylko po dawnemu płakały stare brzozy i szumiały świerki na wzgórzu parkowym, gdzie złożono do grobu zwłoki śp. Wacława Świętorzeckiego.
Rozdział XXIV
ZE STRZELBĄ W FUTERALE
Włóczęgi myśliwskie "ze strzelbą na ramieniu" przynosiły Tadeuszowi Irteńskiemu coś więcej niż zwykłe zaspokojenie pasji łowieckiej. Ileż to fenomenalnych typów kłusowników i gajowych białoruskich dałoby się z lamusa wspomnień wyłuskać! Włóczęgi myśliwskie nie tylko jednak wzbogacały znajomość folkloru. Dawały okazję do poznawania ciekawych ludzi – przede wszystkim myśliwych. Można by grubą księgę napisać, wspominając czyny i zasługi takich myśliwych, jak Bolesław Świętorzecki i hr. Benedykt Tyszkiewicz z Wiałej. O Bolesławie Świętorzeckim pisałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego". Benedyktowi Tyszkiewiczowi poświęciłem tuż przed wojną książeczkę "Wiała" (Może choć jeden jej egzemplarz uchował się w księgozbiorze jednego z naszych bibliofilów łowieckich?). Tu przypomnę tylko, że obaj byli twórcami pierwszych za naszych czasów zwierzyńców na Litwie. O Wacławie Świętorzeckim wspomniałem w rozdziale poprzednim. Dalej idą: nestor naszych myśliwych – żyjący gdy te słowa piszę – Włodzimierz Korsak, autor nieśmiertelnego "Roku myśliwego" i rysownik "kreską kolorową" wspaniałych obrazków myśliwskich... Jan Tyszkiewicz z Waki pod Wilnem, posiadacz najpiękniejszych tokowisk głuszcowych w Borsukowinie powiatu wołożyńskiego, gdzie liczba odstrzelonych rocznie głuszców wciąż wzrastała i przekroczyła przed wojną liczbę stu... Aleksander Iliński-Kaszowski... Zygmunt Węcławowicz z Narun... Karol Wagner z Wielkich Solecznik... Stanisław Wańkowicz senior... Nie ma już dziś takich myśliwych i wątpię, czy zdarzą się tacy w przyszłości! Wyobraźnia prawdziwego myśliwego kojarzy z tymi nazwiskami wizję dawnych wielkich łowów litewskich – w połączeniu z wielką "europejską" kulturą serca i umysłu. Każdemu z nich należy się specjalna monografia. Toteż w tym rozdziale nie o nich będzie mowa. Z dobrej setki napotkanych ciekawych typów wybraliśmy szereg takich, których może nie można zaliczyć do pocztu "wielkich" myśliwych, lecz którzy byli myśliwymi tout court i choć byli tylko szeregowymi w wielkiej armii myśliwskiej, jednak głośno o nich było z innych powodów. Ks. Andrzeja Lubomirskiego Tadeusz spotkał raz jeden w Porochońsku (rozdz. XV). Myśliwy ten, już wtedy w latach podeszły, był słynny z doskonałej kondycji fizycznej i z bogatych zainteresowań – nie tylko łowieckich.
Nie rozstawał się z grubym notatnikiem, do którego zapisywał nie tylko własne zdobycze myśliwskie, lecz również wszelkie notatki dotyczące lokalnej gwary myśliwskiej i folkloru. Gdy w toku rozmowy Władek Czechowicz wspomniał o krowie "łobatej", książę zaraz zainteresował się znaczeniem przymiotnika "łobaty" i sięgnął po notatnik. Ks. Lubomirski znał chyba wszystkie lepsze łowiska w Polsce. Gdy w szereg lat później Tadeusz polował na głuszce w Zamoszu Słotwińskich powiatu dziśnieńskiego i zapytał gajowego, czy daleko z gajówki do tokowiska, gajowy odparł bez wahania:
– Rouna tyścza sto siemdziesiat piać szahou.
A gdy Tadeusz wyraził zdziwienie, kto i kiedy tak dokładnie odległość wymierzył, gajowy objaśnił, że był tu zeszłej wiosny kniaź, który miał w kieszeni specjalny "zegarek" dla odmierzania kroków.
Z kim się nie polowało przed rokiem 1939! Od tytułów naukowych, rodowych i dyplomatycznych aż do skromnych, lecz wielkich sercem, urzędników leśnych i szlachty na zagrodzie. A wśród tej setki typów byli adwokaci, lekarze, handlowcy, dziennikarze, pisarze, artyści, no i ludzie zwyczajni, tacy jak ja z czytelnikiem.
Zdarzało się Tadeuszowi polować z dygnitarzami – obcymi i swojskimi. Wśród zagraniczników czuł się na polowaniu raczej dobrze, bo byli prości, mili i uprzejmi. Zapamiętał łowy na kaczory w Porochońsku z posłem portugalskim nazwiskiem Vasco de Queveda. Gdy jechali pociągiem z nim i z Władkiem Czechowiczem i gdy Vasco de Queveda zasypiał, Władek wydawał dziki okrzyk: "Vasco de Gama!". Poseł budził się i patrzał nieprzytomnym wzrokiem, przy czym Władek zachowywał kamienny wyraz twarzy. Po chwili poseł znów zasypiał, a Władek znów wrzeszczał "Vasco de Gama"!... Zabawa powtórzyła się kilkakrotnie, zanim pociąg nie przybił do stacji Porochońsk.
Dygnitarze swojscy z reguły drażnili Tadeusza. Przede wszystkim dlatego, że polowali wyłącznie z pobudek snobizmu dygnitarskiego.
O łowiectwie mieli pojęcie nader nikłe, nadrabiali natomiast tupetem i manierami nuworyszów. Taki pan wziął po raz pierwszy fuzję do ręki, gdy dostał nominację na, powiedzmy, ministra, a zachowywał się tak, jakby to właśnie on, a nie zwierzyna, był centrum zainteresowania. Zdarzali się wprawdzie dygnitarze przyjemni, jak np. pan Władysław Raczkiewicz lub pan Władysław Jaszczołt, ale były to wyjątki. Tadeusz Irteński jest jednym z niewielu ludzi, który może się pochwalić, że polował z generałem Lucjanem Żeligowskim. Było to w styczniu czy lutym 1923 roku, wkrótce po likwidacji tzw. Litwy Środkowej, a więc w okresie, gdy Żeligowski stał u szczytu popularności. Polowano w Bohdanówce na Polesiu. Żeligowski nie był właściwie myśliwym. Jak trafił na obławę?
Chodzi o to, że ówczesny dzierżyciel Bohdanówki, Porochońska i Chmielnika Władek Czechowicz miał bzika na punkcie zapraszania na polowania wszelkich osobliwości. Czyhał przede wszystkim na sfery dyplomatyczne i arystokratyczne, ale – faule de mieux – kontentował się generałami. Nie był w tym tylko prosty snobizm. Tak np. na owym polowaniu w Bohdanówce paradował obok Żeligowskiego – ksiądz. Bo Władka bawił widok księdza
w sutannie spod kożuszka i ze strzelbą na stanowisku w kniei. Żeligowski zostawił po sobie wspomnienie dość przyjemnego kompana.
Przy obiedzie toczyła się rozmowa na tematy polityki wewnętrznej. Wybory do sejmu jesienią 1922, morderstwo Narutowicza i proces Niewiadomskiego były głównym przedmiotem rozmowy. W ferworze dyskusji Żeligowski odezwał się:
– Powiem panom szczerze, że dalibóg zaczynam endecieć...
Kto by przypuszczał wtedy, że tego "endeciejącego" Skobielewa (w sensie popularności) czeka taki niesławny i ponury koniec.
Na tym polowaniu był redaktor "Świata" pan Stefan Krzywoszewski, z którym Tadeusz nieraz polował wiosną na kaczory w Porochońsku.
Był myśliwym kulturalnym, a towarzyszem uprzejmym, niezazdrosnym o cudzą wenę łowiecką. Czarował zarówno kulturą umysłu, jak kulturą towarzyską. Nie tracił np. równowagi, choć mu po raz setny z uporem pijackim wypominano trochę trafaretowe zakończenie felietonu myśliwskiego: "Królestwo za kieliszek wódki! Piękne panie stawią całą butelkę.
Ryba świeżo wyciągnięta z jeziora smaży się na patelni. Życie jest piękne"...
Zresztą – kto wie – może się w ogóle nie poznał na docinku, skoro ustęp ten umieścił niemal dosłownie w swym pamiętniku "Długie życie"...
Krzywoszewski był miłym kompanem, chociaż w przeciwieństwie do "standardu" myśliwych, wśród których się obracał, był bardzo wstrzemięźliwy odnośnie trunków. Pod tym względem stanowił całkowite przeciwieństwo "fenomenalnego" Kamila Mackiewicza, bardzo łasego na trunki (rozdz. XV).
Zdarzyło się też Tadeuszowi polować z poetą Zdzisławem Kleszczyńskim, autorem wiersza o ks. Józefie Poniatowskim i frywolnego, pięknie przez Norblina ilustrowanego "Żywota Kolombiny". Był myśliwym dobrej klasy i pierwszej klasy causeurem. Tadeuszowi utkwiło w pamięci, jak na obławę na wilki w Lubaniu wybrał się ubrany w ciemnobrązowy kombinezon lotniczy na futrze. Raził tym strojem wśród szarozielonych kożuszków i kurtek. Gdy dobrodusznie dworowano z tego stroju, tłumaczył się, że choruje na iszias i że tylko taki kombinezon chroni go przed "zawianiem".
Musiał być zresztą naprawdę chorowity, bo umarł w parę lat później – w pełni męskiego wieku.
Tadeusz nie tylko polował, lecz nawet – mimo wielkiej różnicy wieku – był w przyjaźni z panem Henrykiem Weyssenhoffem z Rusakowicz powiatu ihumeńskiego. Myśliwym był miernym, do czego zresztą przyznawał się bez wstydu. Posiadł natomiast jak chyba nikt z naszych pejzażystów, tajemnicę barw, że tak powiem "myśliwskich" – a więc wszelkich odcieni seledynu nieba zimowego, wszelkiego złotogłowia, purpury i rdzy jesieni, wszelkich półtonów zmierzchów i świtów. Do weyssenhoffowskiej maestrii reprodukowania barw myśliwskich doszedł później, acz przy pomocy zgoła innej techniki, Włodzimierz Korsak. Henryk Weyssenhoff, bardzo daleki kuzyn, lecz bliski przyjaciel pisarza Józefa, mieszkał i pracował w specjalnie "adaptowanym" świronku w rodzinnych Rusakowiczach nad Ptyczą. W tym świronku pokazywał zaufanym przyjaciołom serię własnych "sekretnych" rysunków oraz kilka osobliwości, jak np. ustnik hebanowy do papierosów w kształcie phallusa. Opowiadał, jak Rosjanin akcyźnik zobaczywszy ten ustnik wykrzyknął ze zgorszeniem:
– Czyżby pan miał odwagę wkładać to w usta?! Obcując z Weyssenhoffem, Tadeusz miał sposobność zajrzeć do tajników jego "kuchni" malarskiej.
Nieraz zastanawiał się nad zagadką, w jaki sposób pejzażysta malujący "z natury" potrafi uchwycić zmieniające się co kilka minut tony i półtony wschodów i zachodów słońca? Przeglądając szkice ołówkowe Weyssenhoffa, rozwiązał tę zagadkę. Weyssenhoff wybierał się na swe wycieczki "krajobrazoznawcze" bez sztalug, farb i pędzla, a po prostu ze strzelbą na ramieniu oraz ze szkicownikiem i ołówkiem w kieszeni.
Z Wiednia
Właściwa data Odsieczy Wiedeńskiej, 12 września, przypadła tego roku na dzień roboczy, więc Polonia Austrii postanowiła jej 330. rocznicę obchodzić w niedzielę, 8 września, i na ten dzień jechałem do Wiednia.
Zanocowałem dość tanio w Domu Polskiej Akademii Nauk na Berhaavegasse 25, a rano dwoma tramwajami 71 i 38 oraz autobusem 38A dotarłem na górę Kahlenberg, gdzie w 1638 roku zbudowano kościół pod wezwaniem św. Józefa. Są tam tablica ku pamięci zwycięskiego króla Jana III oraz papieża Jana Pawła II, który w 300. rocznicę zwycięstwa tu był i zostawił jako wotum obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Wojna i sezon [42]
A plotka, że jest bolszewikiem, powstała w taki sposób. Uchodząc latem 1920 przed inwazją bolszewicką, został na stacji Oszmiana ogarnięty przez oddział bolszewicki. Bolszewicy zapragnęli zlikwidować go "w krótkiej drodze" i postawili pod ścianką. Wtedy pan Czajkin krzyknął:
– Cóż, strzelajcie! Ale pozwólcie mi przed śmiercią wysłać telegram do Iljicza.
– Do jakiego Iljicza?
– Do Włodzimierza Iljicza Lenina, mego przyjaciela.
Żołnierze zawahali się, zaczęli się naradzać i wreszcie postanowili odłożyć egzekucję. Nocą pan Czajkin wymknął się z nieszczelnego aresztu i tułając się w ukryciu, doczekał się po dwóch miesiącach powrotu władz polskich. Byli jednak świadkowie jego inwokacji Lenina i z ich to inicjatywy przylepiono panu Czajkinowi etykietkę "bolszewika".
U stóp stacji – wieś i folwark Połoczany. A o parę kilometrów dalej – wieś, kościół i dwór Oborek, dziedzictwo prastarej rodziny Dederków. Dom drewniany, stary, w podkowę zbudowany. Oborkiem władała do ostatka pani Wanda z Dederków Eynarowiczowa, matka Stasia i Wicia Eynarowiczów i ciotka Tadeusza. Kościół co roku na św. Rocha ściągał tysiące ludności, zarówno katolickiej jak prawosławnej, na jarmark zwany festem.
Setki wozów, bryk, bryczek i linijek, rżenie koni, kolorowe chusty i staniki,
język białoruski przemieszany z gwarą wileńsko-oszmiańską. Wszystko zalane słońcem sierpniowym. Pięknie było.
Porzucamy Oborek i Połoczany, przecinamy linię kolejową w kierunku
północnym i wjeżdżamy na gładką, wysadzaną lipami i jarzębinami drogę wśród pięknych pól uprawnych. Droga skręca na lewo i zmienia się w dość głęboki gliniany parów. Zjeżdżamy w obszerną dolinę. W dolinie tej otoczony ze wszystkich stron przez wzgórza lesiste leży dwór Jachimowszczyzna.
Dziwny to dwór. Stary, ongiś piękny i pojemny dom mieszkalny stoi w ruinach. Rolę dworu pełni skromna, lecz murowana oficyna. Gdy gdzie indziej tzw. obszarnik zaczynał odbudowę zniszczeń wojennych od domumieszkalnego, właściciel Jachimowszczyzny, pan Wacław Świętorzecki, domu w ogóle nie odbudowywał. Natomiast co roku przybywał tam nowy
nabytek gospodarczy: stajnia, obora, czworaki dla służby, gorzelnia. Gdy gdzie indziej ziemianin ledwo wiązał końce z końcami, wycinając resztki lasu bez planu i opamiętania, pan Wacław las zazdrośnie ochraniał, a na opał sprowadzał węgiel górnośląski. Gospodarstwo jachimowskie było żywym zaprzeczeniem modnej ongi teorii ekonomicznej, że czysta renta ziemska, tj. dochód z samej roli bez przemysłów rolnych, nie opłaca się.
Widocznie się opłacała, skoro jeszcze na szereg lat przed budową gorzelni gospodarstwo nie tylko przynosiło dochód, ale w roku zdaje się 1928 zapłaciło samego podatku dochodowego około 30 tysięcy złotych. A dodajmy, że nigdzie w okolicy służba folwarczna nie miała tak dobrych warunków mieszkalnych oraz pracy i płacy, jak w Jachimowszczyźnie, co nawet było powodem sarkań na "niesolidarność" ze strony ziemian-sąsiadów.
I co oczywiście nie przeszkodziło, że Jachimowszczyzna i jej właściciel znaleźli się parokrotnie na agendzie interpelacji sejmowych z powodu "wyzysku klasy pracującej" i "feudalnych" stosunków między właścicielem a służbą.
Już po paru godzinach pierwszego pobytu we dworze jachimowskim przybysz czuł, "że w tym domu dostatek mieszka i porządek". Praca wrzała intensywna, nieustanna, lecz cicha. Nie było krzyków ani hałasu. Wszystko szło dosłownie jak w zegarku, który, jak wiadomo, jest tym lepszy, im cichszy ma werk. Drugim wrażeniem było wrażenie zdrowia. Moralnego i fizycznego. Czerstwe oblicze gospodarza.
Trzy piękne i hoże córki, jedna ładniejsza od drugiej, a każda w swoim rodzaju: jedna jak łania czy jak topola (w zależności czy kto lubi porównania ze świata zwierzęcego czy roślinnego); druga jak apetyczna bułeczka na maśle (specjalność kuchni jachimowskiej); trzecia – jak żywe srebro, coś jakby gwiazda filmowa w poczwarce. A wszystko roześmiane, śpiewające, wesołe, przylepne.
Nic więc dziwnego, że gdy latem dwór z przyległościami roił się od goszczącej tam młodzieży – praktykantów, kuzynów, kolegów syna gospodarza –
w oficynie i w alejach cienistego parku unosił się zaraźliwy, upojny, nasycony wonią lewkonii i kwiatów tytoniu – opar zakochania.
A polowania jachimowskie? Te były zawsze udane, bo zawsze doskonale zorganizowane. Czy z czółna na kaczki na bagnistych zatokach Berezyny, czy wiosenne na kaczory z krykuchą, czy zimowe z naganką – nie było złych polowań w Jachimowszczyźnie. Ale najsłynniejsza była Jachimowszczyzna ze świetnej tresury wyżłów. Treserem był strzelec Michałko Korabiel, który doszedł do swej umiejętności nie drogą studiów teoretycznych, lecz tylko własną praktyką, oczywiście pod kierownictwem pana Wacława, był bowiem małopiśmiennym chłopem białoruskim. A wśród wyżłów jachimowskich głośny był w całej Polsce i parokrotnie opisany w prasie łowieckiej Mars, "wyżeł wszechstronny", który nie tylko świetnie tropił i wystawiał zwierzynę, nie tylko ją "anonsował" (myśliwi wiedzą, jak rzadkim zjawiskiem jest wyżeł z "anonsem"!), nie tylko "obcinał" ją, gdy "ciekła", tj. zabiegał ją od frontu, gdy umykała na piechotę, aby zapobiec zerwaniu się do lotu poza dosięgalnością strzału, ale ponadto – jak gdyby był obdarzony ludzkim rozumem – orientował się, z jaką zwierzyną ma do czynienia i w miarę potrzeby, np. przy spotkaniu się z dziką kaczką, porzucał rolę klasycznego legawca, a stawał się płochaczem! Takim to wyżłem był
Mars, który w innym kraju, gdzie zwierzęta są w większym poszanowaniu, doczekałby się zapewne pomnika.
Na głuszce na toku jeździło się drogą okrężną na drugą stronę Berezyn do uroczyska Czerkassy. Przez długie lata sądzono, że uroczysko Czerkassy należy do pana Czajkina, który też podarował panu Wacławowi Świętorzeckiemu wyłączne prawo polowania na tym uroczysku. Dopiero później wyszło na jaw, że Czerkassy są własnością profesora Sierikowskiego, który zresztą polowaniem się nie interesował i zatwierdził prawa Jachimowszczyzny do głuszców czerkaskich. Tak czy inaczej pierwszego głuszca na Wileńszczyźnie Tadeusz ubił na uroczysku Czerkassy. (Pierwszego w życiu głuszca ubił przed wojną w Dobośni pana Edgara Bułhaka w powiecie bobrujskim, a później ubił kilka głuszców na Polesiu.)
Przez mszar, przez labirynt sosenek, łóz, brzózek i kępin ciągnie się wąż
białawy kładek. Nazwa "kładki" jest eufemizmem. Myliłby się ten, kto by sądził, że są to wygodne i szerokie deski. Nic podobnego. Kładki – to potrójny, a czasem tylko podwójny rząd długich i wąskich żerdzi brzozowych z rzadka przymocowanych gwoździami do głęboko wbitych w bagno palików, częściej luźno rzuconych na mech, czasem związanych łykiem lub zardzewiałym drutem, czasem niczym niezwiązanych. Chodzenie po takich kładkach wymaga wprawy. Najlepiej chodzić po nich, opierając się o długi kij – taki jakiego na rycinach używają pielgrzymi. Nieraz zmurszała żerdź trzaśnie pod nogą, nieraz stopa pośliźnie się i wtedy noga zapada w wodnistą maź, ale tylko po kostkę: jest wczesna wiosna, mchy jeszcze nie puściły i podłoże mchu jest zamarznięte.
Wąż kładek wije się bez końca. Choć słońce zniża się ku zachodowi, Tadeusz ma wrażenie, że na mszarynie zaczyna się upał. Wpierw rozpina więc, a potem zrzuca i wręcza gajowemu Wacławowi Łuszczykowi kożuszek.
W pewnym miejscu kładki się kończą. Gajowy objaśnia szeptem, że tokowisko jest stąd niedaleko – o jakieś pół kilometra. Towarzysz Tadeusza – mniej wprawny w polowaniu na głuszce – idzie z Łuszczykiem wprost przed siebie, Tadeusz ma skręcić na lewo i zatrzymać się na miejscu odległym o 500 kroków. Zostaje więc sam. Wiedząc już z własnego doświadczenia, jak łatwo jest zabłądzić na mszarze, zwłaszcza w nocy, ucieka się do sztuczki "traperskiej": wyciąga z kieszeni plik zawczasu pociętych gazet. Jedną płachtę – większą – zawiesza na sosence w miejscu, gdzie się kładki kończą; będzie to znak punktu wyjściowego. Potem idzie we wskazanym kierunku i po drodze przyczepia od czasu do czasu do sosenki lub brzózki skrawek papieru, bacząc, by każdy ze skrawków był widoczny z najbliższego punktu.
Wreszcie zatrzymuje się. Wybiera większą sosenkę i zawiesza na niej drugą dużą płachtę: będzie to znak miejsca podsłuchów.
Siada na względnie suchej kępie, opierając plecy o pień sosenki. Słońce
właśnie zachodzi. O tej wczesnej porze toków głuszce zapadają późno, czasem w godzinę po zachodzie słońca. Siedzi i czeka cierpliwie zasłuchany w ciszę. Bo żaden głos zwierzęcy lub ptasi nie zamąca mszarnego odludzia.
Jeden z wielu uroków takiego polowania na głuszce na przedwiośniu tkwi
właśnie w tym kontraście zimowej jeszcze martwoty z namiętną pieśnią głuszca – jedynego stworzenia leśnego zwiastującego zbliżanie się wiosny.
Słonce dawno już zaszło. Niebo nabrało tonów fioletowych. Tylko na horyzoncie lśni jeszcze z lekka zaróżowionym, lecz jeszcze "zimowym" seledynem.
I nagle – jakby powiew nieuchwytny, czy iskra elektryczna, ery po prostu refleks imaginacji: łop-łop-łop! – przeleciało po mszarze niby echo dalekiego strzału. Zapadł. Daleko? Nie, chyba nie dalej niż jakieś 200 kroków.
Tadeusz słucha dalej z bolesnym natężeniem. Po pewnym czasie zapada drugi kogut, potem trzeci. Tadeusz stara się dokładnie zapamiętać kierunek zapadów. A potem w głuchej ciszy odzywa się ostre basowe "lerek-lerek" – głos podobny trochę do czkawki gardłowej i trochę do klapnięcia potężnego dzioba. Z innego miejsca odpowiada podobne "kreknięcie".
To głuszce oznajmiają wzajemnie swą obecność na tokowisku, pragnąc w ten sposób dodać sobie kontenansu i napędzić strachu tokowikom-rywalom. Tadeusz czuje bicie serca, wiadomą bowiem jest rzecz, że głuszec "krekczący" z wieczora na pewno zaśpiewa nazajutrz.
Tadeusz czeka, aż się ściemni zupełnie. Później kierując się białawymi plamkami skrawków papieru wraca do kładek. Tam już czeka na niego towarzysz z Łuszczykiem. Dzielą się szeptem wynikami podsłuchów. Oni również zasadzili kilka głuszców. Powrót w mrokach nocnych po śliskich kładkach nie wydaje się ani trudny, ani męczący. Pewność, że głuszce są i będą grały, dodaje myśliwym energii i wigoru.
A blask i aromatyczny dym ogniska na wzgórzu zwiastuje, że będzie kieliszek wódki, herbata, jaja na twardo i kółko suchej kiełbasy zagryzanej razowcem.
Tadeusz budzi się pod wpływem dotkliwego zimna. Ognisko wygasło. Ale w puszczy jest jasno. Zrywa się przerażony, sądząc, że to już świta i że przespał toki. Lecz nie – to tylko księżyc w ostatniej kwadrze wypłynął na niebo i rozwidnił bór i mszarynę.
Droga po kładkach przy świetle księżyca i w przymrozku kwietniowym
odbywa się lekko i szybko. Tadeusz ani spostrzegł, gdy zamajaczyła jak widmo płachta zawieszonego przezeń papieru. Skręca z kładek i idzie w kierunku miejsca wczorajszych podsłuchów. Białe skrawki papieru widnieją przed nim zygzakowatym, ginącym gdzieś w dali sznurem. Idzie bardzo ostrożnie, bo zmarznięty mech trzeszczy pod nogami.
Jest wreszcie na miejscu. Staje i czeka. Mszaryna śpi snem zupełnie zimowym. Przymrozek szczypie w nozdrzach. Wrażenie zimy jest spotęgowane widokiem błyszczących w księżycu płatów śniegu. Wprost wierzyć się nie
chce, że to wiosna i że głuszce zagrają.
Na wschodniej stronie nieba zaczyna przeświecać pasemko jaśniejsze – świta. Ale skuta mrozem mszaryna śpi jak zaklęta. Nie słychać ani chrapania słonek, ani dzwonienia cietrzewi, ani delikatnego gruchania sówek, ani szelestu myszy leśnych – tych wszystkich głosów puszczy, które znamionują wiosnę późniejszą. Cisza.
Nagle... Niby ktoś złamał maleńką zlodowaciałą gałązkę. Serce, wbrew wszelkiej anatomii, zatłukło gdzieś w okolicy gardła, by potem zaszumieć w uszach ogłuszającym pulsem.
Gra. Delikatne, zawsze podwójne klapanie: to-ke, to-ke, to-ke sączy się przez śpiącą mszarynę jak krople najczystszego srebra. Podwójne klapnięcia padają miarowo, płyną w nieskończoność. Ale stopniowo tempo ich przyśpiesza się. I wreszcie – jakby ktoś przeciągnął paznokciem po zębach grzebienia... Jakby zatrzaskały kastaniety... Jakby ręka jakiegoś bożka leśnego zgniotła w kryształowym moździerzu orzech mistyczny... Trel!
Tadeusz robi dwa kroki i staje jak wryty. Nie słyszy jeszcze tzw. głuchej pieśni, bo głuszec jest zbyt daleko, ale wie, że po trelu zawsze następuje pieśń głucha zwana szlifowaniem. Pieśń idzie za pieśnią, trel za trelem.
Po każdym trelu Tadeusz robi dwa kroki, wciąż zbliżając się do leśnego śpiewaka. Aż przychodzi chwila, gdy stawiając drugi krok, słyszy namiętną syczącą końcówkę szlifowania. Oznacza to, że głuszec jest już niedaleko.
Robi teraz dla ostrożności po jednym kroku. Po chwili słyszy już wyraź-
nie całą zwrotkę pieśni głuchej. Głuszec jest gdzieś bardzo blisko – może o pięćdziesiąt kroków tylko.
W miarę zbliżania się do śpiewaka dźwięk klapania nabiera dziwnego kolorytu. Wydaje się mniej głośne, mniej suche, jakby o pół tonu niższe i jakby – jeżeli się tak można wyrazić o dźwięku – zaokrąglone. Po tej zmianie dźwiękowej Tadeusz rozumie, że głuszec musi być gdzieś tuż-tuż, tylko go jeszcze nie widać.
Tadeusz robi już teraz w pieśń głuchą tylko jedno ostrożne pół kroku i wpatruje się z bolesnym wytężeniem
w każdą gałąź sosnową. Na koniec! Że go przedtem nie dojrzał! Siedzi w połowie drzewa – czarny, ogromny, wyraźny na tle różowiejącej już zorzy. Tadeusz widzi drgającą w takt każdego klapnięcia "brodę", widzi z lekka rozpuszczony i podnoszący się przy każdym szlifowaniu wachlarz. Stoi wpatrzony i zasłuchany, przeżywając chwilę ekstazy, którą tylko myśliwy zrozumie. A jednocześnie – rzecz dziwna – gdzieś w głębi świadomości odczuwa coś bardzo podobnego do lekkiego rozczarowania. Chodzi o to, że każdy myśliwy, który podszedł do głuszca, jest zazdrosny o swoją własną "wizję" tokującego ptaka. A ten wygląda zupełnie tak jak go wyobrażają na rysunkach. Stąd – odrobina rozczarowania.
Poświęcenie kościoła w Berezynce
Korespondencja własna z Białorusi
1 września 2013 roku we wsi Berezynka (Bierezynskaje) w gminie Horodziłów. Metropolita mińsko-mohylewski arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz konsekrował kościół Bożego Ciała wybudowany przez wiernych kontynuujących tradycje wcześniejszej parafii powstałej w Horodziłowie w 1443 roku.
W uroczystości wzięli udział parafianie, liczni mieszkańcy sąsiadujących wsi, księża i przedstawiciele władz lokalnych i parlamentarnych. Oficjalne powitanie rozpoczął nowy starosta Mołodeczna W. Jachnowiec. Wśród gości zaproszonych byli: Wiktor Niewierowicz prezes Rady Starostwa Mołodeczno. Aleksander Lis, dyrektor szkoły średniej w Horodziłowie, Wiktor Staniszewski, wójt gminy Horodziłów i Stanisław Kulesz, poseł do parlamentu białoruskiego z okręgu Mołodeczno.