Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (21)
Dziś o garści przygód rozmaitych. Na południe może już wiosna zakrada się nieśmiało, ale ontaryjska północ ciągle pamięta o zimie. Jeszcze całkiem niedawno śniegu było po pas, a w zeszłym tygodniu odbyły się nawet zawody w łowieniu spod lodu. Nie poszedłem, bo nie dość, że nagrody były raczej nieciekawe, to jeszcze nigdy nic w ten sposób nie złowiłem. Konkurs z pewnością nie był dobrym czasem, by się zacząć uczyć poprawnych technik wędkarskich – nie dość, że konkurencja spora, to jeszcze trzeba uiścić wpisowe w postaci pięćdziesięciu dolarów. Trochę żal, bo moja nowa wędka była użyta w tym sezonie tylko dwa razy i ani razu przeze mnie.
Postanowiłem jednak pojechać rzucić okiem na miejsce, gdzie zawody się odbywają – miejsce co roku to samo, w przesmyku pomiędzy jedną z wysp i stałym lądem. Indianie wiedzą dobrze, gdzie w zależności od pory roku łowić ryby. Jesienią to "rapids", czyli bystrza, latem – "Rabit Point", zimą po prostu "ice fishing spot" ("zimowy punkt łowienia ryb"). Nikt sobie nie zajmuje głowy zbytecznymi nazwami, przecież od dziecka każdy wie, gdzie się łowi ryby, podobnie jak każdy wie, że jagody zbiera się nie gdzie indziej, ale właśnie na "blueberry hill" ("wzgórzu jagód").
Jezioro jest na tyle czyste, duże i jeszcze niewyeksploatowane, że przy odrobinie cierpliwości teoretycznie wszędzie można coś złowić. Najczęściej szczupaka, od których się tu roi. Jednakże znając "odpowiednie" miejsce ma się dużo, dużo lepsze wyniki przy dużo mniejszym nakładzie pracy, o czym sam się przekonałem.
Ostatniej jesieni zaproszono mnie na ryby właśnie na bystrza: łodzią płynęło się tam około 40 minut, czyli w sumie dosyć daleko, a że wyruszyliśmy późno (oczywiście wszyscy zawsze są spóźnieni), to gdy dotarliśmy na miejsce, zaczęło się już ściemniać. Nie było za dużo czasu na wędkowanie, ot, najwyżej godzina. Było to moje pierwsze wędkowanie: nie wiedziałem, jak założyć haczyk, jak zarzucić, w którą stronę kręcić kołowrotkiem, ani nawet jak porządnie trzymać wędkę... W łodzi były jeszcze cztery osoby, wprawni, doświadczeni wędkarze, więc patrząc na sprawę obiektywnie – nie mogłem spodziewać się zbyt dobrych wyników: nie dość, że sam nie umiem wędkować, to konkurencja spora. Mimo to złowiłem siedemnaście dużych ryb, a nie liczę już nawet, ile wypuściłem, bo były za małe, ani ile uciekło mi z haczyka, bo nie potrafiłem ich w porę wyciągnąć. Dosłownie, co zarzuciłem wędkę, to czułem, że coś ciągnie żyłkę. Takie miejsce!
Oczywiście moim towarzyszom z łodzi poszło jeszcze lepiej, co przyczyniło się do kłopotów w drodze powrotnej: łódź obarczona dodatkowym balastem w postaci setek ryb stała się ciężka i jej silnik zaczął nieprzyjemnie rzęzić, by w końcu zgasnąć. Zrobiło się ciemno, zaczęło nieprzyjemnie mżyć zimnym, wrześniowym deszczem, a do domu było jeszcze daleko. Nasz pilot doszedł do wniosku, że przyczyną jest brak lub raczej – znikoma ilość paliwa. Poszarpał łodzią, postukał nieco w silnik i jakoś go uruchomił. Nie było jednak mowy o tym, byśmy mogli dopłynąć z powrotem do rezerwatu tą samą drogą, którą przypłynęliśmy – musieliśmy wziąć skrót przez ni to strumyk, ni to przesmyk pomiędzy dwoma wyspami, co okazało się nielichą przygodą: woda była tam zbyt płytka i za wąska, by łódź mogła przepłynąć, więc musieliśmy wysiąść i ją przepchać.
Bez wątpienia ta noc zapadnie mi w pamięci na długo: brodzenie po łydki w zimnym, lepkim mule, przedzieranie się przez gęste zarośla, przepychanie ciężkiej od dobrego połowu łodzi nie jest czymś, czego w pracy nauczyciela doświadcza się na co dzień. Jakoś dotarliśmy, ale na tym przygoda się nie skończyła. Musieliśmy jeszcze ryby oskrobać i wyfiletować. Pracowaliśmy w trójkę i zajęło nam to trzy godziny. Skończyliśmy nieco przed drugą w nocy.
Wracając jednak do mojej niedawnej wyprawy do "ice fishing spot". Ta podróż też dostarczyła mi nielichych wrażeń. Jedzie się drogą do lotniska, by nieco za wysypiskiem śmieci odbić w prawo i wjechać... na jezioro. Tam, już po lodzie, jedzie się przez 20 minut aż do łowiska. Lód gruby, bo ponadmetrowy, ale i tak wrażenie jest dziwne: z obu stron piętrzą się śnieżne zaspy, a gładka, lodowa droga połyskuje w słońcu. Opony zimowe zdały egzamin na piątkę, zapewniając rewelacyjną przyczepność. Idealnie gładka i twarda nawierzchnia sprawiła, że jechało się tam z prawdziwą przyjemnością. W kilku miejscach zatrzymałem się, by przez przejrzysty lód spojrzeć na podwodny świat. Naszła mnie zabawna myśl, że może tam, na dnie, siedzi jakiś prastary mądry jesiotr, spogląda w górę i widząc mnie przez lód, myśli, że w jego akwarium dziś duży ruch...
Z zeszłego roku pamiętałem, że ktoś wybudował przy łowisku tipi, więc postanowiłem sprawdzić, jak wygląda ono w tym roku. Nie był to zbyt szczęśliwy pomysł. Początkowo szło w miarę nieźle, ale już po niespełna trzydziestu metrach od drogi zacząłem zapadać się w śnieg po uda (lub też jedno udo) przy każdym niemalże kroku, co nie dość, że mnie spowolniło, to jeszcze nie było zanadto przyjemne. Przy tak głębokim śniegu moje niezbyt dobrze założone stuptuty (musiałem to słowo specjalnie znaleźć; po angielsku: gaiters, czyli ochraniacze na nogi, nakładane na buty i spodnie) nie pomagały wiele. Na dodatek przy okazji wygrzebywania się ze śniegu spojrzałem dokładniej na podłoże i... strach przeciągnął po mych plecach swe długie, zimne paluchy, przyprawiając mnie o drżenie. Dookoła roiło się od śladów wilków. Niektóre z nich musiały być ogromne, bo ich łapy zostawiły ślady wielkości moich dłoni. Machinalnie sprawdziłem, czy mam przy pasku swoją procę, ale zdając sobie sprawę z tego jak żałosną byłaby bronią przeciwko watasze wygłodniałych wilków zaśmiałem się sam z siebie. Strach dodał mi motywacji i czym prędzej wygrzebałem się ze śniegu, wskoczyłem na rower i pognałem w stronę osady, myśląc, że następnym razem nie ma się co ruszać z domu bez strzelby.
Skoro mowa już o strzelbach, to wszyscy niecierpliwie czekają, kiedy pójdą one w ruch: wszak lada dzień zacznie się sezon polowań na gęsi. Z niektórych osad już dobiegają wieści o udanych polowaniach. Wiele osób pozmieniało swoje zdjęcia na Facebooku na zdjęcia gęsi. Całkiem prawdopodobne, że Wielkanoc minie nam w rezerwacie pod znakiem gęsiej masakry, tym bardziej że na początek maja przewidziany jest tu "festiwal zimowej drogi" (Ice Road Fest), co zabawne jest o tyle, że "ice road" już od dawna jest nieprzejezdna z uwagi na wysokie temperatury i szybkie topnienie śniegu. W związku z festynem Rada Plemienia (Band Office) zwróciła się do miejscowych myśliwych z prośbą o dostarczenie wszelkiego rodzaju świeżej zdobyczy: głuszców, gęsi, łosi, bobrów, karibu, i co tam jeszcze się pod lufę nawinie, a co można zjeść. Za głuszca podobno płacą dziesięć dolarów, więc sam się zastanawiam, czy nie ruszyć na łowy z moją wierną procą przy boku.
Na zakończenie z serii "humor zeszytów szkolnych", czyli "zabawne" sytuacje, które przytrafiają się czasami podczas nauczania. Zabawne patrząc z zewnątrz, bo mi wcale do śmiechu nie było.
Sytuacja pierwsza miała miejsce na samym początku roku szkolnego. Podczas lekcji matematyki jedna z dziewczynek w mojej klasie ni stąd, ni zowąd zaczęła coś nucić. Początkowo nie zareagowałem, ale nucenie stawało się coraz bardziej dokuczliwe, tak że po mniej więcej dziesięciu minutach zwróciłem się do uczennicy (nazwijmy ją Kasią, czyli Cathy) z prośbą: "Cathy, could you please stop humming? You might be distracting other students?". "But it is a nice song!" "Yes, I know it is a nice song, but still, we are trying to learn some mathematics here and we could have our music lesson later". "But it is a Jesus song!" – przyznam, że to wyznanie zbiło mnie nieco z tropu. – "Eee, that's very nice, it is a Jesus song, but…" – wkrótce przekonałem się, że wdawanie się w dyskusję było błędem. – "You do not like Jesus song?" – po części zapytała, a po części stwierdziła zmartwiona Cathy, po czym spojrzała mi w oczy i powiedziała: "You HATE Jesus!". Jak na komendę dzieci jedno po drugim podjęły "Aleks hates Jesus! Aleks hates Jesus!". Jak na złość jedna z miejscowych nauczycielek, osoba raczej wierząca, przechodziła korytarzem i rzuciła mi raczej... zdziwione spojrzenie. W taki to sposób dzieci doszły do wniosku, że nie ma co ze mną rozmawiać o religii, bo przecież nienawidzę Jezusa.
Innym razem, a było to w listopadzie, przy okazji NAAAW (National Aboriginal Addiction Awareness Week), omawiałem z uczniami projekt plakatu na temat "Jak prowadzić dobre życie". Przeprowadziłem klasową dyskusję i burzę mózgów... W formie obłoczka i odchodzących od niego promieniście linii utrwaliłem owoc naszej dyskusji na tablicy. Wśród propozycji było między innymi: playing video games, eating pizza, playing with friends, hunting, camping i tak dalej. W sumie zadowolony z wyników postanowiłem jeszcze raz wyjaśnić zadanie: "OK, so you know what to do now. Draw a poster. On your poster there should be a picture of something that makes you happy. What can make you happy? What do you like doing? For instance..." i tu zacząłem sczytywać z tablicy propozycje, a że zrobiłem to nader szybko, za szybko i bez uwagi na wypowiadane słowa, wyszła mi dosyć niefortunna zbitka hunting i camping, czyli nie inaczej jak "humping". Ku mojemu zaskoczeniu dzieci (klasa 3) słowo rozpoznały i gromadnie wyraziły dezaprobatę w postaci soczystego "eeeew".
W końcu mamy kwiecień. O obu sprawach nie wspominałem więcej i dawno zapomniałem, czy raczej zapomniałbym, gdyby nie wydarzenie z zeszłego tygodnia. W mojej klasie odbywała się akurat lekcja Oji-Cree, z miejscową nauczycielką. Zwykle wychodzę, ale tym razem zostałem. Ni stąd, ni zowąd Cathy znowu zaczęła nucić swoją piosenkę. Tym razem siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, w końcu to nie moja lekcja, no i nie chcę się narazić na niczyj gniew, czy to ludzki, czy to Sił Nadprzyrodzonych. Nie udało mi się wywinąć: Cathy podniosła głowę z nad ławki i zapytała "Who likes Jesus songs?", a widząc mnie, dorzuciła "Aleks hates Jesus songs!". "Debwe?" (w Oji-Cree: "doprawdy?") – zapytała miejscowa nauczycielka. – "Aha" – odpowiedziały dzieci, zaraz pomocnie dopowiadając, że "Aleks likes...". Uciekłem z klasy tak szybko jak tylko mogłem, ścigany śmiechem miejscowej nauczycielki.
Mnie do śmiechu nie było. Swoją drogą, nauczyło mnie to pokory i ostrożności – nie mam pojęcia, co dzieciom może wydać się ważne i co zostanie w ich pamięci. Wiem, że za dziesięć lat nie tyle będą pamiętały, co mówiłem, ale jaki byłem. Mam nadzieję, że będzie to pozytywne wspomnienie.
Z okazji świąt życzę tak Państwu, jak i sobie samemu chęci, roztropności i odwagi w pozostawianiu po sobie wszędzie dobrych, pozytywnych wspomnień, które ubogacą czyjeś życie i nam samym pozwolą lekko kroczyć w przyszłość, wiedząc, że nie zmarnowaliśmy czasu, jaki został nam tu dany.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (20)
Pierwsza z tradycyjnych indiańskich ceremonii, w jakich było mi dane uczestniczyć, to smudging. Co ciekawe, nie miało to miejsca w rezerwacie, lecz w... Mississaudze w Kanadyjskim Centrum Koptyjskim przy egipskim koptyjskim kościele przy ulicy Eglinton. Było to pięć lat temu, nie byłem wtedy jeszcze nauczycielem i ani myślałem, że los rzuci mnie półtora tysiąca kilometrów na północ.
Pracowałem wtedy dla organizacji non-profit zajmującej się pomocą nowo przybyłym do Kanady imigrantom. Jako członek 26-osobowego zespołu "settlement workers" (pracowników społecznych do spraw nowo przybyłych), z których każdy był innej narodowości, obsługując klientów z całego świata, miałem szczęście stykać się z mnogością ludzi różnych kultur, ras, wyznań niemal każdego dnia. Rzecz normalna w dużych centrach miejskich Kanady, lecz zgoła niespotykana w Polsce.
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (19)
Miałem nadzieję, że w związku z rozpoczęciem nowego miesiąca, cieplejszymi dniami (i nocami) i wschodem słońca o sensownej porze, pierwszego kwietnia odbędzie się ceremonia powitania słońca. Niestety, w rezerwacie nic nikomu się nie chce, i czy to liturgia w kościele anglikańskim, czy to tradycyjny obrządek powitania słońca – frekwencja jest podobna, czyli bliska zeru.
Gdy pod koniec sierpnia minionego roku wróciłem do rezerwatu, ucieszyłem się na wiadomość o tym, że grupa miejscowych postanowiła ożywić stare tradycje, w tym właśnie powitanie słońca. "Nie mogę tego przegapić!" – pomyślałem. – "Wszak to nie sztuczna inscenizacja na pokaz dla turystów z Niemiec lub Japonii, ale autentyczna ceremonia, o jaką trudno na południu."
Zasięgnąłem języka, gdzie i o której rzecz ma się odbyć. Nieco zdziwiłem się, słysząc, że mam się stawić na plaży przy budynku starego sklepu o 3.00 w nocy. Czyżby istotnie słońce wstawało we wrześniu tak wcześnie? Szybko odrzuciłem te wątpliwości, tłumacząc sobie wczesną porę logiczną koniecznością przygotowania ceremonii powitania słońca PRZED wschodem słońca. "Nie ma to to, to tamto!" – pomyślałem – "Idę!" Podekscytowany nie mogłem zasnąć aż do północy.
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (18)
Wszyscy wydają się mieć dosyć szkoły. Ledwie co wróciłem z przedłużonego March Break, a już wyglądam czasów, kiedy znów będę mógł się wylegiwać do 8.00, zamiast zrywać się o 6.40, by biec do szkoły, kiedy będę mógł myśleć, o czym dusza zapragnie, a nie o lekcjach na kolejny dzień, kiedy będę mógł spędzić wieczór, oglądając America's Next Top Model, a nie poprawiać prace uczniów, i tak dalej.
Słoneczne dni i coraz wyższe temperatury nie pomagają w skupieniu się nad pracą. Uczniowie przychodzą do szkoły coraz mniej chętnie, coraz rzadziej, coraz później. W miniony poniedziałek rano przyszło zaledwie czterech uczniów, z tego dwójka spóźniła się przeszło kwadrans. Spojrzałem na swoją gromadkę i roześmiałem się, bo nie miałem pojęcia, co z nimi zrobić: niby tylko czwórka dzieci, ale na tak różnych poziomach i o tak różnych umiejętnościach, że nijak nie dało się zrobić czegoś z nimi jako grupą. Właściwie to powinienem się cieszyć, że takie sytuacje zdarzają się w mojej klasie dosyć rzadko, gdy tymczasem w tutejszej "szkole średniej" to codzienność. W zeszłym semestrze klasa 10 liczyła jednego ucznia, klasa 9 aż... czterech.
Miejscowi kurczowo trzymają się idei prowadzenia szkoły średniej na terenie rezerwatu, mimo że liczba uczniów w żaden sposób nie uzasadnia jej istnienia. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest oczywista niechęć rodziców do rozstawania się z dziećmi, smutna przeszłość (pisałem już o szkołach rezydencyjnych) i strach, że dziecko po prostu zginie w większym mieście. Nie jest to obawa bezzasadna.
Zaledwie w miniony poniedziałek w Kitchenuhmaykoosib (Big Trout Lake) odbył się pogrzeb 11-letniej Chloe Matthews, która zginęła w przerażający sposób podczas turnieju hokejowego, który odbywał się w Sioux Lookout w czasie March Break. Policja i koroner wzbraniają się przed upublicznieniem szczegółowych informacji o jej śmierci ze względu na dobro śledztwa i z obawy przed eskalacją przemocy, ale miejscowi wiedzą, co się stało. Wiedzą, że ktoś dziecko spoił do nieprzytomności, prawdopodobnie zgwałcił (dziewczynkę znaleziono bez ubrania) i zostawił nieprzytomne na mrozie własnemu losowi. Ten, przy 30-stopniowym mrozie, mógł być tylko jeden – śmierć z wyziębienia. W takich wypadkach trudno powstrzymać się przed zadaniem zasadnego w sumie pytania "A gdzie byli rodzice?". Problem w tym, że przerzuca ono część odpowiedzialności na nich, przesuwając ich w stronę sprawcy... Rodzice żyją, czy też raczej żyli, w prostym, szczęśliwym świecie, gdzie synonimem zagrożenia jest wataha wilków, zbłąkany niedźwiedź, kruchy lód na jeziorze, zdziczały pies. W świecie, gdzie dziecko może swobodnie i w miarę bezpiecznie poruszać się samo po wiosce. Pewnie nawet nie uświadamiali sobie, jak wielkim zagrożeniem są źli ludzie, o sercach poczerniałych od żądz i nienawiści.
Ciągle trwają poszukiwania 15-letniego Jordana, który jest (był?) uczniem szkoły średniej w Thunder Bay i który zaginął 7 lutego. Jak dotąd policja znalazła jakąś czapkę i but, i zadeklarowała, że poszukiwania wchodzą w fazę "odzyskiwania" (ciała). Małe to pocieszenie dla rodziny. Jordan jest szóstym (!) indiańskim uczniem, który zginął w Thunder Bay w ciągu ostatnich pięciu lat. Przed nim byli: Curran Strang z Pikangikum (zginął w 2005), Paul Panacheese z Mishkeegogamang (2006), Robin Harper z Keewawywin (2007), Reggie Bushie z Poplar Hills (2007), Kyle Morriseau z Keewaywin (2009). Nie liczę tu już nawet 16-letniej dziewczyny z Sachigo Lake, która zginęła w Thunder Bay we wrześniu minionego roku (ze względu na jej wiek nie ma zgody na publikację jej imienia). Nie dziwota, że rodzice wolą mieć szkołę na miejscu w rezerwacie, nawet jeśli się to wiąże z raczej niskim poziomem nauczania.
Wspominając już Thunder Bay, czy też "Miasto Zaginionych Dzieci", jak je sam nazywam, warto napisać o czymś bardziej pozytywnym i dokończyć moją opowieść o parafii Kitchitwa Kateri Anamewgamik, czyli katolickiej wspólnocie indiańskiej mającej swoją siedzibę przy 451 Syndicate Avenue North.
Parafia, jak sama nazwa wskazuje, jest pod wezwaniem Kateri Tekakwitha, znanej też jako "Lilia Mohawków". Jest to pierwsza osoba pochodzenia indiańskiego, która została wyniesiona przez Kościół katolicki na ołtarze jako błogosławiona. Mieszkańcy Toronto mogą sobie obejrzeć jej nader gustowny witraż, który sąsiaduje z witrażem wyobrażającym księdza Popiełuszkę, w małym kościółku The Newman Centre przy 89 St. George Street.
Kateri urodziła się w 1656 roku, w Ossernenon, wiosce Mohawków, na terenach dziś zajmowanych przez Nowy Jork. Jej ojcem był Kenneronkwa, wódz Mohawków, matką Kahenta, chrześcijanka z plemienia Algonkinów. Kateri jako dziecko straciła rodziców w wyniku epidemii ospy, lecz wkrótce została adoptowana przez swego stryja, wodza Klanu Żółwia (stąd w popularnej ikonografii bywa wyobrażana z żółwiem). Jako przybrana córka wodza, cieszyła się sporym zainteresowaniem mężczyzn swojego plemienia, pomimo pozostałych po ospie blizn, które znacząco szpeciły jej twarz. Nie mogła przekonać się do pragmatycznego małżeństwa, związku, który nie byłby powodowany uczuciem. Pociągnęło ją chrześcijaństwo z jego ideą bezinteresownej miłości. Mając 20 lat, w niedzielę Wielkiej Nocy, 18 kwietnia 1676 roku, została ochrzczona przez jezuickiego misjonarza Jacques'a de Lamberville'a, ku wyraźnej niechęci członków swojego plemienia. Otoczona pogardą, obrzucana wyzwiskami i w końcu groźbami, musiała opuścić swoją wioskę. Przedzierała się samotnie przez lasy, by dotrzeć do Kahnawake w pobliżu Montrealu, gdzie poświęciła się innym: uczyła dzieci modlitwy i opiekowała się chorymi. Zmarła wkrótce po tym, 17 kwietnia 1680 roku, mając zaledwie 24 lata. Została beatyfikowana 22 czerwca 1980 roku przez Jana Pawła II.
Doprawdy trudno sobie wyobrazić lepszą postać jako patrona indiańskiej parafii, którą chciałem odwiedzić, odkąd tylko dowiedziałem się o jej istnieniu. Jako niespełniony student religioznawstwa, zawsze ciekawy odmiennych kultur i nietypowych obrządków, po prostu nie mogłem tam nie pójść, choć trochę to nieładnie iść do kościoła z czystej ciekawości... Koniec końców z żalem zrezygnowałem z wizyty w polskich kościołach w Thunder Bay i poszedłem do Kitchitwa Kateri Anamewgamik.
Zaraz po wejściu musiałem z trudem stłumić śmiech, słysząc akcent księdza, który właśnie udzielał sakramentu chrztu. Wydało mi się przezabawne to, że był z... Indii. Nieco wstyd mi swojej pierwszej reakcji (bo było nie było, obnaża ona moją zaściankowość), jednak ciągle wydaje mi się zabawne, że oto ja, polski katolik na dalekiej kanadyjskiej prowincji uczący angielskiego indiańskie dzieci, spotkał indyjskiego zakonnika jezuitę, który przyjechał do Kanady, by krzewić wśród Indian prawdy wiary religii powstałej/objawionej na Bliskim Wschodzie. Swoją drogą fascynujące jest to, w jaki sposób idee podróżują po świecie i to, gdzie i kogo można spotkać. O niecodziennych spotkaniach w Thunder Bay jeszcze napiszę nieco dalej, tymczasem zajrzyjmy razem do parafii Kateri.
Kościół mały, ale jasny i wygodny. Prosty (ot, parę desek przybitych do ściany) ołtarz w kształcie tipi, po obu jego stronach dwa "healing circles"; mównica (pulpit) urządzona z konaru drzewa i nakryta obrusem ze skóry obdartej z jakiegoś biednego jelenia; amatorskie i raczej brzydkie, ale autentyczne i przez to ujmujące, witraże przedstawiające sceny z życia Indian; mała, może 40-centymetrowa figurka błogosławionej Kateri. Wnętrze robiące raczej małe wrażenie. Jednak zgodnie ze słowami pieśni ("Kościół to nie tylko dom z kamieni i złota, kościół żywy i prawdziwy, to jest serc wspólnota"), nie marmury i pozłacane posągi świętych naturalnej wielkości są najważniejsze, ale poczucie przynależności, poczucie swoistej jedności z innymi wiernymi.
Na co dzień mogą nas różnić tysiące rzeczy, ale gdy przychodzimy tu wspólnie, by celebrować misterium naszej wiary, schodzą one na dalszy plan. Tego tej wspólnocie nie brakuje, być może przez to, że jest nieliczna i od razu widać, że w kościele każdy zna każdego. Ludzie nie rzucają się do wyjścia jeszcze przed końcowym błogosławieństwem, byle jak najszybciej wyjechać z zatłoczonego parkingu, klnąc w duchu tych, co zjeżdżają na następną mszę i blokują nam drogę. Po mszy większość jej uczestników zeszła do salki parafialnej na dole, gdzie był przygotowany poczęstunek – sheppard's pie, bannock, jakaś zupa. Zaglądnąłem tam z ciekawości i gdy chciałem się chyłkiem wymknąć, zostałem zauważony i "nakrzyczano" na mnie, że nawet nie spróbowałem jedzenia. Była w tej bezpośredniości serdeczność i ciepło, które czasami trudno znaleźć w większych wspólnotach parafialnych.
Inną różnicą było użycie tradycyjnych bębnów i melodii podczas śpiewów w trakcie odprawiania mszy, jak i język samych pieśni – indiański dialekt. To spodobało mi się niezmiernie. Odkąd pamiętam, fascynował mnie pierwotny, prosty i zarazem poruszający mnie do głębi dźwięk bębnów. Jeden z muzyków, długowłosy młody Indianin, z którego ust nie spływał radosny uśmiech, miał wymalowane na swoim bębnie krwawiące, otoczone cierniowym wieńcem serce – bardzo zbliżone do tego, jakie można zobaczyć na obrazkach pokazujących błogosławioną Faustynę. Uznanie wartości tej muzycznej tradycji, znalezienie dla niej miejsca w ramach liturgii Mszy Świętej uważam za tak rewelacyjny, jak i oczywisty pomysł. Jednak nie dla wszystkich widać oczywisty, skoro w moim rezerwacie powiedziano mi, że duchowni (anglikańscy), a za nimi starsza część wspólnoty niechętnie spoglądali na bębny, bo ich dźwięk miał przyzywać diabła. Pewnie dlatego miejscowe drumming circle spotyka się potajemnie wieczorami.
Na koniec jeszcze o innych niecodziennych spotkaniach w Thunder Bay. Będąc tam, nie mogłem nie odwiedzić Domu Żołnierza Polskiego przy Cumberland Street. Miałem nadzieję spotkać jakichś weteranów II wojny światowej i nie rozczarowałem się. W barze "Polonia" miałem zaszczyt wychylić kieliszek whisky z panem Stefanem Szajką, 95-letnim weteranem kampanii wrześniowej. Moją radość ze spotkania z nim zmącił rozdzierający serce smutek powodowany tym, że podobnie jak w Toronto, dom SPK w Thunder Bay świecił pustkami i weteran przez dłuższy czas siedział przy stoliku sam jak palec, nie mając do kogo ust otworzyć. Gdy się zorientował, że mówię po polsku, nie mógł się nacieszyć i próbował w ciągu 5 minut rozmowy opowiedzieć mi historię swojego życia, a to było nader interesujące. Żal wielki, że człowiek ten, dożywa swoich ostatnich dni opuszczony przez rodaków. Ani świetna domowa kuchnia, ani niska cena piwa nie przyciągają do domu SPK zbyt wielu polonusów, a szkoda. Na szczęście, do polskiego baru przychodzi kilku bardzo sympatycznych Szkotów, którzy nie skąpią panu Stefanowi swojej uwagi i życzliwości.
Innym bardzo pozytywnym spotkaniem było poznanie przemiłych właścicieli polonijnego sklepu London Variety, do którego trafiłem przez przypadek. Ci bardzo sympatyczni, otwarci i życzliwi ludzie z cierpliwością wysłuchali moich opowieści o trudach północnego życia, oferując mi w razie potrzeby swoje wsparcie. Niezmiernie mnie to ujęło, bo przecież byłem nikim innym, niż przypadkowym wędrowcem, który zawitał do ich sklepu, by kupić kilkanaście paczek Delicji Szampańskich i pęto kiełbasy jałowcowej. Takie spotkania pozwalają odzyskać wiarę w dobroć człowieka i nadzieję, że w tym, co robię na północy, jest jakiś sens.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (17)
Miało być dokończenie tematu miejscowej religijności, ale to może poczekać, bo oto w rezerwacie sporo zaczęło się dziać, więc priorytet mają sprawy nieco bardziej aktualne.
Pomimo licznych zapowiedzi, że zima będzie o kilka tygodni, czy nawet miesięcy dłuższa, temperatura w Wunnumin Lake gwałtownie się podniosła i wiosnę czuć w powietrzu. Parę dni temu dostrzegłem kątem oka jakiś ruch za oknem, odwróciłem więc szybko głowę, by zobaczyć, co to, i moje serce zabiło szybciej z radości. Moja "towarzyszka niedoli" wróciła! "Ruda" (zawsze miałem słabość do kobiet o tym kolorze włosów) siedziała na świerku i zajadała zeszłoroczne szyszki. Chciałem nasypać jej gdzieś jakichś orzechów, ale pomyślałem, że to niebezpiecznie zachęcać ją do schodzenia na ziemię, gdzie wygłodniałe, bezdomne psy mogłyby ją dopaść.
Skoro mowa już o psach, to serce mi się kraje na myśl, że już nigdy nie zobaczę "Lamo" – tak nazwałem kulawą, bezdomną sukę, która się za mną włóczyła przez parę tygodni. Lamo tak właściwie miała właściciela, który o nią nie dbał, więc skończyła rozszarpana gdzieś na lodzie przez wilki albo zastrzelona przez jednego z miejscowych.
Większość miejscowych ma dosyć specyficzny stosunek do zwierząt, szczególnie tych "domowych". Raczej... mało uczuciowy. Po prostu od małego są przyzwyczajeni do tego, że zwierzęta leśne się zabija, obdziera ze skóry i zjada, a zwierzęta domowe, póki małe i milusie, trzymane są w domach (choć i to nie zawsze), a potem... Potem muszą zrobić miejsce dla nowych małych i milusich piesków i kotków.
Zresztą szczeniaczki nie zawsze mają szczęście dorosnąć. Jeden z moich uczniów jeszcze w grudniu miał ślicznego czarnego pieska, nosił go na rękach, głaskał etc. W tym tygodniu widzę go już z innym szczeniaczkiem. Co się stało z poprzednim? – pytam. Wzruszenie ramion i "odpowiedź": "Dead?" rozwiała moje wątpliwości co do jego losu. Spotykam się z całą masą podobnych sytuacji prawie cały czas: a to ktoś na Fejsbuku publicznie się skarży, że nijak nie może utrzymać kota żywego przez więcej niż tydzień, a to uczeń wspomni, że po powrocie z odwiedzin w sąsiednim rezerwacie (bagatelka: dwa tygodnie) odkrył, że pies mu zamarzł, i tak dalej.
Oczywiście nikt sobie nie zaprząta głowy sterylizacją psów lub kotów. W zimie mróz i wilki, w lecie meszki i komary skutecznie zmniejszają populację niechcianych i zaniedbanych zwierząt.
Z kotami to właściwie problemu wcale nie ma, bo wystarczy takiego wypuścić (wykopać) na zewnątrz, a psy się nim szybko zajmą. Z psami jest nieco gorzej, ale gdy sytuacja stanie się naprawdę zła – można zorganizować "odstrzał". Rozporządzenie stosowne jest, broń ma każdy lub prawie każdy. Blokad natury moralnej chyba też nie ma, bo niejednokrotnie widziałem miejscowych młodzianów szczerze i szczodrze wymierzających kopniaki wałęsającym się psom.
Cóż jednak znaczy, że "sytuacja stała się zła"? Wystarczy wpisać w Google hasła: "Canoe Lake", "stray", by przeczytać przerażającą historię o tym, jak to rok temu 10-letni chłopiec zginął zagryziony przez bezpańskie, czy też raczej bezdomne psy, których ponoć w Canoe Lake było aż ponad sto. "Winne" psy zastrzelono, do rezerwatu wysłano dwie ekipy specjalistów: weterynarzy, by wysterylizować tyle psów, ile tylko się da, w jeden weekend, i terapeutów, którzy mieli pomóc właścicielom "bezpańskich" psów uporać się z poczuciem winy. Jak w piosence, której ani tytułu, ani dokładnego tekstu na złość nie mogę sobie teraz przypomnieć: nikt nie myśli o naprawie mostu, zanim nie dojdzie do tragedii...
Ciągle w temacie "bezdomnych psów", ale już bardziej w przenośni (przepraszam za slangowe określenie) – rezerwat dostał w końcu nowy posterunek policji. Prezentuje się on nader okazale. Stary wygląda przy nim jak szopa na narzędzia albo wychodek. Złożony z czterech członów posterunek/areszt miał się w rezerwacie pojawić już w zeszłym roku, ale zdaje się, że zimowa droga rozmiękła i areszt utknął gdzieś w lesie na przeszło rok.
Oczywiście jak w przypadku bezdomnych psów, tak w przypadku aresztu – musiało dojść do tragedii, by ktoś (rządy federalny i prowincji) podjął jakieś działania (czytaj: sypnął kasą). W 2006 roku w Kashechewan (rezerwat na wschód od mojego, położony nad brzegiem James Bay) spłonął miejscowy posterunek NAPS, a wraz z nim dwójka aresztantów. Dochodzenie wykazało, że posterunek nie miał sprawnych czujników dymu, sprinklerów, ani nawet gaśnicy. Nie jedyny – zgodnie ze słowami Wielkiego Wodza (Grand Chief Nishnawbe-Aski Nation) Stana Beardy w 2009 zaledwie jeden z 34 posterunków policji w rezerwatach północnego Ontario spełniał wymagania kanadyjskiego prawa budowlanego. W większości rezerwatów posterunki przypominają baraki zbite naprędce z resztek materiałów budowlanych. W niektórych rezerwatach wcale posterunków/aresztów nie ma i NAPS rezyduje w miejscowym "hotelu". Tak jest na przykład w położonym nieopodal Kingfisher Lake. Po tragedii w Kashechewan rządy Kanady przeznaczyły dwadzieścia milionów dolarów na poprawienie sytuacji. Pieniędzy wystarczyło na nowe posterunki dla dwunastu rezerwatów.
Z policjantami w rezerwacie czuję swoistą więź i mam do nich sporo sympatii. Po pierwsze, nie raz już korzystałem z ich pomocy, by przejechać z lotniska do rezerwatu, po drugie, po moim przybyciu do rezerwatu byli bardziej otwarci i rozmowni niż pozostali mieszkańcy (w końcu ich robota to też "praca z ludźmi"), no i w końcu ich dola przypomina nauczycielską dolę – często zdarza się, że do rezerwatów trafiają ludzie świeżo po szkole policyjnej, którzy chcą tu zdobyć doświadczenie zawodowe i tym samym otworzyć sobie drogę do pracy na południu. Podobnie zresztą ma się sprawa z pilotami linii lotniczych obsługujących ontaryjską Północ.
Częstokroć "szkoła" zupełnie nie przygotowuje na spotkanie z realiami życia, czy to w rezerwacie, czy gdzie indziej. Przypomina mi się wydarzenie sprzed roku, gdy dyrektor nagle zwołał wszystkich (i nauczycieli, i uczniów) do biblioteki. Podniecone szepty uczniów, dezorientacja nauczycieli próbujących zapanować nad żywiołem uczniów bez zajęcia szybko wypełniły małe pomieszczenie. Coś się dzieje, to pewne, ale co? Znowu awaria i nie będzie wody przez dwa dni? Samobójstwo? Ktoś umarł? Wyjaśnienia przyszły szybko: "Mamy sytuację kryzysową. Za Norman Hall jest uzbrojony mężczyzna (świetne miejsce, nie ma co, akurat na mojej drodze do domu). Ma strzelbę. Nie zbliżajcie się tam. Odwołujemy dalsze lekcje. Idźcie do domów, ale w żadnym wypadku nie zbliżajcie się do Norman Hall". Taaak. Powiedzcie 8-latkom, że gdzieś dzieje się coś ciekawego, powiedzcie, żeby tam nie szły, a potem po prostu wypuście je ze szkoły. Ciekawe, co się stanie. Moje myśli zapełniły się widokiem uczniów mojej klasy biegnących radośnie na spotkanie "przygody". Z zadumy wyrwało mnie pociągnięcie za rękaw. Spojrzałem w dół i moje oczy spotkały spojrzenie jednej z uczennic. "Czy boisz się śmierci?" – zapytała. Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Z jej oczu wyczytałem to, że jest śmiercią bardziej zaintrygowana niż przestraszona.
W tym samym momencie jeden z miejscowych mężczyzn (chłop jak byk), który po odkryciu, że jego żona uciekła z rezerwatu z innym, w rozpaczliwym szale załapał za strzelbę, wyskoczył z domu i... nie do końca wiedział, co chciał zrobić – stał naprzeciwko naszego stróża prawa. Policjant, który wtedy właśnie odbywał służbę, był dwudziestoparolatkiem świeżo po szkole policyjnej. Od jej ukończenia nie minęło więcej niż dwa – trzy miesiące. Oczywiście zadzwonił po wsparcie miejscowego kolegi, ale ten nie odbierał telefonu. Musiał więc rozpocząć interwencję sam, zupełnie bez wsparcia. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co się działo w jego głowie. Obce miejsce, indiański rezerwat, brak pomocy, a 20-30 metrów dalej, za rogiem domu czai się uzbrojony frustrat, który przecież może nawet nie mówić po angielsku... Wszystko skończyło się dobrze, miejscowy odłożył broń, ale wcale nie musiało tak być.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
Gorące pozdrowienia dla Redakcji i Czytelników "Gońca"
zasyła Zbyszek, wielbiciel kubańskiego słońca...
Wywiad przeprowadzono w lutym 2012
- Minęło dwadzieścia kilka lat, od kiedy starał się Pan o prezydenturę w Polsce. Świat się zmienił, Polska się zmieniła, wiele rzeczy wyszło na jaw, ludzie dowiedzieli się o wielu sprawach.Jak Pan ocenia tamten czas z tej perspektywy i czy wiedząc to wszystko, co Pan dzisiaj wie, też by się Pan zdecydował wtedy stawać do wyborów, ten pierwszy raz, niejako rzucając się na głęboką wodę?
- Nie jestem pewien, czybym się zdecydował drugi raz tak silnie zawalczyć, jak walczyłem o Polskę w tych wyborach w 90 roku, ponieważ po latach refleksji, niestety jestem przygnębiony z tego powodu, że Polacy jako naród okazali się narodem tchórzy.
Kiedy w 90 r. mieliśmy naszego śmiertelnego wroga w pogoni, już niektórzy z nich pakowali walizki, żeby wyjechać z kraju, ze strachu, że my wygramy wybory, to wtedy niestety, w II turze, ludzie stchórzyli.
Widząc ten okropny atak na mnie – co było dla mnie wielkim komplementem, że wrogowie tak się poniżyli, że rzucili we mnie stek kłamstw, bo to było przecież z ich strony poniżenie; wielcy intelektualiści bluzgający kłamstwem na prawo i lewo – to znaczyło, że myśmy mieli siłę.
I niestety, Polacy nie byli w stanie obronić swoich głosów, a wtedy wystarczyło podnieść kij i nie trzeba byłoby nawet bić, oni sami by uciekli z kraju.
- Nie sądzi Pan, że jednak doprowadziliby do jakiegoś siłowego rozwiązania, może zamachu na Pana?
Zabijanie dzieci nienarodzonych z „Downem” będzie prawem człowieka?
Napisane przez akObecnie w Europejskim Trybunale Praw Człowieka znajduje się sprawa Krūzmane vs. Łotwa która może doprowadzić do takiego makabrycznego rozwiązania. Dziś na świecie rodzi się coraz mniej dzieci z Zespołem Downa. Eliminuje się je aborcją.
Obecnie w Europejskim Trybunale Praw Człowieka znajduje się sprawa Krūzmane vs. Łotwa która może doprowadzić do takiego makabrycznego rozwiązania. Dziś na świecie rodzi się coraz mniej dzieci z Zespołem Downa. Eliminuje się je aborcją.„Krūzmane twierdzi, że gdy w 2001 roku była w ciąży odmówiono jej testów prenatalnych, które są – jej zdaniem – koniecznym elementem „opieki w czasie ciąży”, i dostęp do których jest gwarantowany jako fundamentalne prawo do prywatności i życia rodzinnego.
SŁOWNIK TRANSAKCJI KUPNA I SPRZEDAŻY NIERUCHOMOŚCI W ONTARIO
Napisane przez Janusz PuźniakOsoby kupujące nieruchomości oraz zaciągające kredyty hipoteczne (mortgages) w Ontario często czują się niekomfortowo, nie zawsze dokładnie rozumiejąc terminologię używaną przy takich transakcjach. Aby pomóc im w tym zakresie, wyjaśniamy mniej znane terminy dotyczące transakcji obrotu nieruchomościami.
ACCELERATION CLAUSE – Klauzula w kredycie hipotecznym (mortgage), która daje kredytodawcy prawo do żądania natychmiastowej spłaty całości długu pozostałego do spłacenia przez kredytobiorcę, stosowana w sytuacjach, gdy kredytobiorca zalega ze spłatą rat lub gdy złamał inne warunki umowy kredytowej.
ADVERSE POSSESSION – Użytkowanie lub posiadanie nieruchomości, najczęściej gruntu, przez osobę nie będącą jej prawnym właścicielem, które po upływie czasu może dać tej osobie prawo własności nieruchomości na podstawie zasiedzenia. W celu udowodnienia prawnego roszczenia do własności, osoba ta musi wykazać rzeczywiste, otwarte, wyłączne (to znaczy włącznie z wyłączeniem właściciela) i ciągłe posiadanie i korzystanie z tejże nieruchomości w sposób niezgodny z interesem właściciela, który to stan rzeczy właściciel mimo wszystko tolerował.
AMORTIZATION – Okres czasu spłat długu, najczęściej kredytu hipotecznego, aby zadłużenie zeszło do zera przy założeniu, że regularne płatności pozostają takie same i dokonywane są w terminie.
AMORTIZATION SCHEDULE – Harmonogram spłat długu hipotecznego lub innego zadłużenia, składający się ze spłaty sumy podstawowej (principal) i odsetek (interest).
APPRAISAL – Oszacowanie wartości rynkowej danej nieruchomości najczęściej w celu ustalenia przez kredytodawców wysokości kredytu hipotecznego.
APPURTENANCE (APPURTENANT) – Przynależność lub ograniczenie, która idzie w parze z własnością danej nieruchomości i zostanie przekazana jej następnemu właścicielowi lub wyeliminowana przed sprzedażą.
ARREARS – Zaległości w płatności długu zwykle w odniesieniu do okresowo powtarzających się płatności, takich jak spłata kredytu hipotecznego lub czynszu.
ASSESSMENT – Wartość nieruchomości ustalona do celów obliczenia podatku od nieruchomości.
CO TO SĄ WAIVERS OF INADMISSIBILITY DO STANÓW ZJEDNOCZNYCH I KIEDY SĄ POTRZEBNE?
Napisane przez Janusz PuźniakProblemy na przejściach granicznych Kanady i Stanów Zjednoczonych można zaliczyć do dwóch grup. Pierwsza, to sytuacje, gdy nastąpiło zawrócenie danej osoby z granicy, a zatem urzędnik imigracyjny podjął decyzję, że osoba ta popadła w taki konflikt z prawem w przeszłości, że nie można jej w ogóle wpuścić do Stanów Zjednocznych. Druga grupa to sytuacje, gdy osoba obawia się, że może nie być wpuszczona do Stanów Zjednocznych, chociaż uprzednio przekraczała granicę kanadyjsko-amerykańską wielokrotnie i nigdy nie zetknęła się z zarzutem tzw. inadmissibility (to znaczy z zarzutem, że należy do kategorii osób, których nie można wpuścić do kraju bez odpowiedniego zezwolenia), niemniej jednak kontynuuje przekraczanie granicy ze świadomością, iż taki zarzut może się w każdej chwili zdarzyć.