Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (21)
Dziś o garści przygód rozmaitych. Na południe może już wiosna zakrada się nieśmiało, ale ontaryjska północ ciągle pamięta o zimie. Jeszcze całkiem niedawno śniegu było po pas, a w zeszłym tygodniu odbyły się nawet zawody w łowieniu spod lodu. Nie poszedłem, bo nie dość, że nagrody były raczej nieciekawe, to jeszcze nigdy nic w ten sposób nie złowiłem. Konkurs z pewnością nie był dobrym czasem, by się zacząć uczyć poprawnych technik wędkarskich – nie dość, że konkurencja spora, to jeszcze trzeba uiścić wpisowe w postaci pięćdziesięciu dolarów. Trochę żal, bo moja nowa wędka była użyta w tym sezonie tylko dwa razy i ani razu przeze mnie.
Postanowiłem jednak pojechać rzucić okiem na miejsce, gdzie zawody się odbywają – miejsce co roku to samo, w przesmyku pomiędzy jedną z wysp i stałym lądem. Indianie wiedzą dobrze, gdzie w zależności od pory roku łowić ryby. Jesienią to "rapids", czyli bystrza, latem – "Rabit Point", zimą po prostu "ice fishing spot" ("zimowy punkt łowienia ryb"). Nikt sobie nie zajmuje głowy zbytecznymi nazwami, przecież od dziecka każdy wie, gdzie się łowi ryby, podobnie jak każdy wie, że jagody zbiera się nie gdzie indziej, ale właśnie na "blueberry hill" ("wzgórzu jagód").
Jezioro jest na tyle czyste, duże i jeszcze niewyeksploatowane, że przy odrobinie cierpliwości teoretycznie wszędzie można coś złowić. Najczęściej szczupaka, od których się tu roi. Jednakże znając "odpowiednie" miejsce ma się dużo, dużo lepsze wyniki przy dużo mniejszym nakładzie pracy, o czym sam się przekonałem.
Ostatniej jesieni zaproszono mnie na ryby właśnie na bystrza: łodzią płynęło się tam około 40 minut, czyli w sumie dosyć daleko, a że wyruszyliśmy późno (oczywiście wszyscy zawsze są spóźnieni), to gdy dotarliśmy na miejsce, zaczęło się już ściemniać. Nie było za dużo czasu na wędkowanie, ot, najwyżej godzina. Było to moje pierwsze wędkowanie: nie wiedziałem, jak założyć haczyk, jak zarzucić, w którą stronę kręcić kołowrotkiem, ani nawet jak porządnie trzymać wędkę... W łodzi były jeszcze cztery osoby, wprawni, doświadczeni wędkarze, więc patrząc na sprawę obiektywnie – nie mogłem spodziewać się zbyt dobrych wyników: nie dość, że sam nie umiem wędkować, to konkurencja spora. Mimo to złowiłem siedemnaście dużych ryb, a nie liczę już nawet, ile wypuściłem, bo były za małe, ani ile uciekło mi z haczyka, bo nie potrafiłem ich w porę wyciągnąć. Dosłownie, co zarzuciłem wędkę, to czułem, że coś ciągnie żyłkę. Takie miejsce!
Oczywiście moim towarzyszom z łodzi poszło jeszcze lepiej, co przyczyniło się do kłopotów w drodze powrotnej: łódź obarczona dodatkowym balastem w postaci setek ryb stała się ciężka i jej silnik zaczął nieprzyjemnie rzęzić, by w końcu zgasnąć. Zrobiło się ciemno, zaczęło nieprzyjemnie mżyć zimnym, wrześniowym deszczem, a do domu było jeszcze daleko. Nasz pilot doszedł do wniosku, że przyczyną jest brak lub raczej – znikoma ilość paliwa. Poszarpał łodzią, postukał nieco w silnik i jakoś go uruchomił. Nie było jednak mowy o tym, byśmy mogli dopłynąć z powrotem do rezerwatu tą samą drogą, którą przypłynęliśmy – musieliśmy wziąć skrót przez ni to strumyk, ni to przesmyk pomiędzy dwoma wyspami, co okazało się nielichą przygodą: woda była tam zbyt płytka i za wąska, by łódź mogła przepłynąć, więc musieliśmy wysiąść i ją przepchać.
Bez wątpienia ta noc zapadnie mi w pamięci na długo: brodzenie po łydki w zimnym, lepkim mule, przedzieranie się przez gęste zarośla, przepychanie ciężkiej od dobrego połowu łodzi nie jest czymś, czego w pracy nauczyciela doświadcza się na co dzień. Jakoś dotarliśmy, ale na tym przygoda się nie skończyła. Musieliśmy jeszcze ryby oskrobać i wyfiletować. Pracowaliśmy w trójkę i zajęło nam to trzy godziny. Skończyliśmy nieco przed drugą w nocy.
Wracając jednak do mojej niedawnej wyprawy do "ice fishing spot". Ta podróż też dostarczyła mi nielichych wrażeń. Jedzie się drogą do lotniska, by nieco za wysypiskiem śmieci odbić w prawo i wjechać... na jezioro. Tam, już po lodzie, jedzie się przez 20 minut aż do łowiska. Lód gruby, bo ponadmetrowy, ale i tak wrażenie jest dziwne: z obu stron piętrzą się śnieżne zaspy, a gładka, lodowa droga połyskuje w słońcu. Opony zimowe zdały egzamin na piątkę, zapewniając rewelacyjną przyczepność. Idealnie gładka i twarda nawierzchnia sprawiła, że jechało się tam z prawdziwą przyjemnością. W kilku miejscach zatrzymałem się, by przez przejrzysty lód spojrzeć na podwodny świat. Naszła mnie zabawna myśl, że może tam, na dnie, siedzi jakiś prastary mądry jesiotr, spogląda w górę i widząc mnie przez lód, myśli, że w jego akwarium dziś duży ruch...
Z zeszłego roku pamiętałem, że ktoś wybudował przy łowisku tipi, więc postanowiłem sprawdzić, jak wygląda ono w tym roku. Nie był to zbyt szczęśliwy pomysł. Początkowo szło w miarę nieźle, ale już po niespełna trzydziestu metrach od drogi zacząłem zapadać się w śnieg po uda (lub też jedno udo) przy każdym niemalże kroku, co nie dość, że mnie spowolniło, to jeszcze nie było zanadto przyjemne. Przy tak głębokim śniegu moje niezbyt dobrze założone stuptuty (musiałem to słowo specjalnie znaleźć; po angielsku: gaiters, czyli ochraniacze na nogi, nakładane na buty i spodnie) nie pomagały wiele. Na dodatek przy okazji wygrzebywania się ze śniegu spojrzałem dokładniej na podłoże i... strach przeciągnął po mych plecach swe długie, zimne paluchy, przyprawiając mnie o drżenie. Dookoła roiło się od śladów wilków. Niektóre z nich musiały być ogromne, bo ich łapy zostawiły ślady wielkości moich dłoni. Machinalnie sprawdziłem, czy mam przy pasku swoją procę, ale zdając sobie sprawę z tego jak żałosną byłaby bronią przeciwko watasze wygłodniałych wilków zaśmiałem się sam z siebie. Strach dodał mi motywacji i czym prędzej wygrzebałem się ze śniegu, wskoczyłem na rower i pognałem w stronę osady, myśląc, że następnym razem nie ma się co ruszać z domu bez strzelby.
Skoro mowa już o strzelbach, to wszyscy niecierpliwie czekają, kiedy pójdą one w ruch: wszak lada dzień zacznie się sezon polowań na gęsi. Z niektórych osad już dobiegają wieści o udanych polowaniach. Wiele osób pozmieniało swoje zdjęcia na Facebooku na zdjęcia gęsi. Całkiem prawdopodobne, że Wielkanoc minie nam w rezerwacie pod znakiem gęsiej masakry, tym bardziej że na początek maja przewidziany jest tu "festiwal zimowej drogi" (Ice Road Fest), co zabawne jest o tyle, że "ice road" już od dawna jest nieprzejezdna z uwagi na wysokie temperatury i szybkie topnienie śniegu. W związku z festynem Rada Plemienia (Band Office) zwróciła się do miejscowych myśliwych z prośbą o dostarczenie wszelkiego rodzaju świeżej zdobyczy: głuszców, gęsi, łosi, bobrów, karibu, i co tam jeszcze się pod lufę nawinie, a co można zjeść. Za głuszca podobno płacą dziesięć dolarów, więc sam się zastanawiam, czy nie ruszyć na łowy z moją wierną procą przy boku.
Na zakończenie z serii "humor zeszytów szkolnych", czyli "zabawne" sytuacje, które przytrafiają się czasami podczas nauczania. Zabawne patrząc z zewnątrz, bo mi wcale do śmiechu nie było.
Sytuacja pierwsza miała miejsce na samym początku roku szkolnego. Podczas lekcji matematyki jedna z dziewczynek w mojej klasie ni stąd, ni zowąd zaczęła coś nucić. Początkowo nie zareagowałem, ale nucenie stawało się coraz bardziej dokuczliwe, tak że po mniej więcej dziesięciu minutach zwróciłem się do uczennicy (nazwijmy ją Kasią, czyli Cathy) z prośbą: "Cathy, could you please stop humming? You might be distracting other students?". "But it is a nice song!" "Yes, I know it is a nice song, but still, we are trying to learn some mathematics here and we could have our music lesson later". "But it is a Jesus song!" – przyznam, że to wyznanie zbiło mnie nieco z tropu. – "Eee, that's very nice, it is a Jesus song, but…" – wkrótce przekonałem się, że wdawanie się w dyskusję było błędem. – "You do not like Jesus song?" – po części zapytała, a po części stwierdziła zmartwiona Cathy, po czym spojrzała mi w oczy i powiedziała: "You HATE Jesus!". Jak na komendę dzieci jedno po drugim podjęły "Aleks hates Jesus! Aleks hates Jesus!". Jak na złość jedna z miejscowych nauczycielek, osoba raczej wierząca, przechodziła korytarzem i rzuciła mi raczej... zdziwione spojrzenie. W taki to sposób dzieci doszły do wniosku, że nie ma co ze mną rozmawiać o religii, bo przecież nienawidzę Jezusa.
Innym razem, a było to w listopadzie, przy okazji NAAAW (National Aboriginal Addiction Awareness Week), omawiałem z uczniami projekt plakatu na temat "Jak prowadzić dobre życie". Przeprowadziłem klasową dyskusję i burzę mózgów... W formie obłoczka i odchodzących od niego promieniście linii utrwaliłem owoc naszej dyskusji na tablicy. Wśród propozycji było między innymi: playing video games, eating pizza, playing with friends, hunting, camping i tak dalej. W sumie zadowolony z wyników postanowiłem jeszcze raz wyjaśnić zadanie: "OK, so you know what to do now. Draw a poster. On your poster there should be a picture of something that makes you happy. What can make you happy? What do you like doing? For instance..." i tu zacząłem sczytywać z tablicy propozycje, a że zrobiłem to nader szybko, za szybko i bez uwagi na wypowiadane słowa, wyszła mi dosyć niefortunna zbitka hunting i camping, czyli nie inaczej jak "humping". Ku mojemu zaskoczeniu dzieci (klasa 3) słowo rozpoznały i gromadnie wyraziły dezaprobatę w postaci soczystego "eeeew".
W końcu mamy kwiecień. O obu sprawach nie wspominałem więcej i dawno zapomniałem, czy raczej zapomniałbym, gdyby nie wydarzenie z zeszłego tygodnia. W mojej klasie odbywała się akurat lekcja Oji-Cree, z miejscową nauczycielką. Zwykle wychodzę, ale tym razem zostałem. Ni stąd, ni zowąd Cathy znowu zaczęła nucić swoją piosenkę. Tym razem siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, w końcu to nie moja lekcja, no i nie chcę się narazić na niczyj gniew, czy to ludzki, czy to Sił Nadprzyrodzonych. Nie udało mi się wywinąć: Cathy podniosła głowę z nad ławki i zapytała "Who likes Jesus songs?", a widząc mnie, dorzuciła "Aleks hates Jesus songs!". "Debwe?" (w Oji-Cree: "doprawdy?") – zapytała miejscowa nauczycielka. – "Aha" – odpowiedziały dzieci, zaraz pomocnie dopowiadając, że "Aleks likes...". Uciekłem z klasy tak szybko jak tylko mogłem, ścigany śmiechem miejscowej nauczycielki.
Mnie do śmiechu nie było. Swoją drogą, nauczyło mnie to pokory i ostrożności – nie mam pojęcia, co dzieciom może wydać się ważne i co zostanie w ich pamięci. Wiem, że za dziesięć lat nie tyle będą pamiętały, co mówiłem, ale jaki byłem. Mam nadzieję, że będzie to pozytywne wspomnienie.
Z okazji świąt życzę tak Państwu, jak i sobie samemu chęci, roztropności i odwagi w pozostawianiu po sobie wszędzie dobrych, pozytywnych wspomnień, które ubogacą czyjeś życie i nam samym pozwolą lekko kroczyć w przyszłość, wiedząc, że nie zmarnowaliśmy czasu, jaki został nam tu dany.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki