Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (17)
Miało być dokończenie tematu miejscowej religijności, ale to może poczekać, bo oto w rezerwacie sporo zaczęło się dziać, więc priorytet mają sprawy nieco bardziej aktualne.
Pomimo licznych zapowiedzi, że zima będzie o kilka tygodni, czy nawet miesięcy dłuższa, temperatura w Wunnumin Lake gwałtownie się podniosła i wiosnę czuć w powietrzu. Parę dni temu dostrzegłem kątem oka jakiś ruch za oknem, odwróciłem więc szybko głowę, by zobaczyć, co to, i moje serce zabiło szybciej z radości. Moja "towarzyszka niedoli" wróciła! "Ruda" (zawsze miałem słabość do kobiet o tym kolorze włosów) siedziała na świerku i zajadała zeszłoroczne szyszki. Chciałem nasypać jej gdzieś jakichś orzechów, ale pomyślałem, że to niebezpiecznie zachęcać ją do schodzenia na ziemię, gdzie wygłodniałe, bezdomne psy mogłyby ją dopaść.
Skoro mowa już o psach, to serce mi się kraje na myśl, że już nigdy nie zobaczę "Lamo" – tak nazwałem kulawą, bezdomną sukę, która się za mną włóczyła przez parę tygodni. Lamo tak właściwie miała właściciela, który o nią nie dbał, więc skończyła rozszarpana gdzieś na lodzie przez wilki albo zastrzelona przez jednego z miejscowych.
Większość miejscowych ma dosyć specyficzny stosunek do zwierząt, szczególnie tych "domowych". Raczej... mało uczuciowy. Po prostu od małego są przyzwyczajeni do tego, że zwierzęta leśne się zabija, obdziera ze skóry i zjada, a zwierzęta domowe, póki małe i milusie, trzymane są w domach (choć i to nie zawsze), a potem... Potem muszą zrobić miejsce dla nowych małych i milusich piesków i kotków.
Zresztą szczeniaczki nie zawsze mają szczęście dorosnąć. Jeden z moich uczniów jeszcze w grudniu miał ślicznego czarnego pieska, nosił go na rękach, głaskał etc. W tym tygodniu widzę go już z innym szczeniaczkiem. Co się stało z poprzednim? – pytam. Wzruszenie ramion i "odpowiedź": "Dead?" rozwiała moje wątpliwości co do jego losu. Spotykam się z całą masą podobnych sytuacji prawie cały czas: a to ktoś na Fejsbuku publicznie się skarży, że nijak nie może utrzymać kota żywego przez więcej niż tydzień, a to uczeń wspomni, że po powrocie z odwiedzin w sąsiednim rezerwacie (bagatelka: dwa tygodnie) odkrył, że pies mu zamarzł, i tak dalej.
Oczywiście nikt sobie nie zaprząta głowy sterylizacją psów lub kotów. W zimie mróz i wilki, w lecie meszki i komary skutecznie zmniejszają populację niechcianych i zaniedbanych zwierząt.
Z kotami to właściwie problemu wcale nie ma, bo wystarczy takiego wypuścić (wykopać) na zewnątrz, a psy się nim szybko zajmą. Z psami jest nieco gorzej, ale gdy sytuacja stanie się naprawdę zła – można zorganizować "odstrzał". Rozporządzenie stosowne jest, broń ma każdy lub prawie każdy. Blokad natury moralnej chyba też nie ma, bo niejednokrotnie widziałem miejscowych młodzianów szczerze i szczodrze wymierzających kopniaki wałęsającym się psom.
Cóż jednak znaczy, że "sytuacja stała się zła"? Wystarczy wpisać w Google hasła: "Canoe Lake", "stray", by przeczytać przerażającą historię o tym, jak to rok temu 10-letni chłopiec zginął zagryziony przez bezpańskie, czy też raczej bezdomne psy, których ponoć w Canoe Lake było aż ponad sto. "Winne" psy zastrzelono, do rezerwatu wysłano dwie ekipy specjalistów: weterynarzy, by wysterylizować tyle psów, ile tylko się da, w jeden weekend, i terapeutów, którzy mieli pomóc właścicielom "bezpańskich" psów uporać się z poczuciem winy. Jak w piosence, której ani tytułu, ani dokładnego tekstu na złość nie mogę sobie teraz przypomnieć: nikt nie myśli o naprawie mostu, zanim nie dojdzie do tragedii...
Ciągle w temacie "bezdomnych psów", ale już bardziej w przenośni (przepraszam za slangowe określenie) – rezerwat dostał w końcu nowy posterunek policji. Prezentuje się on nader okazale. Stary wygląda przy nim jak szopa na narzędzia albo wychodek. Złożony z czterech członów posterunek/areszt miał się w rezerwacie pojawić już w zeszłym roku, ale zdaje się, że zimowa droga rozmiękła i areszt utknął gdzieś w lesie na przeszło rok.
Oczywiście jak w przypadku bezdomnych psów, tak w przypadku aresztu – musiało dojść do tragedii, by ktoś (rządy federalny i prowincji) podjął jakieś działania (czytaj: sypnął kasą). W 2006 roku w Kashechewan (rezerwat na wschód od mojego, położony nad brzegiem James Bay) spłonął miejscowy posterunek NAPS, a wraz z nim dwójka aresztantów. Dochodzenie wykazało, że posterunek nie miał sprawnych czujników dymu, sprinklerów, ani nawet gaśnicy. Nie jedyny – zgodnie ze słowami Wielkiego Wodza (Grand Chief Nishnawbe-Aski Nation) Stana Beardy w 2009 zaledwie jeden z 34 posterunków policji w rezerwatach północnego Ontario spełniał wymagania kanadyjskiego prawa budowlanego. W większości rezerwatów posterunki przypominają baraki zbite naprędce z resztek materiałów budowlanych. W niektórych rezerwatach wcale posterunków/aresztów nie ma i NAPS rezyduje w miejscowym "hotelu". Tak jest na przykład w położonym nieopodal Kingfisher Lake. Po tragedii w Kashechewan rządy Kanady przeznaczyły dwadzieścia milionów dolarów na poprawienie sytuacji. Pieniędzy wystarczyło na nowe posterunki dla dwunastu rezerwatów.
Z policjantami w rezerwacie czuję swoistą więź i mam do nich sporo sympatii. Po pierwsze, nie raz już korzystałem z ich pomocy, by przejechać z lotniska do rezerwatu, po drugie, po moim przybyciu do rezerwatu byli bardziej otwarci i rozmowni niż pozostali mieszkańcy (w końcu ich robota to też "praca z ludźmi"), no i w końcu ich dola przypomina nauczycielską dolę – często zdarza się, że do rezerwatów trafiają ludzie świeżo po szkole policyjnej, którzy chcą tu zdobyć doświadczenie zawodowe i tym samym otworzyć sobie drogę do pracy na południu. Podobnie zresztą ma się sprawa z pilotami linii lotniczych obsługujących ontaryjską Północ.
Częstokroć "szkoła" zupełnie nie przygotowuje na spotkanie z realiami życia, czy to w rezerwacie, czy gdzie indziej. Przypomina mi się wydarzenie sprzed roku, gdy dyrektor nagle zwołał wszystkich (i nauczycieli, i uczniów) do biblioteki. Podniecone szepty uczniów, dezorientacja nauczycieli próbujących zapanować nad żywiołem uczniów bez zajęcia szybko wypełniły małe pomieszczenie. Coś się dzieje, to pewne, ale co? Znowu awaria i nie będzie wody przez dwa dni? Samobójstwo? Ktoś umarł? Wyjaśnienia przyszły szybko: "Mamy sytuację kryzysową. Za Norman Hall jest uzbrojony mężczyzna (świetne miejsce, nie ma co, akurat na mojej drodze do domu). Ma strzelbę. Nie zbliżajcie się tam. Odwołujemy dalsze lekcje. Idźcie do domów, ale w żadnym wypadku nie zbliżajcie się do Norman Hall". Taaak. Powiedzcie 8-latkom, że gdzieś dzieje się coś ciekawego, powiedzcie, żeby tam nie szły, a potem po prostu wypuście je ze szkoły. Ciekawe, co się stanie. Moje myśli zapełniły się widokiem uczniów mojej klasy biegnących radośnie na spotkanie "przygody". Z zadumy wyrwało mnie pociągnięcie za rękaw. Spojrzałem w dół i moje oczy spotkały spojrzenie jednej z uczennic. "Czy boisz się śmierci?" – zapytała. Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Z jej oczu wyczytałem to, że jest śmiercią bardziej zaintrygowana niż przestraszona.
W tym samym momencie jeden z miejscowych mężczyzn (chłop jak byk), który po odkryciu, że jego żona uciekła z rezerwatu z innym, w rozpaczliwym szale załapał za strzelbę, wyskoczył z domu i... nie do końca wiedział, co chciał zrobić – stał naprzeciwko naszego stróża prawa. Policjant, który wtedy właśnie odbywał służbę, był dwudziestoparolatkiem świeżo po szkole policyjnej. Od jej ukończenia nie minęło więcej niż dwa – trzy miesiące. Oczywiście zadzwonił po wsparcie miejscowego kolegi, ale ten nie odbierał telefonu. Musiał więc rozpocząć interwencję sam, zupełnie bez wsparcia. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co się działo w jego głowie. Obce miejsce, indiański rezerwat, brak pomocy, a 20-30 metrów dalej, za rogiem domu czai się uzbrojony frustrat, który przecież może nawet nie mówić po angielsku... Wszystko skończyło się dobrze, miejscowy odłożył broń, ale wcale nie musiało tak być.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki