Mimo krótkiego snu, zerwałem się o 2.30, narzuciłem na siebie co tam miałem pod ręką i wyszedłem z domu. Rześkie, wilgotne powietrze szybko mnie orzeźwiło i raźno pomaszerowałem przez uśpioną wioskę na plażę. Daleko nie było, ot pięć, siedem minut marszu. Księżyc oświetlał mi drogę, tak że nie potrzebowałem latarki, której zresztą i tak zapomniałem zabrać. Wiatr targał konarami drzew, smagał bezlitośnie jezioro, tworząc fale, które z pluskiem przetaczały się po kamienistym brzegu. Stanąłem tam samotnie, na granicy trzech światów: wzburzonego jeziora, gwiaździstego nieba i szumiącego groźnie lasu. Nie myśląc o niczym szczególnym, po prostu pozwoliłem wrażeniom przepływać przeze mnie, czując jedność z naturą.
Z tej quasi-romantycznej zadumy wyrwało mnie wściekłe szczekanie psów – do wioski musiało zbliżyć się jakieś dzikie zwierzę: niedźwiedź, wilk, rosomak (wolverine), czy po prostu lis. Lisa się nie bałem, jeśli zaś chodzi o wilki, niedźwiedzie i rosomaki, to pomyślałem, że stanowienie jedności z tą częścią natury, którą reprezentują, pewnie oznaczałoby bycie trawionym przez ich kwasy żołądkowe. Perspektywa zgoła nieatrakcyjna.
Zawróciłem w kierunku wioski, wszak Indianie i tak będą musieli stamtąd właśnie nadejść. Chcąc się wykazać przydatnością i tym samym wkupić się w ich łaski, zabrałem leżące na plaży plastikowe skrzynki na mleko – "milk crates", i zaniosłem je na pobliską polanę, gdzie – jak sądziłem – ceremonia się odbędzie.
Nie można przecenić przydatności skrzynek na mleko dla życia w rezerwacie. Można je znaleźć prawie wszędzie, wykorzystywane do najróżniejszych celów, pomimo wyraźnego ostrzeżenia/zakazu na nich wytłoczonego. Sam używałem ich jako przenośnego krzesełka, szafki na buty, pojemnika na złowione ryby, przenośnego kontenera, pomostu, po którym wspinałem się do canoe, pomocy naukowej etc. Podobno niektórzy używają ich jako półki pod telewizor czy nawet "łóżka" (zaraz tam "łóżka" – baseboardu pod materac).
Ułożyłem skrzynki wokół wypalonego ogniska i usiadłem na jednej z nich, czekając cierpliwie na resztę uczestników ceremonii. Wsłuchując się w ciszę, przypomniały mi się słowa wieszcza: "W takiej ciszy! – tak ucho natężam ciekawie, Że słyszałbym głos z Litwy. – Jedźmy, nikt nie woła". Istotnie, nikt nie wołał. Około 3.40 zrobiłem się senny, więc nie myśląc wiele, znalazłem wygodne zagłębienie między korzeniami dorodnej brzozy, usiadłem tam, opierając się plecami o jej pień, i zasnąłem.
Obudziłem się na kilka minut przed piątą rano, zziębnięty i zesztywniały od nieco nienaturalnej pozycji. Wciąż było ciemno i zgodnie z tym, co potem wyczytałem w Internecie, do wschodu słońca było jeszcze dobrze ponad godzinę. Powlokłem się do domu złorzecząc na moją ciekawość poznania tradycyjnych obrzędów. Zmęczony, "połamany" od leżenia na korzeniach brzozy, niewyspany, ze złością myślałem o tym, że za trzy godziny mam uczyć. Później się dowiedziałem, że ceremonia się odbyła – około 9.00.
W zeszłym roku nasza szkoła stroniła od jakichkolwiek elementów tradycyjnej obrzędowości, co nie dziwi, biorąc pod uwagę silną reprezentację członków obu miejscowych kościołów wśród jej pracowników (oba kościoły są raczej niechętne tradycyjnej obrzędowości). W tym roku jest nieco inaczej i już dwa razy gościliśmy "drum circle" (nie mam pojęcia, jak to określić po polsku – może ktoś z czytelników wspomoże moją z dnia na dzień ubożejącą polszczyznę życzliwą podpowiedzią), czyli wielki bęben i bębniarzy, którzy śpiewem i rytmicznym uderzaniem w bęben wyrażali wdzięczność za to, że miniony miesiąc był dobry, i prosili Kitchi Manitou (Wielki Duch, Wielka Tajemnica) o pomyślność w nadchodzącym miesiącu. Tak mi się przynajmniej wydaje, że to robili, bo oczywiście nikt niczego nikomu nie wytłumaczył.
O tradycyjnych obrzędach wiem niewiele, niemniej jednak odwiedzając pow-wowy, indiańskie centrum w Toronto, czy w końcu mieszkając przez dwa lata w rezerwacie, zdarzyło mi się uczestniczyć w ceremoniach, które pozwoliły mi się nieco zagłębić w ten nader złożony temat.
Temat złożony, bo już samo zdefiniowanie, o czym mowa, jest trudne. Celowo unikam sformułowania "tradycyjna religijność" czy "tradycyjna religia" i piszę o "obrzędach" i "ceremoniach", które choć mogą mieć związek z religijnością, to wcale religijne per se być nie muszą. Bardziej trafne wydaje mi się mówienie o indiańskiej duchowości, czy też światopoglądzie, niż religii. Zresztą nie sposób mówić o jednej religii, bo jakżeby tu wrzucać do jednego wora narody i systemy wierzeń tak bardzo odmienne, jak odmienne są krajobrazy Kanady – od prowincji atlantyckich, pokrytej lodem północy, przez tundrę, tajgę (borealny las iglasty, gdzie się zaszyłem), prerie, Góry Skaliste, po Wybrzeże Północno-Zachodnie.
W samej Kanadzie (nie zapuszczając się nawet do Stanów) można naliczyć ponad pół setki różnych tradycyjnych systemów wierzeń. Nie powinno to zaskakiwać, gdy się pamięta, jak nieprecyzyjnym określeniem jest słowo "Indianie", które frywolnie, bez względu na różnice kulturowe i językowe obejmuje wszystkie Pierwsze Narody Kanady: Athapaskan, Slavey, Dogrib, Tutchone, Tlingit, Tsimshian, Haida, Salish, Kwakiutl, Nootka, Nisga'a, Senakw, Gitxsan, Blackfoot, Káínawa, Sarcee, Peigan, Cree, Chipewyan, Anishinaabe, Míkmaq, Iroquois, Huron, Beothuk, Maliseet, Innu, Abenaki, Mi'kmaq. Większość z tych grup dałaby się podzielić na mniejsze etniczne czy też regionalne podgrupy (na przykład Anishinaabe to w sumie sześć oddzielnych nacji: Algonquin, Nipissing, Mississauga, Ojibwe, Odawa i Potawatomi). Do tego dochodzą jeszcze Metysi i Inuici, których kultury i wierzenia są przecież różne od indiańskich.
Spoglądając w dosyć stary już spis powszechny (census) z 1991 roku, możemy się dowiedzieć, że z 1.002.945 ludzi deklarujących się jako rdzenni mieszkańcy Kanady, jedynie 10.840 przyznało się do praktykowania jakiejś formy tradycyjnej religii. Jest to mylące, bo w większości wypadków nie ma mowy o zorganizowanej "religii", o regularnym, grupowym uczestnictwie w obrzędach, czy o byciu członkiem jakiejś organizacji. Jednak sporo ludzi wprowadza elementy tradycyjnej indiańskiej duchowości w swoje życie bez formalnego deklarowania tego jako "religia". Mnie samemu zdarzyło się uczestniczyć w tradycyjnych indiańskich ceremoniach i praktykach, ale w życiu bym nie pomyślał o ujmowaniu tego w spisie, ani myśleniu o sobie inaczej niż jako chrześcijanin, a do tego katolik.
Już to jest charakterystyczne dla tradycyjnego indiańskiego światopoglądu – brak w nim ambicji uniwersalistycznej, globalnej religii. Nie ma tu pragnienia zdobycia "rządu dusz", nie ma wyznań wiary, misjonarzy, przymusu do robienia tego czy tamtego. Są (były) ... opowieści. Tłumaczyły, wyjaśniały, prowadziły. Opowieści, które jak nić, snute z pokolenia na pokolenie, tworzyły swego czasu gęstą sieć pokrywającą wszystkie ważne aspekty życia. Agresywna, zachodnia cywilizacja z jej przekonaniem o własnej wyższości, szkołami rezydencyjnymi mającymi za cel wypranie Indian z ich języka i kultury, czy w końcu ogłupiającą, stapiającą wszystko w jeden mętny szum globalizacją, sieć tę porwała w strzępy, a to, co zostało, wepchnęła w sztywne pudełko z napisem "indiańskie mity i legendy", czasem z dopiskiem: "dla dzieci". Wątek opowieści się urwał, starzy gawędziarze pomarli samotnie w sterylnie cichych szpitalnych salach, gdy ich wnuki spędzały kolejny wieczór, oglądając Family Guy lub pstrykając w przyciski kontrolera Xbox360. Zresztą kto dziś ma czas, by słuchać sepleniących, śliniących się starców, mówiących niezrozumiałym już narzeczem o Nanabushu i Wisakedjaku, gdy 76 z moich 879 "Facebook friends" jest on-line i muszę napisać "nuffin, LOL!" w odpowiedzi na "wassup?".
Nie wszystko jednak jeszcze stracone, inaczej nie miałbym możliwości uczestniczyć w smudging, sweat lodge, drum circle, nie mógłbym trzymać w ręce talking stone i nie mógłbym prosić członków starszyzny (Elders) o poradę. O tym wszystkim – za tydzień.
Garść rozważań z ostatniej chwili: od paru dni telewizja bombarduje nas prawdziwie tragiczną historią trzyletniego chłopca z Quebecu, który niedawno zaginął. Dla porównania, historia 15-letniego Jordana, o którym pisałem już wielokrotnie, nigdy nie doczekała się podobnego rozgłosu. Można o tym przeczytać ciekawy, choć dosyć gorzki artykuł w lokalnej gazecie z Thunder Bay: http://netnewsledger/?p=6757>
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki