Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Umiejętność posługiwania się łukiem znana jest ludzkości od tysięcy lat.
W XXI wieku łuk jest nadal narzędziem używanym do polowań lub łucznictwa sportowo-rekreacyjnego.
Technika posługiwania się tym rodzajem broni i sama broń przeszła niezliczone ulepszenia i w łucznictwie sportowym dziś to międzynarodowa organizacja zwana FITA (The International Archery Federation) ustala reguły i normy. Jest łucznictwo i częścią sportów olimpijskich.
Pierwsze mistrzostwa świata w łucznictwie odbyły się w 1931 r.... we Lwowie, a pierwszymi mistrzami świata w łucznictwie byli Polacy: Michał Sawicki i Janina Kurkowska-Spychajowa. Polska znajduje się też w posiadaniu kilku medali olimpijskich zdobytych w łucznictwie.
Łuki używane do łucznictwa klasycznego, czyli olimpijskiego, to łuki refleksyjne zwane po angielsku recurve i wywodzą się one z historycznych łuków angielskich. Są to łuki bardzo ciężkie w obsłudze i wymagają najwięcej treningu, aby uzyskać dobre rezultaty.
Łuki bloczkowe, czyli compound, są o wiele łatwiejsze w użytku i dzięki temu są najbardziej popularne, zwłaszcza wśród myśliwych.
Co roku pojawiają się też coraz to nowsze technologie i materiały użyte do produkcji łuków. Warto też tu wspomnieć o łucznictwie historyczno-rekonstrukcyjnym. Na przykład podczas turniejów rycerskich odgrywanych w naszych czasach zawodnicy konkurują w strzelaniu z łuków, używając sprzętu z epoki średniowiecznej. Dzięki tego rodzaju zawodom dzieci i młodzież poznają historię. Historię, której coraz mniej w szkołach.
Witold Jasek
komendant ZS Strzelec
kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Trybuna: Goniec nr 22/2012
LISTY: Goniec nr 22/2012
Polacy w Federacji Rosyjskiej: Parafia św. Brunona Bonifacego z Kwerfurtu w Czerniachowsku
Napisane przez Leszek WątróbskiCzerniachowsk – to ponad 40-tys. miasto w obwodzie kaliningradzkim, położone 100 km na wschód od Kaliningradu. Miejscowość położona jest u ujścia rzeki Instrucz (Wystruć) do Pregoły, na trasie kolejowej Kaliningrad-Moskwa.
W roku 1336 Krzyżacy, na miejscu zdobytej pruskiej warowni Unsatrapis, wznieśli zamek nazwany Insterburg, z którego prowadzono dalsze akcje zbrojne przeciwko Litwie. Zamek był siedzibą komturii, a od roku 1347 prokuratora.
W czasie wojny trzynastoletniej w roku 1457 zamek zdobyli Polacy. U stóp zamku rozwinęła się osada, która w 1541 uzyskała prawo targu, a w roku 1583 prawa miejskie. W XVII wieku miasto podupadło (za sprawą licznych przemarszów wojsk i najazdów: szwedzkich, rosyjskich i tatarskich). W celu jego ożywienia, sprowadzono tam osadników z Litwy i Szwajcarii. W czasie wojny siedmioletniej, w latach 1758-1762, miasto było okupowane przez Rosjan, a po reformie administracyjnej Prus, w roku 1815, Insterburg stał się siedzibą powiatu. W drugiej połowie XIX wieku miasto stało się ważnym węzłem kolejowym. Krzyżowały się tam linie kolejowe Królewiec-Kowno i Tylża-Toruń oraz linia do Ełku. Dzięki dobrym połączeniom komunikacyjnym w mieście rozwinął się przemysł maszynowy, tekstylny i hutniczy. W roku 1885 miasto liczyło 20.914 mieszkańców, a w 1939 prawie 50.000.
W czasie I wojny światowej Insterburg był krótko pod okupacją rosyjską, lecz nie doznał większych zniszczeń. Po wojnie otwarto hipodrom, na którym odbywały się liczne zawody jeździeckie, również międzynarodowe. Na hipodromie tym trenowała m.in. niemiecka reprezentacja na igrzyska olimpijskie w Berlinie. W 1927 w mieście uruchomiono komunikację trolejbusową.
W czasie II wojny światowej, 27 lipca 1944, miasto stało się celem brytyjskiego nalotu bombowego, który wyrządził znaczne szkody. W styczniu roku 1945 miasto zostało zdobyte przez oddziały 3. Frontu Białoruskiego i włączone do obwodu kaliningradzkiego ZSRS.
W roku 1946 zmieniono nazwę miasta na Czerniachowsk, na cześć generała Iwana Czerniachowskiego, dowódcy sowieckiej ofensywy na Prusy Wschodnie, który zginął pod Pieniężnem/Melzakiem. Po wojnie do miasta napłynęli osadnicy, głównie z obwodu kurskiego w Rosji.
Początek Kościoła katolickiego na terenie obwodu kaliningradzkiego sięga historią ponad 1000 lat i jest związany z misją św. Wojciecha, który tam zginął, w roku 997, śmiercią męczeńską we wsi Święty Gaj, niedaleko dzisiejszego Pasłęka.
Na obszarze Czerniachowska chrześcijaństwo miało swój początek już w XIV wieku.
Obecny kościół św. Brunona, zbudowany w stylu gotyckim, wzniesiono w latach 1900-1902. Jego architektem był Fric Hajtman, który powtórzył projekt kościoła św. Katarzyny znajdujący się w Kętrzynie w Polsce. Kościół budował i pierwszym jego proboszczem był ks. Józef Woelk (1870-1936).
Konsekracja nowej świątyni odbyła się w roku 1912. Parafia szybko się rozwijała. W roku 1927 liczyła już ok. 1800 wiernych. Byli to głównie Niemcy i Polacy – żołnierze ówczesnej czynnej służby.
Kościół służył katolikom aż do końca drugiej wojny światowej. Ostatni proboszcz opuścił ją w roku 1944. W końcowym czasie wojny kościół służył jako wojskowy sanitariat, w którym pracowali kapłani jako sanitariusze. Po wojnie zamieniono kościół na magazyn sprzętu wojskowego, głównie odzieży i obuwia. W latach osiemdziesiątych kościół przekazano Cerkwi prawosławnej. Na przełomie lat 1991/1992 świątynia stała się salą koncertową i wystawienniczą. Kiedy w roku 1992 zarejestrowano oficjalnie wspólnotę katolicką w Czerniachowsku jako parafię św. Brunona, wierni rozpoczęli starania o zwrot kościoła, co stało się rok później.
W tym samym czasie abp Tadeusz Kondrusiewicz zaprosił ojców franciszkanów do pracy w nowej parafii. Od tego momentu – do dziś, trwa tam ciężka praca nad odnawianiem kościoła. Franciszkanie obsługują również parafię Zwiastowania Pańskiego w pobliskim Oziorsku. W każdą niedzielę i święta jest tam odprawiana Msza św. w języku polskim w "Domu Polskim" Wspólnoty Kultury Polskiej im. J. Kochanowskiego. Parafia składa się głównie z Polaków, którzy przyjechali tam z Kazachstanu.
Na parterze klasztoru w Czerniachowsku znajduje się "Franciszkańskie Centrum Charytatywne – Socjalna Pomoc Dzieciom". Przychodzi tam do 30 dzieci po szkole, głównie z biednych i rozbitych rodzin. Mogą tam zjeść spokojnie posiłek, którego w swoim domu nie mają, i spędzić swój wolny czas.
Leszek Wątróbski
Szczecin
W miarę jak komplikuje się sytuacja na rynku finansowym, coraz mniej można liczyć na konkretną emeryturę po zakończeniu zawodowej kariery czy na konkretne dodatki (tzw. benefity) w jej czasie. Jak wynika z danych statystycznych, coraz liczniejsi pracodawcy rezygnują z oferowania swoim pracownikom konkretnej emerytury po zakończeniu zatrudnienia. W miejsce planów emerytalnych o określonej wysokości ("defined benefits plans") pracodawcy coraz częściej oferują jedynie plany o określonej wysokości wpłat ("defined contribution plans"). A co z tego będzie potem miał emeryt? Ano, zobaczymy.
Wyjaśnienie jest proste: koszt utrzymania planu "defined benefits" jest wysoki i coraz wyższy. A nadmiernych kłopotów ze znalezieniem chętnych do pracy – brak. Co więcej, zjawisko eliminacji dodatków do pensji konstruowanych na podstawie określonych korzyści dla pracownika (a więc określonego ubezpieczenia medycznego czy ubezpieczenia na życie w z góry zdefiniowanej wysokości) także słabnie, a pracodawcy oferują w to miejsce plany ubezpieczeniowe o określonym z góry koszcie.
Najwyraźniej zjawisko to występuje właśnie w strefie planów ubezpieczenia medycznego. Oferta ubezpieczenia "defined contribution" dodaje do kosztów robocizny około 4 do 5 procent. Dodatek typu "defined benefit" – co najmniej dwa razy więcej.
Odchodzą więc w przeszłość czasy, gdy duże przedsiębiorstwo, angażując kogoś do pracy, oferowało określony plan ubezpieczenia medycznego, który przewidywał – dajmy na to – pokrycie kosztów leczenia dentystycznego czy zakupu określonych leków. Dzisiaj, w to miejsce pojawiają się plany z zastrzeżeniem "do wysokości x dolarów". Jak twierdzi przedstawicielka jednej z firm pośrednictwa pracy w Toronto, Marilynne Madigan, zaledwie 22 proc. pracowników zatrudnionych w sektorze prywatnym może obecnie liczyć na jakiekolwiek "benefity". Niemal trzy czwarte z nich musi zadowolić się planami "defined contribution".
I tak z listy pozycji, których koszt pokrywa plan, nikną powoli takie pozycje, jak na przykład pobyt w domu opieki, pomoc finansowa w przypadkach chorób krytycznych czy kuracje paramedyczne (masaż leczniczy, akupunktura).
Co w tej sytuacji można uczynić? Niewiele. Pozostaje liczyć na nagłą zmianę na lepsze (mrzonka), protestować (niepewny efekt) lub też rozejrzeć się za w miarę ekonomicznym rozwiązaniem indywidualnym. Firmy ubezpieczeniowe oferują dość szeroki wachlarz polis ubezpieczenia medycznego czy emerytalnego. Są to zazwyczaj polisy "defined benefits", aczkolwiek często obłożone określonymi warunkami. Niestety, trzeba za te polisy płacić z własnej kieszeni, zamiast liczyć na to, że koszt planu pokryje pracodawca. Wysokość opłat nie jest bagatelna, ale…
Weźmy pod lupę polisy "critical illness". Można liczyć na to, że "żadna zaraza" nas nie sięgnie i cieszyć się będziemy dobrym zdrowiem aż do samej śmierci. Jest to mało prawdopodobne, w świetle danych statystycznych, które wykazują, że na pięć najczęstszych schorzeń umiera coś około 90 proc. populacji, ale nadzieję – jak wspomniałem – można mieć. Albo można wykupić polisę, która wypłaci nam określoną sumę 50 czy 100 tysięcy dolarów w przypadku, gdy lekarz stwierdzi u ubezpieczonego jedną z owych objętych polisą chorób. Jest kasa na alternatywne leczenie, jest na życie w okresie rekonwalescencji. Opłaca się.
A co najważniejsze – plany emerytalne czy zdrowotne wykupione przez pracownika, a nie przez pracodawcę, pozostają jego własnością. W razie utraty pracy nie tracą one mocy, w odróżnieniu od planów oferowanych przez pracodawcę. Każdy z tak ubezpieczonych jest sam sobie sterem i okrętem.
Singapur ma bardzo wiele ogrodów botanicznych. Najnowszy jest w budowie i będzie gotowy jesienią tego roku. Natomiast jeden z istniejących ogrodów botanicznych (Royal Bothanical Garden) specjalizuje się w orchideach.
Liczne tu popularne gatunki konkurują z wieloma nowymi i wyhodowanymi na miejscu unikatowymi odmianami. Ciekawostką jest to, że wiele z nich nazwanych jest od imienia znanej osoby, która zaaprobowała prezentowany jej kwiat. Jest tu kwiat biorący nazwę od Margaret Thachter. Ale jest tu też "Aleksander Kwaśniewski" – nasz były prezydent.
Singapur nie jest krajem tanim. Ceny są takie jak w Kanadzie, a wiele towarów jest nawet droższych. Należy pamiętać, że wszystko tu jest z importu, bo Singapur praktycznie nic nie produkuje.
Zabawne jest, w jaki sposób poradzono sobie tutaj z dwoma podstawowymi problemami innych rozwiniętych krajów – zatłoczonymi drogami oraz alkoholizmem. Otóż zarówno samochody, jak i alkohol są niezwykle drogie. By kupić samochód, należy zapłacić oprócz jego ceny specjalną akcyzę, która za przeciętny samochód wynosi 80.000 singapurskich dolarów (około 50 tys. kanadyjskich). To skutecznie zniechęca wielu potencjalnych nabywców. Dlatego samochodów nie jest aż tak wiele i porusza się tutaj po drogach sprawnie, korzystając z transportu publicznego (doskonałe metro) oraz stosunkowo tanich i licznych taksówek. Problem upojenia się alkoholem jest rozwiązany podobnie. W dobrej restauracji czy barze jedno piwo kosztuje około 28 singapurskich dolarów (20 USD) – co nie zachęca do jego nadużywania. Zwykle każdy sączy jeden – dwa drinki, by spokojnie wrócić do domu. Zresztą gdyby ktoś przeholował, to pewnie przyłapany w stanie wskazującym w miejscu publicznym, skończyłby w więzieniu lub został finansowo ukarany. Pomimo że piszę o ścisłej dyscyplinie, wcale nie miałem wrażenia bycia w kraju policyjnym. Po prostu porządek jest tu wszystkim wpojony od dziecka i mi się to bardzo podobało.
Następny etap podróży to wyspa Bali, która jest częścią Indonezji. Jest to zupełny kontrast w stosunku do Singapuru. Już po wylądowaniu widać różnice w standardzie życia. Choć teoretycznie jest to kraj milionerów (wystarczy wymienić około 110 dolarów, by nim zostać), to tak naprawdę ludzie żyją tu bardzo skromnie, by nie powiedzieć ubogo (ale o tym później).
Lądując na Bali, nie widzi się żadnych drapaczy chmur, gdyż obowiązuje tu prawo, że żaden budynek nie może być wyższy od najwyższej palmy. Czyli zasadniczo cała zabudowa ogranicza się do maksymalnie 2-4 pięter. I jak dotychczas jest to ściśle kontrolowane, gdyż osobiście widziałem kilka obiektów, których budowa została wstrzymana, bo przekroczyły limit. Lądując, patrzyłem na bardzo zagmatwaną siatkę zabudowy mieszkalnej, gdzie nie widać było żadnej logiki w planie ulic. Szybko się to potwierdziło w praktyce, bo by dostać się do hotelu zlokalizowanego w pobliżu morza, musieliśmy zostać podzieleni jako grupa pomiędzy dwa małe busiki, bo normalnego wymiaru autobus nie byłby w stanie do niego dojechać. Mijane domy wydawały się nam bardzo zaniedbane – co się zresztą potwierdziło w rzeczywistości, ale hotel, w którym się zatrzymaliśmy, pomimo że wkomponowany w starą tkankę, był bardzo nowoczesny i wygodny.
Bali jest mekką wakacyjną dla wielu turystów, ale głównie młodych Australijczyków. Kilka godzin w samolocie i są oni w miejscu, gdzie mogą się pobawić i napić za bardzo skromne pieniądze, bo Bali jest bardzo tanim miejscem (relatywnie) dla turystów. Piwo w barze kosztuje 25.000 rupii, ale to jest tylko 2,5 dolara. Taksówka jadąca około 10 min z naszego hotelu do głównej ulicy z klubami, które postanowiliśmy odwiedzić, według licznika kosztowała mniej niż 2 dolary. Zastanawialiśmy się, jak jest to możliwe, kiedy cena benzyny jest zasadniczo zbliżona do kanadyjskich cen. Nic dziwnego, że wielu bardziej obrotnych taksówkarzy próbuje jechać bez licznika i wyłudzić od bardziej rozochoconych i często podpitych turystów stawki wielokrotnie wyższe niż obowiązujące. Główna ulica z barami i dyskotekami tętni życiem cały dzień, ale tętno to przyspiesza dopiero w nocy. Wówczas aż trudno przejść chodnikiem, bo wszędzie jest pełno blondasów z Australii spacerujących z piwem w ręku od baru do baru. Kluby nocne są na bardzo dobrym poziomie – jest wesoło i głośno. Jedną z ulubionych atrakcji jest "walka" w sztucznie tworzonej pianie. Jest to skrzyżowanie disco z konkursem mokrego podkoszulka, w którym młodzi Australijczycy znakomicie się bawią. Tuż koło największej dyskoteki powstał "Bali Memorial" dla upamiętnienia ataku terrorystycznego na klub nocny 10 lat temu, w którym zginęło 180 osób, w tym jedna z Polski i trzy z Kanady. Nic dziwnego, że przy wejściu do każdej dyskoteki przeprowadzana jest obecnie ścisła kontrola.
Bali jest częścią Indonezji, ale jest wyspą o trochę odmiennym charakterze od innych należących do tego państwa. Głównie mieszkają tu wyznawcy buddyzmu i hinduizmu, dlatego ogólnie ludzie są bardzo spokojni i uśmiechnięci. Wierząc w reinkarnację i dobrą karmę, starają się unikać agresji i szkodzenie innym, wierząc, że gdyby czynili zło, to wrócą na ziemię ponownie jako psy. Bo psy są tu na ogół bezdomne i bardzo wychudzone, bo ich nikt nie karmi. Gdyby wracali oni jako pieski, ale nie na Bali, a w Kanadzie, to pewnie nie byłoby aż tak spokojnie.
Wiara jest tu wszechobecna i każda rodzina ma swój ołtarzyk rodzinny, na którym codziennie składa ofiary. Tych ołtarzyków w wielu domostwach jest czasami bardzo wiele i często wypełniają one całą wolną przestrzeń wokół domu. Często każdy członek rodziny ma swój ołtarzyk. Bardzo liczne tutaj świątynie są zawsze udekorowane i pełne datków. Zabawne jest to, że każdy wyznawca buddyzmu wystawia przed biznesem ołtarzyk z darami dla bogów. Liczni tu Australijczycy traktują to jako znak rozpoznawczy i w takich biznesach chętnie zostawiają pieniądze, bojkotując sklepy należące do muzułmanów. Jest to w rewanżu za wspomniany wcześniej atak terrorystyczny, za którym stali terroryści muzułmańscy.
Na Bali nie istnieje zasadniczo publiczny transport. Dlatego najbardziej popularnym środkiem transportu są motorki, których liczba jest zapewne równa liczbie mieszkańców wyspy. Tabuny motocyklistów są wszechobecne. Zabawne jest to na Bali, że nie ma tu wymagania posiadania prawa jazdy. Każdy, kto umie, może jeździć motorkiem lub samochodem. Widziałem na własne oczy dzieci około 10-letnie jeżdżące bez żadnej opieki po drogach. Tylko kierowcy, którzy zawodowo wożą pasażerów, muszą mieć prawo jazdy. Jeszcze bardziej "zabawne" jest to, że nie ma tu zakazu jeżdżenia po spożyciu alkoholu. Według naszego przewodnika, policja tym się zupełnie nie interesuje i można prowadzić pojazd z alkoholem w ręku. Aha! Nie ma tu też przepisów drogowych, nie jestem pewny, czy są wymagane ubezpieczenia drogowe. Jedyny przepis to to, że jeździ się po lewej stronie drogi. Biorąc wszystko powyższe pod uwagę, nie odważyłbym się sam osobiście prowadzić tu żadnego pojazdu, bo naprawdę jest to coś, co nie mieści się w głowie.
Bali jest przedstawiane w katalogach biur podróży jako sielskie miejsce. I tak pewnie było i być może jest w niektórych miejscach, ale ogólnie w miejscach turystycznych jest to trochę "lost paradise". Jest tu tłoczno, dość brudno i przeciętny mieszkaniec ciężko musi kombinować, by przeżyć. Nie zmienia to faktu, że ogólnie Balijczycy są bardzo życzliwi, uśmiechnięci i pogodni. Zawsze z ukłonem witają przybyłych i zawsze z uśmiechem. Jest to wyraźny wpływ buddyzmu.
Bali to oczywiście miejsce bardzo spirytualne. Jak wspomniałem, świątynie są tu obecne na każdym miejscu. Każde drzewo może stać się świętym drzewem. Każda rodzina ma po kilka małych ołtarzyków ofiarnych. Ale ze wszystkich świątyń na Bali warto wspomnieć o dwóch. Jedna to Taman Ayun – w tłumaczeniu piękny ogród, a druga to położona na przybrzeżnej wyspie świątynia Tanah Lot.
Pierwsza wybudowana została w 1634 roku przez Raję Mengawi, jest położona na małej wysepce i otoczona rzeczywiście pięknymi ogrodami. Była początkowo świątynią rodzinną – dziś jest jedną z większych atrakcji turystycznych na Bali. Druga powstała z kolei na wyspie na morzu i to położenie jest nie do przebicia! Po prostu dech zapiera! Powstała w 15. wieku pod wpływem kapłana Niratha, który po proroczym śnie zachęcił okolicznych mieszkańców do pracy nad tym pięknym monumentem.
Warto wspomnieć o jednej bardzo odmiennej od naszej cywilizacji tradycji, którą mogliśmy poznać dzięki niezwykłej wyprawie. Chowanie zmarłych. Otóż najczęściej zakopuje się zmarłych w ziemi na dwa lata, by po tym okresie wygrzebać z ziemi pozostające kości, które następnie składa się w malutkim rodzinnym grobowcu ponad poziomem ziemi. To jest typowy sposób chowania zmarłych, natomiast mieliśmy okazję zobaczyć coś zupełnie nietypowego, nawet dla Balijczyków.
Otóż jedna z osad położona nad największym górskim jeziorem na Bali ma zwyczaj zupełnie inny. Poza wioską jest malutki cmentarzyk, do którego można dostać się tylko drogą wodną. Czyli cała uroczystość polega na transporcie zwłok łodzią do pobliskiego miejsca spoczynku. Z tym że w przeciwieństwie do innych miejsc, umarłych nie grzebie się, a tylko zwłoki umieszcza się na "wolnym powietrzu". Są one chronione tylko poprzez specjalnie zbudowaną "chatkę" z żerdzi. Tak więc zmarły leży tam sobie "pod chmurką", spokojnie się rozkładając tak długo, aż pozostaną czyste kości. Trwa to kilka miesięcy. Można sobie wyobrazić, że zapach jest raczej niepodobny do kwiatuszków. Później "resztki doczesne" są przenoszone na specjalne miejsce na cmentarzu, gdzie leżą sobie spokojnie "czaszka w czaszkę".
Dlaczego była to niezwykła wyprawa? Otóż ze względów niezależnych od nas dotarliśmy nad brzeg jeziora grubo po zachodzie słońca, kiedy wszystkie stateczki już dawno nie kursowały. Dzięki perswazji przewodnika, udało się zorganizować trzy małe łódeczki, które w kompletnej ciemności (OK – mieliśmy jedną latarkę) i przy sporej fali przewiozły nas na ten unikatowy cmentarz. Oglądanie tego miejsca, po ciemku, w połączeniu z zapachem i widokiem kilku denatów oraz setek czaszek, było – łagodnie mówiąc – sporym wydarzeniem, które będę długo pamiętał.
Wczesnym porankiem w ten sam sposób, w jaki dojechaliśmy do hotelu pierwszego dnia – czyli małymi busikami, dotarliśmy na lotnisko, z którego czekał nas lot na inna wyspę należącą również do Indonezji, wyspę Jawa. Byłem ogromnie ciekaw, jak odbiorę wyspę, o której tyle wcześniej słyszałem. Okazało się zaraz po powrocie, że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy wyspami. I oczywista różnica wynika znowuż z religii. O ile na Bali, jak wspomniałem, dominuje głównie buddyzm i hinduizm, to na Jawie dominuje islam. Jak to się stało, że w jednym kraju są takie duże różnice?
To bardzo proste. Indonezja powstała jako związek pomiędzy niezależnymi krajami, które wniosły do unii swoją własną historię i tradycje, czasami pomimo geograficznej bliskości bardzo różne.
Ale jak to się przekłada na życie? W kraju muzułmańskim obowiązują pewne zasady zachowania. Modlitwa jest obowiązkowa sześć razy dziennie, nie spożywa się alkoholu (oficjalnie), kobiety noszą specjalne nakrycia głowy i często twarzy chroniące przed spojrzeniami obcych mężczyzn. Życie wieczorne oficjalnie zamiera bardzo wcześnie. W porównaniu z wesołym i pełnym życia Bali – Jawa jest znacznie bardziej "konserwatywna". Oczywiście nie oznacza to, że ludzie nie są tu szczęśliwi. Na Jawie odwiedziliśmy miasto Yogyakarta, które wielokrotnie było zniszczone w przeszłości przez liczne trzęsienia ziemi. Jedno z położonych w pobliżu miast zostało z kolei zniszczone kilka lat temu przez potężny wybuch wulkanu. Zostało ono dosłownie pogrzebane pod zwałami popiołu wulkanicznego. Ogromna tragedia, to fakt. Ale dziś te ogromne złoża popiołu wulkanicznego są skrzętnie wykorzystywane jako materiał budowlany do produkcji pustaków, rzeźb oraz użyźniania terenów rolniczych. Dziennie wywozi się stąd około 1000 ciężarówek, które są ładowanie ręcznie przez pracowitych kopaczy. Celem naszej podróży na Jawę były dwie bardzo ważne świątynie. Pierwsza to największa na świecie świątynia buddyjska w Borobudur zaliczana do siedmiu cudów świata (czasami mam wrażenie, że tych siedem cudów świata jest znacznie więcej). Druga to największa świątynia hinduistyczna w Indonezji, zlokalizowana w miejscowości Prambanam.
Obie bardzo imponujące, ale mające w pewnym sensie pecha. Otóż jak wspomniałem, na Jawie obecnie dominują muzułmanie, i obie świątynie są zasadniczo opuszczone i pozostają wyłącznie atrakcją turystyczną. Byłoby na pewno znacznie lepiej, gdyby wokół każdej z nich mieszkali wyznawcy danej religii. Byłyby one żywe i na pewno ciekawsze do oglądania.
Wróćmy do pierwszej świątyni, Borobudur. Jest ona zbudowana na rzucie kwadratu i ma siedem poziomów, które zmniejszając się ku górze, tworzą na każdym poziomie obszerne tarasy. Ostatni poziom ma rzut koła. Każdy poziom oznacza kolejny stopień bliższy nieba. Ostatni oczywiście to poziom "nirwany" i najbliższy nieba. Cała świątynia jest pokryta płaskorzeźbami z życia Buddy, są tu też jego liczne posągi. Niestety, większość z nich bez głów, gdyż te były kradzione przez licznych rabusiów i następnie sprzedawane licznym "kolekcjonerom". Świątynia ta w pewnym momencie zaczęła się zapadać, gdyż grunt pod wpływem ciężaru się obsuwał. Na szczęście obiekt ten znalazł się na liście dorobku ludzkości UNESCO i rządy wielu krajów wyasygnowały miliony dolarów na naprawę świątyni. Została ona dosłownie rozebrana na części. W miejscu, gdzie stała, wylano ogromną zbrojoną płytę betonową, a następnie jak klocki Lego złożono całą świątynię z powrotem.
Dziś jest to zdecydowanie miejsce odwiedzane przez turystów na wielką skalę. Ponieważ nie jest łatwo zarobić pieniądze w takim kraju, to wokół ogrodzonego terenu powstało całe miasteczko ze straganami, w których sprzedaje się liczne pamiątki. Co bardziej aktywni sprzedający podążają za turystami, próbując sprzedać im wszystko, co jest możliwe. Jest to prawdziwe utrapienie, ale ma też swoje zabawne akcenty. Ci sprzedający są prawdziwymi poliglotami i nie wiem jakim cudem, ale wielu z nich potrafiło zachwalać swój towar oraz targować się po polsku!
Druga świątynia, w Prambunan, wybudowana z takiego samego materiału jak pierwsza (kamień wulkaniczny) i również pokryta licznymi rzeźbami, jest zlokalizowana praktycznie w mieście. Odgłosy modlitw z minaretów trochę kłóciły się z nastrojem miejsca, ale nie zmienia to faktu, że świątynia robi bardzo duże wrażenie. Szkoda tylko, że jest zasadniczo opustoszała i stanowi tylko i wyłącznie atrakcję turystyczną.
Z pobytu w Yogyakarta warto wspomnieć jeszcze hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Pięciogwiazdkowy hotel Grand Aston, zlokalizowany w samym centrum miasta, był zupełnym zaprzeczeniem otoczenia. Elegancja, czystość, nowoczesność – tych epitetów jest znacznie więcej. Wieczór na tarasie hotelu przy basenie i dobrej muzyce pozwolił się nam zrelaksować po dniu na gorącej wyspie Jawa.
Malezja od pierwszego wrażenia wydaje się bardziej uporządkowanym krajem niż Indonezja. Jest to relatywnie małe państwo z około 24 milionami mieszkańców, gdzie 55 proc. populacji to są Malajowie, 30 procent Chińczycy, pozostali to Hindusi i inni. Jedna z głównych gałęzi dochodów, oprócz turystyki, to rolnictwo. Jedna z głównie uprawianych roślin to palmy, a później ryż. Malezja ma też spore zasoby naturalne, między innymi ropę i cynę. Na północy graniczy z Tajlandią, a na południu z Singapurem. Jest położona bardzo blisko równika i odczuliśmy to zaraz po wylądowaniu, bo przywitało nas 37 stopni Celsjusza i 100 proc. wilgotności. Uff, jak gorąco! Lotnisko, na którym lądowaliśmy, jest oddalone od Kuala Lumpur o 70 kilometrów i połączone z miastem szybką i bardzo dobrą autostradą.
Jedną z głównych obecnie atrakcji Kuala Lumpur jest słynny budynek "Petronas Towers" noszący nazwę od firmy, która ma tam siedzibę i która eksploatuje surowce naturalne i handluje nimi. Nosi on też popularną nazwę "Twin Towers", bo rzeczywiście dwie bliźniacze wieże łączy pomost widokowy. Zaprojektowane zostały przez argentyńskiego architekta Cesara Pellego. Obie wieże są prawie identyczne i górują nad panoramą miasta. Budowę ukończono w 1998 roku i przez siedem lat był to najwyższy budynek na świecie. Od początku wzbudziły one zachwyt całego świata, bo rzeczywiście architektura jest fascynująca. Było tu nagrywanych szereg filmów z Jamesem Bondem włącznie. Zabawne jest to, że każdą wieżę zlecono do budowy innej firmie. Jedną budowała firma z Korei Południowej (Samsung), drugą firma japońska (Hazama Corp.). Morderczy wyścig pomiędzy firmami, kto skończy pierwszy, zakończył się zwycięstwem Koreańczyków, ale z różnicą tylko jednego dnia!
"Twin Towers" koniecznie należy obejrzeć nocą. Pięknie podświetlony budynek, gdzie elewacja wykonana jest ze szkła i cyny, odbija światła i naprawdę nie dziwi mnie, dlaczego ten budynek od razu został hitem.
Bardzo blisko "Twin Towers" jest wybudowana wieża widokowa z obrotową restauracją, z której rozciąga się znakomity widok na całe miasto. Widać na pierwszy rzut oka, że jest to dynamiczne miasto w dynamicznym kraju. Jedno, do czego bym miał zastrzeżenie w Kuala Lumpur, to bardzo dziwna siatka dróg w centrum miasta. Tak jakby to ktoś robił pod wpływem alkoholu. Jest tu bardzo wiele jednokierunkowych dróg pod dziwnymi kątami. Łatwo się pogubić. Na szczęście, taksówki są tanie i to często ratuje sytuację, kiedy chce się dotrzeć do czasami nawet bliskiego w linii prostej miejsca. Kuala Lumpur ma też bardzo sprawny system kolei naziemnej, z którego warto korzystać.
Malezja jest krajem głównie muzułmańskim, dlatego widać tu liczne meczety. Mieliśmy okazję odwiedzić największy w tej części świata Błękitny Meczet, który jednorazowo może pomieścić 14.000 wiernych. W piątek, który jest głównym dniem modłów, jest on ponoć wypełniony do ostatniego miejsca.
Tradycyjnie mężczyźni i kobiety modlą się osobno. Obowiązkowe jest mycie nóg (wskazane rąk i twarzy) przed modlitwą. Bicie pokłonów, dotykając czołem ziemi, jest objawem poddania się woli Allaha oraz wyrazem szacunku. Modlitwa odbywa się zawsze w kierunku Mekki.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8666#sigProId2e8c335355
Cdn.
Maciek Czapliński
Mississauga
Podobieństwo ich było znaczne, ale jakże różnie wyglądały ich twarze. Nie chodzi o różnicę wieku, bo to jest naturalne między matką i córką, ale stopień spustoszenia w wyglądzie matki. Dziewczynka musiała mieć około ośmiu-dziewięciu lat, a jej matka około trzydziestu kilku, a wyglądała co najmniej o dziesięć lat starzej.
Tamara była Rosjanką, ale zamieszkałą na Ukrainie, na pograniczu kulturowo-językowym społeczności rosyjskiej i ukraińskiej. Ojciec jej zmarł, kiedy miała tyle lat co obecnie jej córeczka. Śmierć sobie wybrał szybką: został przejechany przez pociąg na niestrzeżonym przejeździe, kiedy wracał późnym wieczorem pijany z pracy. Tamara wychowywana więc była przez matkę. Harując doprowadziła jednak do tego, że córka ukończyła studia filologiczne. Po tym Tamara została zatrudniona w bibliotece miejskiej i po kilku latach awansowała na kierowniczkę tej biblioteki.
Ale przed tym jeszcze poznała swojego przyszłego męża – Ukraińca. Przyszedł okres rozpadu Związku Sowieckiego i usamodzielniania się Ukrainy. Tamara coraz częściej słyszała żądania wyniesienia się tam, gdzie jej miejsce, tj. do Rosji. Włączyła się do tego rodzina męża, a on, coraz bardziej zaglądający do kieliszka, zaczął ją systematycznie bić. Uciekła od niego i po kilku miesiącach byli po rozwodzie.
Po roku poznała Miszę, Żyda ukraińskiego. Pobrali się, a kiedy nastąpiło rozluźnienie granicy, wyjechali do Izraela. Już tam była część rodziny męża Tamary. Nie byli oni zachwyceni faktem, że wziął on sobie za żonę Rosjankę, a nie Żydówkę. Sytuacja się zaogniła, kiedy Tamara zaszła w ciążę. Wiadomo, z matki nie-Żydówki dziecko nie będzie uznane za żydowskie. Mąż zaczął ją bić, i to w taki sposób, aby uszkodzić płód, aby dziecko nie urodziło się żywe. Ale mimo tego Tamara urodziła zdrową dziewczynkę. Mąż, tkwiący silnie w środowisku żydowsko-rosyjsko-ukraińskim, zaczął systematycznie pić alkohol, zażywał narkotyki i okładał żonę. Tamara uciekła od niego, kiedy zbił kwilące w nocy dziecko. Nie znała języka hebrajskiego i nie miała nikogo z rodziny w pobliżu. Ale dostała dach nad głową w schronisku rządowym. Mieszkała tam z dzieckiem przez kilka miesięcy. Tam wystarano się jej o pracę. Zaczęła sprzątać domy bogatszych Żydówek, które za marne grosze wyciskały z Tamary ostatnie poty. Dostała pokoik z kuchenką w subsydiowanym przez rząd domu.
Całą miłość Tamara przelała na swoją córeczkę, Jesikę (taka była pisownia jej imienia). Rozwijała się nadzwyczaj dobrze. Dopilnowana przez matkę, uczyła się świetnie, tak że przeskoczyła w ciągu roku dwie klasy. Rosła na piękną dziewczynę. Jedynie to, co ją trochę szpeciło, to nakładające się na siebie zęby. Przy pewnej terapii można by tę wadę usunąć, ale wymagało to pieniędzy, których Tamara nie miała. Natychmiast, kiedy znalazła się w areszcie imigracyjnym, pytała, czy będzie miała opiekę dentystyczną. Nie myślała o sobie, ale o poprawie uzębienia córeczki.
Ciężka praca przy sprzątaniu wielu domów spowodowała, że ta ładna kobieta zamieniła się w przedwcześnie starzejącego się chudzielca. Odrosty na głowie wskazywały, że ta kobieta była już zupełnie siwa. Jej psychika też uległa zachwianiu. Została sama na świecie. Matka jej przed rokiem umarła na Ukrainie. Nie widziała jej dziesięć lat, od momentu wyjazdu do Izraela, i nie mogła pojechać na jej pogrzeb urządzony przez młodszą siostrę matki, która też po kilku miesiącach zmarła.
Mimo wielu problemów Tamara mogłaby żyć w Izraelu. Ale mieszkała w tym samym miasteczku co jej były mąż i ojciec jej córeczki. Były obie systematycznie prześladowane przez niego: wyzywane i bite. Wyzywane też były przez rodzinę byłego męża. Była dla tych, w większości degeneratów alkoholowo-narkotycznych, wyrzutem. Ta gojka jakoś sobie radziła, choć żyła w ubóstwie. Ojciec oczywiście nie płacił jakichkolwiek alimentów na dziecko. Czasami tylko uzyskiwała trochę pomocy z opieki społecznej.
Najbardziej bolało ją cierpienie jej córeczki. Wracała często do domu płacząca, pobita. Dzieci żydowskie były okrutne dla nie swojej, nie-Żydówki, której ojciec był wprawdzie Żydem, ale matka nie. Dzieci te już od małego w domach rodzinnych miały wmawiane, że są lepsze od tych innych, gojów, Palestyńczyków, że tylko oni są przez Boga traktowani jako naród wybrany. Dzieci są często bezkrytyczne wobec tego, co mówią im dorośli, a tym bardziej rodzice czy dziadkowie. Tak więc, z im bardziej ortodoksyjnej rodziny dane dziecko pochodziło, tym bardziej było przekonane o swojej wyjątkowości. To tak, jakby urodzenie się Żydem dawało szlachectwo. Tamara i jej córka odczuwały to przez lata, to poniżenie, tę niechęć, te żądania wyniesienia się z "ziemi obiecanej", przeznaczonej tylko dla wybranych.
Tamara zaczęła rozmyślać o ucieczce z tej okrutnej dla niej ziemi. Powrotu do domu rodzinnego nie miała, bo on już nie istniał. Wiedziała też, że na Ukrainie może zastać tylko nędzę i brak perspektyw. Wybrała Kanadę. Kraj ten, tak na Ukrainie, jak i w Izraelu, jest uważany za krainę szczęścia, wolności, tolerancji, perspektyw dla każdego. Nie miała tu rodziny. Jedynym kontaktem był pewien znajomy z jej miasteczka na Ukrainie, który mieszkał w Toronto. Miała do niego telefon. Na co jednak najbardziej liczyła, to na pomoc koleżanki z lat szkolnych, która mieszkała w Nowym Jorku. Tamara nie brała pod uwagę, że koleżanka ta mieszka wszak w innym kraju i zakres jej pomocy mógł być ograniczony.
Kiedy stanęła w torontońskim porcie lotniczym, poczuła się wyzwolona z tego poniżenia i poniewierki, która była już za nią. Była to jednak tylko chwila. Została skierowana na przesłuchanie i oficer imigracyjny najpierw się domyślił, a później dokładnie dowiedział od Tamary, że jej zamiarem nie jest tylko zwiedzenie Kanady i powrót do domu, ale że pragnie ona tutaj szukać schronienia. Została zatrzymana i odesłana wraz z córką do aresztu imigracyjnego.
Tutaj zaczęła się dla niej gehenna. Wszystko było obce, jakby nieprzyjazne, trudne do pokonania. Zabrano od niej wszystko, choć niewiele tego miała. W odróżnieniu od innych trafiających do aresztu Rosjanek czy Ukrainek obwieszonych złotem, Tamara nie miała w ogóle biżuterii. Mimo że skarżyła się na zdrowie, nie miała żadnych lekarstw. Na to jej nie było stać.
Najtrudniejszym problemem był fakt, że nie znała języka. Dopiero sprowadzony tłumacz trochę rozjaśnił te mroki, które przed nią się ścieliły. Rzeczy jej zostały przeszukane. Stwierdzono, że posiada wiele dokumentów. Część z nich pochodziła jeszcze z Ukrainy, a pozostałe, dotyczące jej i córeczki, pochodziły z Izraela.
Większość z nich stanowiły dowody walki, jaką toczyła Tamara z jej byłym mężem i jego rodziną. Stanowiły one jakby wiano Tamary na nową drogę. Bo jeśli trafią na biurko oficera imigracyjnego z odrobiną uczuć ludzkich, to będą one ewidentnym świadectwem, że ta kobieta wymaga pomocy. Kraj, do którego sprowadził ją jej były mąż, był dla niej piekłem na ziemi.
Orzecznictwo sądowe w Kanadzie jest dość bogate w precedensy, które rozbudowują pojęcie uciekiniera do takich przypadków jak Tamary. Nie chodzi w tym wypadku o ucieczkę związaną z problemami politycznymi, ale z problemami rodzinnymi i strachem przed znęcaniem się przez byłego męża, przy czym brak było realnej pomocy ze strony aparatu państwowego. Bo uboga nie-Żydówka niewiele mogła wobec środowiska żydowskiego w jego własnym kraju.
Droga do uzyskania statusu stałego rezydenta Kanady była dla Tamary długa i nasłana wieloma niespodziankami. Na drugi dzień została wysłana na kontynuację przesłuchania do urzędu imigracyjnego w terminalu, do którego przybyła. Stamtąd została zwolniona na wolność, pod warunkiem, że będzie się zgłaszała na kolejne przesłuchania do urzędu imigracyjnego.
W ciągu jednego dnia pobytu w areszcie, od przebywających tam od dłuższego czasu ukraińskich prostytutek, które też przybyły z Izraela, ale z dużymi kontami dolarowymi, dowiedziała się, że może uzyskać dach nad głową nieodpłatnie w schroniskach. Dostała od nich adresy. Cały jej majątek stanowiło 200 dolarów amerykańskich. Część tej kwoty znalazła się w kieszeni sikhijskiego taksówkarza, który odwiózł ją pod wskazany adres.
W Tamarę wstąpiły jakby nowe siły. Poczuła, że już po pierwszej wygranej walce, kolejne przeszkody też zdoła pokonać. W schronisku przyjęto ją życzliwie. Znała trochę te warunki życia z okresu pobytu z małą córeczką w podobnym w Izraelu. Dostała ładny pokój i zasiłek pieniężny na wyżywienie.
Już na drugi dzień spotkała się z pracownicą socjalną mówiącą po rosyjsku. Ona miała stanowić przez najbliższe miesiące dla Tamary łączność z tym nowym dla niej światem. Córeczka skierowana została do pobliskiej szkoły. To ona już wkrótce zastąpiła pracownicę socjalną jako tłumacz i przewodnik dla matki, która przeszła gehennę, aby jej ukochane dziecko nie czuło się "podczłowiekiem".
Aleksander Łoś
Toronto
Raport z Państwa Środka: Biedni bogacze, bogate dziady
Napisane przez Adam MachajW Chinach zauważyłem pewną grupę społeczną, którą można określić bogate dziady. W odróżnieniu od europejskich "bogaczy", którzy noszą piękne ubrania, jeżdżą średnio dobrymi autami i co roku jeżdżą na wakacje do Egiptu, chińskie dziady na co dzień noszą robocze ubrania i jeżdżą starymi rowerami. Do tego chińskie dziady nie myślą w ogóle o egipskich plażach, kolorowych drinkach czy też np. nowych kafelkach w łazience. Znam kilku takich dziadów w Chinach osobiście i znam też wielu "bogaczy" w Europie, dzięki czemu mogę powiedzieć o nich coś więcej niż tylko to, co widać na zewnątrz. Jeden z nich to mój sąsiad zwany Wang Ming. Wang Ming to 38-letni mechanik z zawodu, żona, syn (lat 10). Mieszka w warunkach, których europejski "bogacz" nie byłby w stanie zaakceptować. Mieszkanie duże, ale surowe, wszystko przypomina zakładowe mieszkanie z czasów PRL, stare grzejniki, obdrapane parapety, stary bojler i lampy jarzeniówki rodem z hali fabrycznej. Żadnych zbytków, żadnych dekoracji, żadnych kosztownych inwestycji. Komputer z Internetem oczywiście jest. Żona jeździ na starym motorowerze z pedałami, a on kupił niedawno używany rower (tzw. koza) bez przerzutek.
Na co dzień Wang Ming prowadzi sklep, jego żona również (drugi sklep), trzeci sklep już wykupiony i będzie otwarty, jak budynek centrum handlowego zostanie ukończony.
Wang Ming posiada również drugie mieszkanie, które wynajmuje. Ma też spore oszczędności. Jednym słowem panisko, ale na zewnątrz to obraz nędzy.
Z drugiej strony, "bogacze" z Zachodu są bogaci, ale tylko na zewnątrz i de facto tylko pozornie. Myślę, że gdyby wypośrodkować europejskiego "bogacza" z chińskim dziadem, otrzymalibyśmy dość szczęśliwego człowieka na wielu, wielu płaszczyznach życia. Póki co nasz chiński dziad żyje swoim życiem, nie mając świadomości co traci, a nasz europejski "bogacz" w korowodzie kredytów nie zdaje sobie sprawy, że można żyć inaczej.
Jednak i Chińczycy mają swoje słabości i jest nią na pewno jedzenie. Wang Ming, jak i inni jemu podobni na wizyty w restauracjach nie żałują grosza (juana w tym wypadku). Reszta to zbytek. Trudno oceniać obie skrajne postawy i każda ze stron może wykazać swoje racje. Myślę, że cywilizacyjne uwarunkowania to jedno, ale ważny jest też system w państwie. Widać to jak na dłoni na przykładzie Polski. Ludzie kiedyś ukrywali, ile to mają pieniędzy w "skarpecie" czy pod podłogą, dziś odwrotnie, każdy chce pokazać, ile to nie ma, ale de facto nic nie ma.
Uczmy się od siebie nawzajem, podglądajmy jedni drugich i wyciągajmy właściwe wnioski. Na płaszczyźnie prywatnej i wyżej. Tak już od paru dekad robią Chińczycy, podglądają europejskich "bogaczy" i się uczą. Uczą się i nie zapominają przy tym o swoich "dziadowskich" zasadach.
Nowe pokolenie w Chinach jest już inne. Szczęśliwi wewnątrz i na zewnątrz. Oby nie chwilowo, oby wykorzystali szansę, jaką dostali od poprzednich pokoleń. A dokąd zmierzają młode generacje na Zachodzie? Chyba ku przepaści. Czas pokaże.
Życzę wszystkim wewnętrznego i zewnętrznego bogactwa.
Adam Machaj
W razie wszelkich pytań lub spraw związanych z Chinami prosimy o bezpośredni kontakt z Autorem, e mial: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
raportzpanstwasrodka.blog.onet.pl
Musimy być odważni w wyznawaniu wiary
Napisane przez Wojciech Porowski5 czerwca przypada 25. rocznica święceń kapłańskich proboszcza parafii pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze Ojca Janusza Błażejaka. Z tej okazji poprosiliśmy Ojca o rozmowę o jego dwudziestopięcioletniej pracy duszpasterskiej.
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8666#sigProIdd2c4fb1ef7
Wojciech Porowski : Na wstępie naszej rozmowy chciałbym złożyć serdeczne gratulacje z okazji 25. rocznicy święceń kapłańskich. Kiedy świętujemy jakieś rocznice, nie sposób nie sięgnąć do początków. W związku z tym czy można prosić o krótką historię Ojca drogi do kapłaństwa i o źródłach powołania.
Ojciec Janusz Błażejak: Otóż jak sięgam pamięcią do moich lat młodości, to pamiętam, że zawsze chciałem być księdzem. Innej drogi nie znałem i o innym kierunku nie myślałem, zawsze był dla mnie ten jeden – być księdzem. To tkwiło we mnie od samego początku. Wydaje mi się, że ta moja droga do kapłaństwa została w moim przypadku wymodlona przez moją rodzinę, szczególnie przez moją mamę. Kiedy byłem małym chłopcem, miałem zaledwie trzy lata, bardzo ciężko zachorowałem. Miałem zapalenie wyrostka, który pękł i nastąpiło wewnętrzne zakażenie. Lekarze nie dawali mi żadnej szansy na przeżycie. Przez miesiąc leżałem w szpitalu w śpiączce. Moja mama w dzień i w nocy była ze mną w szpitalu, modląc się i ofiarując mnie Bogu. Być może zostało to przez Boga przyjęte i stąd moje powołanie. Trafiłem do misjonarzy oblatów – do niższego seminarium, potem do nowicjatu i do wyższego seminarium. Droga dobrze się układała, sympatycznie, pomyślnie. Nigdy nie miałem żadnych wątpliwości co do mojego powołania i drogi mojego życia.
- Przez 25 lat kapłaństwa pełnił Ojciec różne funkcje w zgromadzeniu. Był Ojciec i proboszczem, i prowincjałem, a teraz w dalszym ciągu pełni Ojciec posługę jako przewodniczący Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę. Z perspektywy owych 25 lat kapłaństwa i wszystkich tych funkcji, które przyszło Ojcu pełnić, jak Ojciec widzi zmiany, które przez 25 lat zaszły w społeczeństwie kanadyjskim, oraz jak Ojciec ocenia stan świadomości religijnej i stan wiary zarówno społeczeństwa kanadyjskiego, jak i kanadyjskiej Polonii?
- Wydaje mi się, że dwadzieścia – dwadzieścia pięć lat temu świadomość religijna, szczególnie katolików, była w Kanadzie o wiele większa. Ci ludzie, którzy byli praktykującymi katolikami, byli naprawdę oddani, pracowici, niesamowicie ofiarni. Dbali o swój kościół, dbali o swoją parafię. Być może dlatego, że byli w mniejszości religijnej. Protestantów było o wiele więcej w Kanadzie niż katolików. Katolicy przez wiele, wiele lat, szczególnie na początku zeszłego wieku i do drugiej wojny światowej, a nawet do lat 60., nie mieli wiele do powiedzenia ani w polityce, ani w gospodarce, ani w społeczeństwie kanadyjskim. Protestanci byli górą. Dlatego też może ta grupa katolicka była bardziej zwarta, bardziej odpowiedzialna, bardziej żywa.
Kiedy patrzy się na nasz dzisiejszy, współczesny Kościół, to trzeba podkreślić, że nastąpiła liberalizacja naszej wiary, nastąpiła liberalizacja naszych poglądów. Coraz częściej sięgamy po łatwe rozwiązania naszych problemów, kryzysów, naszego nieudanego małżeństwa, naszych niepowodzeń w życiu religijnym i moralnym. Wtenczas usprawiedliwiamy się, powołując się na stronę protestancką czy na inne religie chrześcijańskie, które nie mają takich samych wartości, gdy chodzi np. o małżeństwo, o moralność czy o czystość przedmałżeńską.
A z drugiej strony, kiedy również patrzę na nasze polonijne rodziny, to jestem dalej pełen podziwu, szczególnie tu w Mississaudze w parafii św. Maksymiliana Kolbe, gdzie widzę setki młodych ludzi zaangażowanych, oddanych, którzy wiele robią i dla Polonii, i dla kościoła, którzy nie wstydzą się swojej wiary, którzy nie wstydzą się przynależności do polskiej społeczności i do tego, kim jesteśmy. Z jednej strony, nastąpiła wielka liberalizacja ogólnie w Kościele i również w Polonii, ale jest też silna grupa, która stoi bardzo mocno na fundamencie naszej wiary i kultury.
- Słyszałem kiedyś takie stwierdzenie, że trudno jest głosić Ewangelię ludziom sytym. Odnosi się to zwłaszcza do tych misjonarzy, którzy muszą się jakoś przebić z Panem Bogiem przez większe czy mniejsze poczucie sytości. Jak by Ojciec odniósł się do takiego postawienia sprawy?
- Jest to prawda, której my doświadczamy bardzo często. Słyszy się, że teraz mi Pan Bóg niepotrzebny, teraz mi Kościół niepotrzebny. Człowiek jest zajęty robieniem biznesu, stawaniem się bogatszym, wyjeżdżaniem na wakacje nawet dwa razy do roku. Ktoś dostał dobrą pracę, dobre pieniądze i nagle kościół, niedzielna Eucharystia, sprawy wiary odchodzą na drugi plan.
Ale ta sytuacja trwa do czasu. W pewnym momencie ludzie zdają sobie sprawę, że czegoś im brakuje, że nie jest to wszystko, co chcą mieć. Nagle przychodzi kryzys, kryzys małżeński, nagle przychodzi tragedia – któryś z dzieciaków rozbija się gdzieś samochodem, nagle ktoś ni stąd, ni zowąd ciężko zachoruje na raka czy na inną chorobę i nagle ci ludzie odkrywają Pana Boga w jednym momencie. Jak to przysłowie mówi, jak trwoga to do Boga. Wtedy pieniądze nie grają już roli, człowiek widzi, że to, iż jest się bogatym, też nie ma znaczenia, bo są inne wartości, któreśmy w pewnym momencie zagubili, a teraz próbujemy je na nowo odnaleźć.
Tragedią nas, Polaków, jest to, że niektórzy z nas, którzy się dorobili, próbują właśnie w taki sposób żyć, a również wykorzystując drugiego Polaka, np. nie płacąc mu za wykonaną pracę. Jest bardzo wiele osób, które przychodzą i mówią "proszę ojca, ten mi nie wynagrodził, ten mnie oszukał na kilka tysięcy", itp. Bardzo często trzeba pomóc, nawet kupując bilet do Polski, komuś, kto nielegalnie gdzieś tam pracował. To jest tragedia. Ludzie, którzy się dorobili, próbują wykorzystać tych, którzy nic nie mają. A jak trafiać do tych, którzy są nasyceni bogactwem? Oni sami muszą w pewnym momencie dojść do zrozumienia, że nie samym chlebem żyje człowiek. Wcześniej czy później łaska boża jest konieczna. Jest lepiej, jak to się stanie wcześniej, niż kiedy dotknie nas w życiu jakaś tragedia, choroba, śmierć i wtedy dopiero się nawracamy po dwudziestu – trzydziestu latach. To jest stracony życiorys, stracony kawał życia. Co to jest jedna godzina dla Pana Boga raz w tygodniu przeznaczona na niedzielną Mszę św., na Eucharystię, która jest dla nas największym bogactwem. To są pytania, które musimy sobie ciągle zadawać i ciągle na nie odpowiadać.
- Pozwolę sobie przywołać słowa Benedykta XVI wypowiedziane kilka dni temu do kolegium kardynalskiego zebranego z okazji 85. urodzin Ojca św., który wyraził się, że w dzisiejszych czasach do walki ze złem potrzebny nam jest "Kościół wojujący". Jak Ojciec odbiera te słowa zwłaszcza jako misjonarz?
- Musiałbym sięgnąć do całkowitej wypowiedzi Ojca św., co miał na myśli, mówiąc "Kościół wojujący". Jeśli chodzi tu o Kościół odważny, Kościół przebudzony, Kościół nie śpiący, Kościół idący do przodu, Kościół walczący o zachowanie swoich zasad, ideałów, wiary i tradycji – tak, zgadzam się totalnie. W to samo wierzę i to samo wyznaję.
Uważam, że nam, katolikom, dzisiaj szczególnie, w tym tak bardzo zliberalizowanym świecie, w którym żyjemy w Kanadzie, nie wolno spać nawet na chwilę. Należy nam być czujnym, nie wolno nam być wstydliwym, nie wolno nam się wstydzić np. przeżegnać się przed jedzeniem w restauracji czy gdziekolwiek jesteśmy. Kiedy patrzymy na inne wyznania, ludzie są odważni. Sikhowie nie wstydzą się nosić swoich turbanów, Żydzi nie wstydzą się nosić swoich jarmułek. Czemu my wstydzimy się nosić medaliki i krzyżyki, czemu my wstydzimy się przyznawać, że jesteśmy katolikami? Dlatego my również powinniśmy być bardzo odważni, gdy idzie o wyznawanie wiary. Jeśli tu chodzi o to, że Kościół musi być wojujący, gdy idzie o zachowanie wiary i naszych tradycji, to tak, zgadzam się absolutnie. Mam nadzieję, że to był właśnie ten kontekst w wypowiedzi Ojca św. Gdyż rzeczywiście próbuje się nas przydusić, próbuje się nam buzie zakneblować, przymknąć, abyśmy się nie liczyli w społeczeństwie. A my się musimy liczyć, bo w tej chwili najpoważniejszą, największą społecznością chrześcijańską w Kanadzie jest Kościół katolicki. Dawniej byliśmy przedostatni lub nawet na końcu. Protestantów i anglikanów było o wiele więcej. Teraz my jesteśmy tymi, którzy dzięki emigracji z Filipin, Europy i innych katolickich krajów stanowią największą grupę chrześcijan w Kanadzie i nie wolno nas spychać na drugie miejsce w społeczeństwie. Musimy być odważni w wyznawaniu naszych zasad wiary, dlatego takie marsze w obronie życia, jaki miał ostatnio miejsce w Ottawie, winny być nagłaśniane i winny stanowić aktywną formę naszego chrześcijańskiego życia.
- Jeśli można jeszcze kilka słów na temat powołań kapłańskich. W naszej parafii św. Maksymiliana mieliśmy kilka powołań i mamy je zresztą nadal. Chwała Panu Bogu za to. Modlimy się zresztą w tej intencji podczas każdej Mszy św. Z perspektywy dwudziestu pięciu lat służby kapłańskiej, jakie przesłanie mógłby Ojciec przekazać młodym adeptom kapłaństwa, czy tym, którzy może dopiero myślą o tej drodze życia?
- Cieszymy się bardzo powołaniami w parafii św. Maksymiliana Kolbe, jak w żadnej innej parafii. W ostatnim czasie było wyświęconych dwóch naszych ojców – ojciec Mieczysław Burdzy i ojciec Paweł Ratajczak oraz jeden ksiądz diecezjalny. Natomiast w najbliższym czasie, tj. 7 czerwca, święcenia kapłańskie otrzyma ojciec Marcin Serwin. Mamy jeszcze dwóch kleryków, Paul Patrick, który studiuje w Rzymie, oraz Davida Karchut, który ma przed sobą jeszcze dwa lata studiów.
Dla tych wszystkich młodych kleryków i tych, którzy myślą o kapłaństwie, mam jedną radę – nie obawiaj się. Kapłaństwo jest piękną sprawą. Jest ciężko, jest trudno, zwłaszcza na początku, ale jest naprawdę piękną sprawą. Kiedy zdecydujesz się oddać siebie Chrystusowi na jego służbę, to jest piękna praca. Praca, która przynosi dużo satysfakcji, oczywiście też dużo stresów, dużo też bólu głowy, ale jest warta zaangażowania i warto się poświęcić dla Boga.
W moim życiu kapłańskim przez 25 lat, nie miałem jednego momentu, jednej sekundy, abym żałował, że zostałem księdzem. Nigdy. Modlę się i proszę Pana Boga, aby taki moment nigdy nie nastąpił, i wierzę, że nie nastąpi.
Natomiast jeśli chodzi o młodych ojców, to moja rada jest taka: przede wszystkim trzeba być otwartym dla ludzi. Trzeba być dla nich serdecznym, być dla nich wyrozumiałym, okazać im serce. Ja zawsze to mówię moim młodym ojcom u św. Maksymiliana Kolbe, że ludzie mają wystarczająco dużo swoich problemów i kłopotów. Kiedy przyjdą do kościoła w niedzielę, muszą się napełnić dobrą, pozytywną energią. Dlatego zawsze mówię – uśmiechać się do ludzi, okazać im radość, podać im rękę. Oni są przygnębieni pracą, obowiązkami, problemami rodzinnymi, przygnębieni problemami finansowymi, wydatkami, hipotekami, które mają do spłacenia, tak że nie wolno im dodawać żadnych dodatkowych stresów. Trzeba dodać im radości, nadziei, aby odeszli stąd zadowoleni, że tę godzinę spędzili z Bogiem na Eucharystii i również z radosnym spotkaniem z kapłanem.
- Ojcze, serdecznie dziękuję za rozmowę i życzę wielu, wielu lat owocnej służby kapłańskiej.
- Dziękuję bardzo i proszę o zdrowaśkę, jak zawsze.
Rozmawiał:
Wojciech Porowski – Mississauga
O ochronie życia poczętego z Mateuszem Wojciechowskim, absolwentem Wilfried Laurier University w Waterloo i Corporate Communications i Public Relations w Seneca College, pracownikiem Campaign Life Coalition, rozmawia Andrzej Kumor.
- Zacznijmy może od rzeczy osobistej, jest Pan przekonanym obrońcą życia, kiedy Pan doszedł do takiego wniosku; jak to się stało, skoro wszyscy naokoło, czy się włączy telewizję, czy słucha innych rodzajów środków przekazu, to jest to pogląd rzadki?
- Bardzo rzadki. Udało mi się dzięki wartościom przekazanym w rodzinie, dzięki wierze w Boga, wierze katolickiej. Zawsze to był fakt, nikt tego nie kwestionował. Życie ludzkie zaczyna się w momencie poczęcia, małżeństwo jest pomiędzy mężczyzną i kobietą, to jest rodzina. To jest fakt, według nauki, nie mam żadnych wątpliwości, że jest tak, a nie inaczej. Dzięki temu. Jak byłem młody, chodziłem na rekolekcje, angażowałem się w grupy młodzieżowe, w harcerstwo, nawet się nigdy o tym nie mówiło, bo każdy wiedział.
- Uchronił się Pan od złych wpływów?
- Tak. Dopiero gdy byłem na studiach, może trochę wcześniej, w 11 i 12 klasie, wtedy zetknąłem się z ludźmi, który inaczej myślą. Usłyszałem, że to nie jest człowiek, że to jest zbiór komórek, że życie się wcale nie zaczyna przy poczęciu, tylko dopiero się zaczyna człowiek, istota ludzka, w momencie urodzenia, tak jak jest w prawie kanadyjskim.
Wiedziałem, że to nie jest prawda, i czasami się kłóciłem z moimi znajomymi, ale tak naprawdę nie brałem na siebie obowiązku bycia aktywnym w ruchu obrony życia. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje.
- To nie jest błahy pogląd, gdzie się to życie zaczyna, to nie jest mało ważne, bo w końcu ludzie na podstawie tego podejmują bardzo ważną decyzję, o zabiciu człowieka.
- Osobiście nie znałem nikogo, kto by podjął taką decyzję. Teraz wielu takich ludzi znam, dzięki mojej pracy, ale przedtem nie. Poszedłem na Światowe Dni Młodzieży z papieżem, słuchałem papieża, słuchałem, czytałem, co papież napisał, interesowałem się świętymi, matką Teresą. I wszyscy mówili o tym, że prawo do życia to jest najważniejsze prawo i trzeba je szanować i go bronić. Wtedy się dowiedziałem, że w Kanadzie, tutaj w naszym kraju, nie ma w ogóle żadnych przepisów jeśli chodzi o aborcję.
- Można zabić dziecko bezkarnie w siódmym – ósmym miesiącu i nikt nie poniesie za to odpowiedzialności?
- Aż do dziewiątego miesiąca płód nie jest uznany jako człowiek, a więc można zabić, "bo to nie jest człowiek". I nie tylko to, ale Kanada jest krajem (razem z Chinami i Koreą), gdzie nie ma żadnych ograniczeń.
Są statystyki, które mówią, że 90 proc. aborcji jest dokonywanych nie dlatego, że życie matki jest zagrożone albo dziecko jest chore, ale dlatego, że jest to wybór życiowy – nie chcę mieć teraz dziecka . Taki wybór stylu życia.
Wtedy sobie pomyślałem, to niemożliwe, i dopiero wtedy zacząłem się bardziej tym interesować. Dowiedziałem się, że jest ruch w obronie życia.
- Tam Pan pracuje?
- W Campaigne Life Coalition to nie jest organizacja polityczna, oficjalna ogólnokrajowa w Kanadzie, która już przez 30 lat walczy, aby stworzyć prawo przeciwko aborcji, aby aborcja nigdy nie była legalna.
- Campaigne Life Coalition chce zdelegalizować aborcję?
- Całkowicie, bez żadnych wyjątków. Wierzymy, że życie ludzkie trwa od momentu poczęcia, więc nie można wybierać, że np. do trzeciego miesiąca można zrobić aborcję, a po tym już nie można. To nie ma sensu, to tak jakby ktoś w szkole w klasie powiedział: pół klasy, ci którzy skończyli 10 lat, mogą ze mną pójść, a ci którzy nie skończyli, to się ich zabije.
- Część ludzi mówi, no, ale od kiedy to życie się zaczyna; może nie w chwili poczęcia, mówią niektórzy, ale powiedzmy za trzy czy cztery dni, kiedy ten organizm, który się rozwija, zaczyna nabierać jakichś kształtów, bo w momencie kiedy to jest tylko taka grupa komórek, to wtedy można to usunąć. Temu służą np. tabletki poronne czy środki jak spirala, która nie pozwala na zagnieżdżenie się zapłodnionego jaja.
- Ta "medycyna", antykoncepcja powoduje aborcję, bo od momentu gdy jajo jest zapłodnione, staje się człowiekiem, a więc człowiek jest już stworzony.
- Pan w to wierzy, czy ma Pan coś więcej niż własne przekonania, aby to uzasadnić?
- Ja w to wierzę, ale nawet nie mówiąc o wierze czy religii, to jest naukowy fakt.
- Fakt biologiczny?
- Tak, fakt biologiczny. Nawet w 9 klasie w szkole podstawowej w książce do biologii jest to napisane, że życie ludzkie zaczyna się w momencie zapłodnienia. Od tego momentu trzeba szanować to życie.
- Ale skoro w podręczniku jest napisane, że życie się zaczyna w momencie zapłodnienia, to jaka jest później podstawa tłumaczenia tych wszystkich ludzi, którzy mówią, że nie?
- To jest właśnie problem. Przez ostatnie 30 lat – dzieje się to na całym świecie – ale mówmy o Kanadzie, to jest propaganda śmierci, bo przez 30 lat, jeśli chodzi o media, o rząd, reklamy różne, pop-kulturę, non stop wmawiają ludziom, zwłaszcza młodzieży, że to nie jest człowiek, że ciało kobiety jest ważniejsze niż ciało małego dziecka.
Taka silna propaganda jest już przez 20 – 30 lat, i przez to ludzie, jak kończą szkołę średnią, jeśli nie mają silnych podstaw wyniesionych z domu, z rodziny, to wtedy od razu wierzą w to, i nawet niczego nie kwestionują. W różnych TV show pokazują kobiety, które już wszystkie miały aborcję, jest to takie powszechne, normalne. I przez to ludzie nawet nie myślą o tym.
Przez to, że się o tym nawet nie mówi, tak jak w rządzie kanadyjskim, gdzie zamyka się nawet szansę na rozmowę, to ludzie wpadają w zakłamanie.
Często, gdy z grupą młodzieżową albo z moją organizacją idziemy na ulice i rozmawiamy z ludźmi albo mamy jakąś konferencję, to od razu, jak człowiek zastanowi się, o co chodzi, to od razu staje się przekonany, bo biologia mówi prawdę.
Nie można mówić, że to nie jest człowiek, bo to jest człowiek. Jeśli ojciec jest człowiekiem, mama jest człowiekiem, to dziecko będzie człowiekiem.
- A skąd jest ta cywilizacja śmierci, jakie jest jej źródło?
- Trudno powiedzieć. Jeśli mówimy od strony religii, to każdy wie, że to jest bitwa, to jest bitwa między złem i dobrem. A więc ta cywilizacja śmierci spowodowana jest pychą ludzką. Nie mogę palcem pokazać, że to ten człowiek jest za to odpowiedzialny albo tamten.
W kulturę śmierci wchodzi seksualizacja młodych ludzi, pornografia, eutanazja, to że nie ma szacunku do starszych ludzi, nie ma szacunku do małżeństwa, nie ma szacunku do rodziny.
- Widzimy to dookoła, ale dlaczego tak jest?
- Pycha ludzka, zakłamanie, czasami człowiek jest ofiarą tego, że nawet nie wie, co się dzieje wokół niego, ale żyje, bo jest mu tak wygodniej, wpada w takie zakłamanie.
Tam gdzie pracujemy, robimy duży lobbing, chodzimy do różnych posłów na poziomie federalnym i prowincyjnym, a także w miastach. Często spotykamy się z takim zachowaniem tych ludzi, że oni nawet nie chcą o tym mówić, bo się boją, nawet nie chcą podjąć dyskusji, a więc jest już takie wielkie zakłamanie.
- Boją się otoczenia?
- Boją się otoczenia, boją się też bardzo mediów liberalnych, które od razu ich zaatakują. To widać, ale też z drugiej strony, jest dużo posłów, którzy non stop mówili, byli otwarci – mówili "ja jestem za obroną życia", i co cztery lata wygrywali wybory...
- Można więc jeszcze powalczyć?
- Oni mają dużo wsparcia od ludzi takich jak my, nasza organizacja, my mamy około stu tysięcy ludzi wspierających w całej Kanadzie. A więc trudno powiedzieć, skąd to wszystko pochodzi, ja wiem, że to pochodzi od zła. Jeśli człowiek wierzy w Szatana, to wie, że to od Szatana pochodzi, ale też wie, że to się bierze ze słabości ludzkiej i niestety jesteśmy wszyscy tego ofiarami. Jeśli człowiek nie ma wsparcia w rodzinie, nie ma wsparcia w szkole, to bardzo łatwo wpaść w to...
- Przepraszam, że wejdę Panu w słowo. Kiedyś rozmawiałem z takim bardzo mądrym księdzem i on powiedział, że po to, żeby zabić drugiego człowieka, to trzeba najpierw dać się oszukać.
- Tak, zgadzam się kompletnie z tym. I minimum sto tysięcy kobiet w Kanadzie daje się oszukać, żyją w tym zakłamaniu.
- Pana organizacja walczy o to, żeby zmienić prawo. Ale czy zmiana prawa załatwi sprawę, czy to jest dobra ścieżka? Bo w końcu w Rumunii w czasach komunistycznych, aborcja była całkowicie nielegalna, a istniało podziemie aborcyjne, wycieczki aborcyjne itd.
Podobna sytuacja jest też w Polsce, gdzie prawo jest dosyć restrykcyjne, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Polka wsiadła w samolot, pojechała do Czech, pojechała do Wielkiej Brytanii i tam zabiła swe dziecko.
Co zatem jest jeszcze potrzebne? Bo w końcu dziecko, które się poczyna w ciele matki, nie bywa zauważane przez osoby postronne. Więc jak prawo ma działać, skoro nie wiadomo, że doszło do przestępstwa?
- Podam przykład. Gdy było niewolnictwo w Ameryce, w XIX w., a nawet później, jak był ten wielki rasizm wobec Murzynów, ludzi z Afryki, prawo musiało być najpierw zmienione, żeby zaakceptować tych ludzi jako ludzi, że to są ludzie, którzy powinni mieć takie same prawa jak inni.
Gdy to prawo zostało już zatwierdzone, wtedy można było myśleć o innych sprawach, o edukacji, o tworzeniu systemów wsparcia, które by pomagały tym ludziom zintegrować się, znaleźć pracę, szkołę itd.
Tak samo tutaj, w Kanadzie, musimy najpierw uznać, że człowiek od momentu poczęcia jest człowiekiem i potrzebuje ochrony prawnej i państwowej. Jak to już będzie prawnie stwierdzone, to wtedy możemy podjąć następne kroki, kolejny etap, i wtedy działamy.
A więc teraz, co robimy, żeby pomagać tym kobietom, które kilkanaście lat, są w ciąży, rodzice je z domu wyrzucili, chłopak je zostawił... Dużo pracujemy z organizacjami, które właśnie pomagają takim dziewczynom, kobietom. Bo fakt jest taki, jak już mówiłem, niestety 90 proc. kobiet dokonuje aborcji nie dlatego, że muszą mieć, bo np. mają raka, życie matki jest zagrożone.
W Kanadzie nawet nie istnieje taka sytuacja, że naprawdę życie matki jest zagrożone, bo medycyna tak się rozwinęła, że w każdej takiej sytuacji da się ratować i mamę, i dziecko.
My nie jesteśmy organizacją polityczną, działamy, żeby stworzyć prawo w Kanadzie, żeby aborcja była kompletnie nielegalna, we wszystkich sytuacjach, ale równocześnie pracujemy w zakresie edukacji, chodzimy do szkół, nauczamy dzieci, mówimy o faktach biologicznych, o argumentach przeciwko albo w obronie życia.
Bo trzeba najpierw zmienić mentalność ludzi, żeby zaakceptowali, że człowiek w łonie matki jest człowiekiem i potrzebuje takich samych praw jak inni ludzie. Jak ludzie zrozumieją, że aborcja to zabicie człowieka, to wtedy zacznie się zmieniać kultura.
- Czy nie jest to czasem walka z wiatrakami, taka donkiszoteria? Dlatego że aborcja czy dostęp do aborcji jest częścią całej tej kultury permisywizmu, że tak powiem, oderwania seksu od prokreacji, uznania seksu za czynność rozrywkowo-rekreacyjną, i następnie zniszczenia rodziny. Dostęp do aborcji to tylko jeden element tego współczesnego "postępowego świata". Czy Pan się spodziewa, że ta kultura odejdzie? Za czasu mojego życia, widzę raczej wielką ekspansję tej kultury. To, co się dokonało w latach 60., tak zwana rewolucja seksualna, to trwa nadal i jesteśmy świadkami kolejnych...
- Dlatego właśnie potrzebna jest rewolucja życia. Tak samo jak w latach 60. cały ten ruch hipisów, ci młodzi ludzie, którzy wyznawali liberalny seks, narkotyki, komuny, teraz coś takiego znów musi się stać. Na Marszu Życia w Ottawie, 80 proc. ludzi to są młodzi.
Oni nie biorą narkotyków, nie uczestniczą w rewolucji seksualnej, to są ludzie, którzy naprawdę wierzą w biologię, w życie rodziny i celebrują to życie. Matkę, ojca, dziecko. Mnie się wydaje, że oni muszą stworzyć rewolucję życia, która po prostu rozwali albo zatrzyma tę ekspansję śmierci czy rewolucji seksu.
Gdybym nie wierzył w to, że tak się naprawdę stanie, tobym nie pracował tam, gdzie pracuję, to normalne.
Czy to się stanie za naszego życia? Nie wiadomo. Teraz właśnie będę miał pierwsze dziecko, syna, mam nadzieję, że będziemy mieć wiele więcej dzieci, ale może za ich życia to się stanie, nie wiadomo.
Ważne jest to, aby ludzie naprawdę wierzyli, że kultura życia pokona kulturę śmierci. Musimy w to wierzyć, bo jak nie, to wtedy nie ma życie sensu.
Znów mówiąc o wierze, jeśli chodzi o błogosławionego Jana Pawła II, on to zawsze mówił, cały jego pontyfikat był o tym, że trzeba zmienić nasz świat i wprowadzić kulturę życia. I bardzo dużo ludzi, młodych zwłaszcza, do serca sobie wzięło te słowa, te hasła.
Tak naprawdę, to kto nie chce mieć szczęśliwej rodziny, żony, męża, dzieci? To jest normalne, to jest w naturze ludzkiej, że każdy chce być kochany i kochać.
A kultura śmierci głosi bardzo egoistyczny pogląd na życie. Dużo kobiet, zwłaszcza tych młodych, mówi, że one miały aborcję nie przez to, że chciały, tylko że myślały, że nie mają żadnej innej opcji, że albo chłopak je zostawił, albo zmusił do tego, albo matka zmusiła.
Wiele kobiet robi aborcję, bo czują, że nie ma innego wyjścia.
A jako kultura życia, my musimy im dać tę opcję, musimy im pomóc, powiedzieć im: słuchaj, są inne możliwości, po pierwsze, nie jesteś sama, my możemy ci pomóc, to twoje dziecko tak dużo ci da w twoim życiu.
Sam pomysł zabicia swojego dziecka nigdy nie powinien powstać w głowie żadnego człowieka. I często nie powstaje, ale przez brak wsparcia, przez to, że jest taka kultura, która namawia na to, to niestety te młode dziewczyny idą do tych klinik i płacą za to, żeby doktor im zabił własne dziecko.
Takie są realia tego życia w Kanadzie. Ale widzę zmiany, widzę zmiany w młodych ludziach, w szkołach średnich, na uniwersytetach. Oni widzą, że aborcja to zabicie człowieka, że eutanazja to zabicie człowieka i oni tego nie chcą.
Kultura życia jest naprawdę bardzo widoczna. Nie mówię o milionach ludzi, ale ich liczba zaczyna wzrastać. To widoczne podczas Marszu Życia, gdzie 80 proc. uczestników to ludzie młodzi. To są ludzie, którzy chodzą do szkoły, mają pracę, mają małe dzieci, i to widać. Znam wielu starszych, którzy też chodząc na te marsze, mówią, że są pełni nadziei, jak widzą tych młodych, wierzą, że ruch w obronie życia nie zginie, że będzie kontynuowany.
To jest właśnie taki element mojej pracy, który mi naprawdę dużo nadziei daje i też siły, bo wiem, że nie jesteśmy sami.
Jak się patrzy na ruch "Solidarności" w Polsce, na to co Jan Paweł II zrobił w Polsce, żeby rozwalić komunę – to coś, co się musiało stać, żeby ich poderwać do działania.
Mam nadzieję, że tutaj, w Kanadzie, ludzie młodzi tak samo do tego punktu dojdą, że zostawią telewizję, Internet, gry na komputerze i wyjdą z domu i coś zrobią.
To jest bardzo ważne, bo od roku 88, kiedy w Sądzie Najwyższym była sprawa Morgentalera, gdzie zniesiono wszystkie ograniczenia, od tamtego czasu każde dziecko urodzone po 88 roku jest to "survivor". One przeżyły, udało się im. I dużo młodych ludzi wie o tym, zdaje sobie sprawę, że im się "udało".
- Ronald Reagan powiedział, że paradoksalnie wszyscy, którzy są za aborcją, już się urodzili...
- Cały ruch proaborcyjny jest naprawdę smutny. Kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy walczą przeciwko nam, twierdząc, że potrzebujemy prawa do aborcji, to często w nich widzę cierpienie, dużo cierpienia. Oni może przez to przeszli, może w rodzinie byli niekochani i jakoś kierują to swoje cierpienie w złą sprawę.
Na koniec bardzo zachęcam, żeby Polonia, która zna cierpienie, jeśli chodzi o komunizm, i wie, co to znaczy śmierć, zagrożenie życia, jako ludzie, którzy to przeszli, pokazała tu, w Kanadzie, że aborcja, ta cała kultura śmierci nie skończy się dobrze.
Polonia ma bardzo wielki potencjał, mamy teraz kilku posłów, którzy są Polakami, i trzeba ich wspierać, bo niestety rząd Harpera – on teraz ma większość – mógłby, ale mówi, że nie chce, premier się po prostu boi, jest tchórzem. Boi się zwłaszcza mediów liberalnych.
Tych naszych posłów trzeba wspierać, dzwonić do nich, rozmawiać, mówić: słuchaj, ja cię popieram, mów o aborcji, nie jesteś sam. Często posłowie potrzebują tego wsparcia, bo jak go nie mają, to niestety się boją, to jest bardzo ważne.
- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał
Andrzej Kumor
Mississauga