Singapur ma bardzo wiele ogrodów botanicznych. Najnowszy jest w budowie i będzie gotowy jesienią tego roku. Natomiast jeden z istniejących ogrodów botanicznych (Royal Bothanical Garden) specjalizuje się w orchideach.
Liczne tu popularne gatunki konkurują z wieloma nowymi i wyhodowanymi na miejscu unikatowymi odmianami. Ciekawostką jest to, że wiele z nich nazwanych jest od imienia znanej osoby, która zaaprobowała prezentowany jej kwiat. Jest tu kwiat biorący nazwę od Margaret Thachter. Ale jest tu też "Aleksander Kwaśniewski" – nasz były prezydent.
Singapur nie jest krajem tanim. Ceny są takie jak w Kanadzie, a wiele towarów jest nawet droższych. Należy pamiętać, że wszystko tu jest z importu, bo Singapur praktycznie nic nie produkuje.
Zabawne jest, w jaki sposób poradzono sobie tutaj z dwoma podstawowymi problemami innych rozwiniętych krajów – zatłoczonymi drogami oraz alkoholizmem. Otóż zarówno samochody, jak i alkohol są niezwykle drogie. By kupić samochód, należy zapłacić oprócz jego ceny specjalną akcyzę, która za przeciętny samochód wynosi 80.000 singapurskich dolarów (około 50 tys. kanadyjskich). To skutecznie zniechęca wielu potencjalnych nabywców. Dlatego samochodów nie jest aż tak wiele i porusza się tutaj po drogach sprawnie, korzystając z transportu publicznego (doskonałe metro) oraz stosunkowo tanich i licznych taksówek. Problem upojenia się alkoholem jest rozwiązany podobnie. W dobrej restauracji czy barze jedno piwo kosztuje około 28 singapurskich dolarów (20 USD) – co nie zachęca do jego nadużywania. Zwykle każdy sączy jeden – dwa drinki, by spokojnie wrócić do domu. Zresztą gdyby ktoś przeholował, to pewnie przyłapany w stanie wskazującym w miejscu publicznym, skończyłby w więzieniu lub został finansowo ukarany. Pomimo że piszę o ścisłej dyscyplinie, wcale nie miałem wrażenia bycia w kraju policyjnym. Po prostu porządek jest tu wszystkim wpojony od dziecka i mi się to bardzo podobało.
Następny etap podróży to wyspa Bali, która jest częścią Indonezji. Jest to zupełny kontrast w stosunku do Singapuru. Już po wylądowaniu widać różnice w standardzie życia. Choć teoretycznie jest to kraj milionerów (wystarczy wymienić około 110 dolarów, by nim zostać), to tak naprawdę ludzie żyją tu bardzo skromnie, by nie powiedzieć ubogo (ale o tym później).
Lądując na Bali, nie widzi się żadnych drapaczy chmur, gdyż obowiązuje tu prawo, że żaden budynek nie może być wyższy od najwyższej palmy. Czyli zasadniczo cała zabudowa ogranicza się do maksymalnie 2-4 pięter. I jak dotychczas jest to ściśle kontrolowane, gdyż osobiście widziałem kilka obiektów, których budowa została wstrzymana, bo przekroczyły limit. Lądując, patrzyłem na bardzo zagmatwaną siatkę zabudowy mieszkalnej, gdzie nie widać było żadnej logiki w planie ulic. Szybko się to potwierdziło w praktyce, bo by dostać się do hotelu zlokalizowanego w pobliżu morza, musieliśmy zostać podzieleni jako grupa pomiędzy dwa małe busiki, bo normalnego wymiaru autobus nie byłby w stanie do niego dojechać. Mijane domy wydawały się nam bardzo zaniedbane – co się zresztą potwierdziło w rzeczywistości, ale hotel, w którym się zatrzymaliśmy, pomimo że wkomponowany w starą tkankę, był bardzo nowoczesny i wygodny.
Bali jest mekką wakacyjną dla wielu turystów, ale głównie młodych Australijczyków. Kilka godzin w samolocie i są oni w miejscu, gdzie mogą się pobawić i napić za bardzo skromne pieniądze, bo Bali jest bardzo tanim miejscem (relatywnie) dla turystów. Piwo w barze kosztuje 25.000 rupii, ale to jest tylko 2,5 dolara. Taksówka jadąca około 10 min z naszego hotelu do głównej ulicy z klubami, które postanowiliśmy odwiedzić, według licznika kosztowała mniej niż 2 dolary. Zastanawialiśmy się, jak jest to możliwe, kiedy cena benzyny jest zasadniczo zbliżona do kanadyjskich cen. Nic dziwnego, że wielu bardziej obrotnych taksówkarzy próbuje jechać bez licznika i wyłudzić od bardziej rozochoconych i często podpitych turystów stawki wielokrotnie wyższe niż obowiązujące. Główna ulica z barami i dyskotekami tętni życiem cały dzień, ale tętno to przyspiesza dopiero w nocy. Wówczas aż trudno przejść chodnikiem, bo wszędzie jest pełno blondasów z Australii spacerujących z piwem w ręku od baru do baru. Kluby nocne są na bardzo dobrym poziomie – jest wesoło i głośno. Jedną z ulubionych atrakcji jest "walka" w sztucznie tworzonej pianie. Jest to skrzyżowanie disco z konkursem mokrego podkoszulka, w którym młodzi Australijczycy znakomicie się bawią. Tuż koło największej dyskoteki powstał "Bali Memorial" dla upamiętnienia ataku terrorystycznego na klub nocny 10 lat temu, w którym zginęło 180 osób, w tym jedna z Polski i trzy z Kanady. Nic dziwnego, że przy wejściu do każdej dyskoteki przeprowadzana jest obecnie ścisła kontrola.
Bali jest częścią Indonezji, ale jest wyspą o trochę odmiennym charakterze od innych należących do tego państwa. Głównie mieszkają tu wyznawcy buddyzmu i hinduizmu, dlatego ogólnie ludzie są bardzo spokojni i uśmiechnięci. Wierząc w reinkarnację i dobrą karmę, starają się unikać agresji i szkodzenie innym, wierząc, że gdyby czynili zło, to wrócą na ziemię ponownie jako psy. Bo psy są tu na ogół bezdomne i bardzo wychudzone, bo ich nikt nie karmi. Gdyby wracali oni jako pieski, ale nie na Bali, a w Kanadzie, to pewnie nie byłoby aż tak spokojnie.
Wiara jest tu wszechobecna i każda rodzina ma swój ołtarzyk rodzinny, na którym codziennie składa ofiary. Tych ołtarzyków w wielu domostwach jest czasami bardzo wiele i często wypełniają one całą wolną przestrzeń wokół domu. Często każdy członek rodziny ma swój ołtarzyk. Bardzo liczne tutaj świątynie są zawsze udekorowane i pełne datków. Zabawne jest to, że każdy wyznawca buddyzmu wystawia przed biznesem ołtarzyk z darami dla bogów. Liczni tu Australijczycy traktują to jako znak rozpoznawczy i w takich biznesach chętnie zostawiają pieniądze, bojkotując sklepy należące do muzułmanów. Jest to w rewanżu za wspomniany wcześniej atak terrorystyczny, za którym stali terroryści muzułmańscy.
Na Bali nie istnieje zasadniczo publiczny transport. Dlatego najbardziej popularnym środkiem transportu są motorki, których liczba jest zapewne równa liczbie mieszkańców wyspy. Tabuny motocyklistów są wszechobecne. Zabawne jest to na Bali, że nie ma tu wymagania posiadania prawa jazdy. Każdy, kto umie, może jeździć motorkiem lub samochodem. Widziałem na własne oczy dzieci około 10-letnie jeżdżące bez żadnej opieki po drogach. Tylko kierowcy, którzy zawodowo wożą pasażerów, muszą mieć prawo jazdy. Jeszcze bardziej "zabawne" jest to, że nie ma tu zakazu jeżdżenia po spożyciu alkoholu. Według naszego przewodnika, policja tym się zupełnie nie interesuje i można prowadzić pojazd z alkoholem w ręku. Aha! Nie ma tu też przepisów drogowych, nie jestem pewny, czy są wymagane ubezpieczenia drogowe. Jedyny przepis to to, że jeździ się po lewej stronie drogi. Biorąc wszystko powyższe pod uwagę, nie odważyłbym się sam osobiście prowadzić tu żadnego pojazdu, bo naprawdę jest to coś, co nie mieści się w głowie.
Bali jest przedstawiane w katalogach biur podróży jako sielskie miejsce. I tak pewnie było i być może jest w niektórych miejscach, ale ogólnie w miejscach turystycznych jest to trochę "lost paradise". Jest tu tłoczno, dość brudno i przeciętny mieszkaniec ciężko musi kombinować, by przeżyć. Nie zmienia to faktu, że ogólnie Balijczycy są bardzo życzliwi, uśmiechnięci i pogodni. Zawsze z ukłonem witają przybyłych i zawsze z uśmiechem. Jest to wyraźny wpływ buddyzmu.
Bali to oczywiście miejsce bardzo spirytualne. Jak wspomniałem, świątynie są tu obecne na każdym miejscu. Każde drzewo może stać się świętym drzewem. Każda rodzina ma po kilka małych ołtarzyków ofiarnych. Ale ze wszystkich świątyń na Bali warto wspomnieć o dwóch. Jedna to Taman Ayun – w tłumaczeniu piękny ogród, a druga to położona na przybrzeżnej wyspie świątynia Tanah Lot.
Pierwsza wybudowana została w 1634 roku przez Raję Mengawi, jest położona na małej wysepce i otoczona rzeczywiście pięknymi ogrodami. Była początkowo świątynią rodzinną – dziś jest jedną z większych atrakcji turystycznych na Bali. Druga powstała z kolei na wyspie na morzu i to położenie jest nie do przebicia! Po prostu dech zapiera! Powstała w 15. wieku pod wpływem kapłana Niratha, który po proroczym śnie zachęcił okolicznych mieszkańców do pracy nad tym pięknym monumentem.
Warto wspomnieć o jednej bardzo odmiennej od naszej cywilizacji tradycji, którą mogliśmy poznać dzięki niezwykłej wyprawie. Chowanie zmarłych. Otóż najczęściej zakopuje się zmarłych w ziemi na dwa lata, by po tym okresie wygrzebać z ziemi pozostające kości, które następnie składa się w malutkim rodzinnym grobowcu ponad poziomem ziemi. To jest typowy sposób chowania zmarłych, natomiast mieliśmy okazję zobaczyć coś zupełnie nietypowego, nawet dla Balijczyków.
Otóż jedna z osad położona nad największym górskim jeziorem na Bali ma zwyczaj zupełnie inny. Poza wioską jest malutki cmentarzyk, do którego można dostać się tylko drogą wodną. Czyli cała uroczystość polega na transporcie zwłok łodzią do pobliskiego miejsca spoczynku. Z tym że w przeciwieństwie do innych miejsc, umarłych nie grzebie się, a tylko zwłoki umieszcza się na "wolnym powietrzu". Są one chronione tylko poprzez specjalnie zbudowaną "chatkę" z żerdzi. Tak więc zmarły leży tam sobie "pod chmurką", spokojnie się rozkładając tak długo, aż pozostaną czyste kości. Trwa to kilka miesięcy. Można sobie wyobrazić, że zapach jest raczej niepodobny do kwiatuszków. Później "resztki doczesne" są przenoszone na specjalne miejsce na cmentarzu, gdzie leżą sobie spokojnie "czaszka w czaszkę".
Dlaczego była to niezwykła wyprawa? Otóż ze względów niezależnych od nas dotarliśmy nad brzeg jeziora grubo po zachodzie słońca, kiedy wszystkie stateczki już dawno nie kursowały. Dzięki perswazji przewodnika, udało się zorganizować trzy małe łódeczki, które w kompletnej ciemności (OK – mieliśmy jedną latarkę) i przy sporej fali przewiozły nas na ten unikatowy cmentarz. Oglądanie tego miejsca, po ciemku, w połączeniu z zapachem i widokiem kilku denatów oraz setek czaszek, było – łagodnie mówiąc – sporym wydarzeniem, które będę długo pamiętał.
Wczesnym porankiem w ten sam sposób, w jaki dojechaliśmy do hotelu pierwszego dnia – czyli małymi busikami, dotarliśmy na lotnisko, z którego czekał nas lot na inna wyspę należącą również do Indonezji, wyspę Jawa. Byłem ogromnie ciekaw, jak odbiorę wyspę, o której tyle wcześniej słyszałem. Okazało się zaraz po powrocie, że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy wyspami. I oczywista różnica wynika znowuż z religii. O ile na Bali, jak wspomniałem, dominuje głównie buddyzm i hinduizm, to na Jawie dominuje islam. Jak to się stało, że w jednym kraju są takie duże różnice?
To bardzo proste. Indonezja powstała jako związek pomiędzy niezależnymi krajami, które wniosły do unii swoją własną historię i tradycje, czasami pomimo geograficznej bliskości bardzo różne.
Ale jak to się przekłada na życie? W kraju muzułmańskim obowiązują pewne zasady zachowania. Modlitwa jest obowiązkowa sześć razy dziennie, nie spożywa się alkoholu (oficjalnie), kobiety noszą specjalne nakrycia głowy i często twarzy chroniące przed spojrzeniami obcych mężczyzn. Życie wieczorne oficjalnie zamiera bardzo wcześnie. W porównaniu z wesołym i pełnym życia Bali – Jawa jest znacznie bardziej "konserwatywna". Oczywiście nie oznacza to, że ludzie nie są tu szczęśliwi. Na Jawie odwiedziliśmy miasto Yogyakarta, które wielokrotnie było zniszczone w przeszłości przez liczne trzęsienia ziemi. Jedno z położonych w pobliżu miast zostało z kolei zniszczone kilka lat temu przez potężny wybuch wulkanu. Zostało ono dosłownie pogrzebane pod zwałami popiołu wulkanicznego. Ogromna tragedia, to fakt. Ale dziś te ogromne złoża popiołu wulkanicznego są skrzętnie wykorzystywane jako materiał budowlany do produkcji pustaków, rzeźb oraz użyźniania terenów rolniczych. Dziennie wywozi się stąd około 1000 ciężarówek, które są ładowanie ręcznie przez pracowitych kopaczy. Celem naszej podróży na Jawę były dwie bardzo ważne świątynie. Pierwsza to największa na świecie świątynia buddyjska w Borobudur zaliczana do siedmiu cudów świata (czasami mam wrażenie, że tych siedem cudów świata jest znacznie więcej). Druga to największa świątynia hinduistyczna w Indonezji, zlokalizowana w miejscowości Prambanam.
Obie bardzo imponujące, ale mające w pewnym sensie pecha. Otóż jak wspomniałem, na Jawie obecnie dominują muzułmanie, i obie świątynie są zasadniczo opuszczone i pozostają wyłącznie atrakcją turystyczną. Byłoby na pewno znacznie lepiej, gdyby wokół każdej z nich mieszkali wyznawcy danej religii. Byłyby one żywe i na pewno ciekawsze do oglądania.
Wróćmy do pierwszej świątyni, Borobudur. Jest ona zbudowana na rzucie kwadratu i ma siedem poziomów, które zmniejszając się ku górze, tworzą na każdym poziomie obszerne tarasy. Ostatni poziom ma rzut koła. Każdy poziom oznacza kolejny stopień bliższy nieba. Ostatni oczywiście to poziom "nirwany" i najbliższy nieba. Cała świątynia jest pokryta płaskorzeźbami z życia Buddy, są tu też jego liczne posągi. Niestety, większość z nich bez głów, gdyż te były kradzione przez licznych rabusiów i następnie sprzedawane licznym "kolekcjonerom". Świątynia ta w pewnym momencie zaczęła się zapadać, gdyż grunt pod wpływem ciężaru się obsuwał. Na szczęście obiekt ten znalazł się na liście dorobku ludzkości UNESCO i rządy wielu krajów wyasygnowały miliony dolarów na naprawę świątyni. Została ona dosłownie rozebrana na części. W miejscu, gdzie stała, wylano ogromną zbrojoną płytę betonową, a następnie jak klocki Lego złożono całą świątynię z powrotem.
Dziś jest to zdecydowanie miejsce odwiedzane przez turystów na wielką skalę. Ponieważ nie jest łatwo zarobić pieniądze w takim kraju, to wokół ogrodzonego terenu powstało całe miasteczko ze straganami, w których sprzedaje się liczne pamiątki. Co bardziej aktywni sprzedający podążają za turystami, próbując sprzedać im wszystko, co jest możliwe. Jest to prawdziwe utrapienie, ale ma też swoje zabawne akcenty. Ci sprzedający są prawdziwymi poliglotami i nie wiem jakim cudem, ale wielu z nich potrafiło zachwalać swój towar oraz targować się po polsku!
Druga świątynia, w Prambunan, wybudowana z takiego samego materiału jak pierwsza (kamień wulkaniczny) i również pokryta licznymi rzeźbami, jest zlokalizowana praktycznie w mieście. Odgłosy modlitw z minaretów trochę kłóciły się z nastrojem miejsca, ale nie zmienia to faktu, że świątynia robi bardzo duże wrażenie. Szkoda tylko, że jest zasadniczo opustoszała i stanowi tylko i wyłącznie atrakcję turystyczną.
Z pobytu w Yogyakarta warto wspomnieć jeszcze hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Pięciogwiazdkowy hotel Grand Aston, zlokalizowany w samym centrum miasta, był zupełnym zaprzeczeniem otoczenia. Elegancja, czystość, nowoczesność – tych epitetów jest znacznie więcej. Wieczór na tarasie hotelu przy basenie i dobrej muzyce pozwolił się nam zrelaksować po dniu na gorącej wyspie Jawa.
Malezja od pierwszego wrażenia wydaje się bardziej uporządkowanym krajem niż Indonezja. Jest to relatywnie małe państwo z około 24 milionami mieszkańców, gdzie 55 proc. populacji to są Malajowie, 30 procent Chińczycy, pozostali to Hindusi i inni. Jedna z głównych gałęzi dochodów, oprócz turystyki, to rolnictwo. Jedna z głównie uprawianych roślin to palmy, a później ryż. Malezja ma też spore zasoby naturalne, między innymi ropę i cynę. Na północy graniczy z Tajlandią, a na południu z Singapurem. Jest położona bardzo blisko równika i odczuliśmy to zaraz po wylądowaniu, bo przywitało nas 37 stopni Celsjusza i 100 proc. wilgotności. Uff, jak gorąco! Lotnisko, na którym lądowaliśmy, jest oddalone od Kuala Lumpur o 70 kilometrów i połączone z miastem szybką i bardzo dobrą autostradą.
Jedną z głównych obecnie atrakcji Kuala Lumpur jest słynny budynek "Petronas Towers" noszący nazwę od firmy, która ma tam siedzibę i która eksploatuje surowce naturalne i handluje nimi. Nosi on też popularną nazwę "Twin Towers", bo rzeczywiście dwie bliźniacze wieże łączy pomost widokowy. Zaprojektowane zostały przez argentyńskiego architekta Cesara Pellego. Obie wieże są prawie identyczne i górują nad panoramą miasta. Budowę ukończono w 1998 roku i przez siedem lat był to najwyższy budynek na świecie. Od początku wzbudziły one zachwyt całego świata, bo rzeczywiście architektura jest fascynująca. Było tu nagrywanych szereg filmów z Jamesem Bondem włącznie. Zabawne jest to, że każdą wieżę zlecono do budowy innej firmie. Jedną budowała firma z Korei Południowej (Samsung), drugą firma japońska (Hazama Corp.). Morderczy wyścig pomiędzy firmami, kto skończy pierwszy, zakończył się zwycięstwem Koreańczyków, ale z różnicą tylko jednego dnia!
"Twin Towers" koniecznie należy obejrzeć nocą. Pięknie podświetlony budynek, gdzie elewacja wykonana jest ze szkła i cyny, odbija światła i naprawdę nie dziwi mnie, dlaczego ten budynek od razu został hitem.
Bardzo blisko "Twin Towers" jest wybudowana wieża widokowa z obrotową restauracją, z której rozciąga się znakomity widok na całe miasto. Widać na pierwszy rzut oka, że jest to dynamiczne miasto w dynamicznym kraju. Jedno, do czego bym miał zastrzeżenie w Kuala Lumpur, to bardzo dziwna siatka dróg w centrum miasta. Tak jakby to ktoś robił pod wpływem alkoholu. Jest tu bardzo wiele jednokierunkowych dróg pod dziwnymi kątami. Łatwo się pogubić. Na szczęście, taksówki są tanie i to często ratuje sytuację, kiedy chce się dotrzeć do czasami nawet bliskiego w linii prostej miejsca. Kuala Lumpur ma też bardzo sprawny system kolei naziemnej, z którego warto korzystać.
Malezja jest krajem głównie muzułmańskim, dlatego widać tu liczne meczety. Mieliśmy okazję odwiedzić największy w tej części świata Błękitny Meczet, który jednorazowo może pomieścić 14.000 wiernych. W piątek, który jest głównym dniem modłów, jest on ponoć wypełniony do ostatniego miejsca.
Tradycyjnie mężczyźni i kobiety modlą się osobno. Obowiązkowe jest mycie nóg (wskazane rąk i twarzy) przed modlitwą. Bicie pokłonów, dotykając czołem ziemi, jest objawem poddania się woli Allaha oraz wyrazem szacunku. Modlitwa odbywa się zawsze w kierunku Mekki.
http://www.goniec24.com/goniec-reportaze/item/478-azja-pod-stopami-2#sigProId2e8c335355
Cdn.
Maciek Czapliński
Mississauga