Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...W ciągu swojej ponad już pięcioletniej odysei po Państwie Środka miałem okazję odwiedzić kilkanaście chińskich miejscowości, tych dużych wizytówek jak i tych mniejszych, mniej znanych. Każde z tych miejsc pozostawiło pewne wspomnienie, które teraz krótko opiszę:
Huizhou (prowincja Guangdong) – to miasto wymieniam jako pierwsze, bo jest to pierwsze miasto, jakie widziałem w Chinach, i tam się to wszystko zaczęło. Przeżyłem tam szok ! To stamtąd wypuściłem się do Guangzhou i Hongkongu, a tam jeszcze większy szok, ale już inny.
Chongqing (miasto na prawach prowincji, dawniej Syczuan) – to mało jeszcze znane miasto robi ogromne wrażenie. Las drapaczy chmur, wkomponowany w górzysty teren oraz starą architekturę, robi oszołamiające wrażenie. Dość tanie w porównaniu z innymi miastami takiego kalibru. Byłem tam dwa razy. Raz turystycznie i raz jako przedstawiciel Centrum Studiów Polska-Azja na konferencji organizowanej przez lokalne władze miasta Chongqing.
Changsha (prowincja Hunan) – tu mieszkałem przez rok, więc wspomnień mam bardzo dużo, m.in. Uniwersytet Hunan, na którym zgłębiałem tajniki języka chińskiego, poznałem masę ludzi z całego świata, niezapomniane imprezy do rana i wycieczki, ostre jedzenie, odkrywanie Chin na poważnie. Jednak najważniejsze jest to, że to rodzinne miasto mojej narzeczonej, co pozwala mi w jakimś stopniu powiedzieć, że Changhsa to moje rodzinne strony.
Pekin (stolica i miasto na prawach prowincji) – pierwsza wizyta dość późno, bo dopiero w maju 2010 roku. Pierwsze wrażenie super, czysty język chiński bez naleciałości regionalnych. Teraz po licznych wizytach ("byłem tam ze sto razy") już mi spowszedniało, ale jakkolwiek by patrzeć, wszak to stolica.
Tianjin (miasto na prawach prowincji) – tu wrażenia odwrotne względem Pekinu, im więcej tam przebywam, tym bardziej je lubię, a muszę powiedzieć, że na początku nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, to dziś bardzo mi się podoba. W końcu tam mieszkam. Chiny rozwijają się w bardzo szybkim tempie, a Tianjin jeszcze szybciej.
Prowincja Zhejiang – bardzo bogata prowincja. Odwiedziłem tam Jining, Lishui, czyli rodzinne miasteczko mojego chińskiego przyjaciela. Byłem również w największej hurtowni świata w mieście Yiwu. Przejazdem byłem również w Hangzhou.
Szanghaj (miasto na prawach prowincji) – tego nie trzeba komentować, przepych na każdym kroku.
Hongkong – stara angielska kolonia, jedno z finansowych centrów świata i jak powyżej przepych na każdym kroku, masa obcokrajowców.
Zhangjiajie (prowincja Hunan) – tam można się zjednać z naturą. Wspaniałe górskie widoki, chińskie mniejszości narodowe. Tam zatrzymał się czas. W pobliżu kolejne piękne stare miasteczko Fenghuang, też tam byliśmy.
Chengdu (prowincja Syczuan) – to rodzinne strony pandy wielkiej. Ostre jedzenie i ponoć najładniejsze Chinki.
Nanjing (prowincja Jiangsu) – rodzinne miasto mojego przyjaciela. Drapacze chmur robią wrażenie, tradycja łączy się z nowoczesnością. Dość bogaty region.
Shenyang (prowincja Liaoning) – najlepsze pierogi w Chinach. Dong bei ren zhen neng he jiu.
Harbin (prowincja Heilongjiang) – to w jakimś sensie też i polskie miasto. Na początku poprzedniego wieku mieszkała tam dość liczna Polonia (ok. 10 tys. osób), a w mieście działało m.in. polskie gimnazjum, Gospoda Polska, dwa polskie kościoły oraz wiele innych naszych rodzimych jednostek. Samo miasto zostało wybudowane przez Rosjan, ale wielu z nich, i to tych najważniejszych budowniczych, było Polakami z rosyjskimi paszportami (czas zaborów).
Dalian (prowincja Liaoning) – piękne i nowoczesne miasto położone nad Morzem Żółtym. Dużo zieleni oraz układ miasta na bazie rond i gwiaździście rozchodzących się ulic przypomina mi mój rodzinny Szczecin.
Guangzhou (inaczej Kanton, prowincja Guangdong) – byłem tam kilka razy. Główne wspomnienie dotyczy asysty polskim biznesmenom w czasie targów kantońskich. Targi kantońskie to największa (poza EXPO) impreza targowa na świecie.
Shenzhen (prowincja Guangdong) – elektronika, elektronika i jeszcze raz elektronika. Tak jakoś mi się to miasto kojarzy. Dziś ta ponad 10-milionowa aglomeracja, jeszcze 30 lat temu była mało znaną i mało zamieszkaną wioską rybacką.
Zhuzhou (prowincja Hunan) – właśnie pisząc ten post, jestem w samym centrum Zhuzhou z wizytą u mojej narzeczonej. Miasto przypomina mi Huizhou, czyli pierwsze miasto, jakie odwiedziłem w Chinach. Miasto z perspektywy chińskiej nieduże, bo tylko coś ponad 700 tys. mieszkańców. Ja kby to powiedzieć, pełen luz. Na ulicach ciężkie duże motory robią za taxi, handel uliczny w swojej najprostszej formie kwitnie, a dodatkowo jest piekielnie gorąco. Oczywiście nocą kaskada neonów i mrowie ludzi, którzy za dnia woleli się schować w klimatyzowanych pomieszczeniach.
Jak to mówił Konfucjusz: "Lepiej to raz zobaczyć niż sto razy o tym przeczytać". W nawiązaniu do tej sentencji zapraszam Państwa do Chin, a szczególnie do wyżej wymienionych miast, bo każde z nich jest warte, aby je choć raz w życiu zobaczyć, a może nawet i w którymś zamieszkać na stałe.
Jak się odbywa wycena domu? Na jakiej podstawie agenci ustalają cenę?
Każdy dom jest tyle wart, ile ktoś jest skłonny za niego zapłacić. Na cenę ma wpływ bardzo wiele czynników.
Istotnym czynnikiem jest aktywność rynku – jeśli jest to rynek sprzedających (sellers market) – to jest miejsce na zawyżanie ceny. Jeśli jest odwrotnie – panuje rynek kupujących (buyers market) – należy wyceniać dom bardzo realistycznie – a nawet czasami zaniżyć cenę, by sprzedać dom blisko ceny wywoławczej. Aktualnie rynek jest bardzo chłonny, bo brakuje dobrze wycenionych domów.
Innym czynnikiem mającym wpływ na cenę jest lokalizacja! W pewnych miejscach kupujący są skłonni płacić nawet wygórowaną cenę, tylko by kupić tam nieruchomość. Inne lokalizacje – jak na przykład słynne okolice Jane/Finch – nawet niskie ceny z trudnością ściągają chętnych do kupna!
Inne czynniki, o których warto wspomnieć, to pora roku, podaż i popyt, oprocentowanie, sytuacja polityczna i szereg innych.
Zacznijmy od tego, jak agenci podchodzą do wyceny nieruchomości. Najważniejszym narzędziem są statystyki MLS. Agenci mogą w każdej chwili sięgnąć do archiwów MLS – i sprawdzić, za jaką cenę sprzedały się lub nie sprzedały się podobne nieruchomości do tej, którą chcemy wycenić. Porównuje się wielkość, typ, lokalizację oraz wykończenie domu. Oczywiście statystyki są tylko pomocą – do właściwej wyceny potrzebny jest instynkt, który przychodzi z doświadczeniem i wyczuciem rynku!
Agenci, bazując na statystykach, proponują cenę wywoławczą, ale na ostateczną cenę, za którą dom zostanie wystawiony, ogromny wpływ mają właściciele, gdyż to do nich należy ostateczna decyzja. Niestety, często się zdarza, że cena zostaje zbyt zawyżona.
Tendencja do zawyżania ceny przez właścicieli jest zupełnie naturalnym odruchem. Każdy uważa swój dom za "najlepszy", każdy z nas wie najlepiej, ile w dom zainwestował pieniędzy oraz osobistych emocji. Brak obiektywizmu często stoi na drodze do właściwej oceny faktycznej wartości nieruchomości. Czasami zawyżanie ceny wynika z braku znajomości rynku, a czasami z chęci zminimalizowania strat, jeśli dom był kupiony zbyt drogo lub pochłonął nadmierną ilość pieniędzy na renowację.
Chciałbym podać kilka zasad, które pozwolą słuchaczom zrozumieć, jak działa rynek, i które mogą się przydać, kiedy będą państwo planowali sprzedaż własnego domu.
1. Im niższa cena wywoławcza, tym nieruchomość wzbudzi zainteresowanie większej liczby potencjalnych kupców i dzięki temu może zostać szybciej sprzedany;
2. Im cena wywoławcza jest bliższa realnej ceny rynkowej – tym wyższe i bardziej realne są składane oferty;
3. Atrakcyjnie wyceniona nieruchomość powoduje, że można spodziewać się kilku ofert, co może dać państwu szansę uzyskania ceny wyższej od wywoławczej;
4. Agenci real estate – którzy pracują w danej okolicy, doskonale orientują się w cenach nieruchomości, dobrze wyceniony dom będzie przez nich chętniej pokazywany i agenci będą zachęcać do jego kupna;
5. Trafiona cena nie musi być zmieniana co kilka dni.
Jeśli dom został wprowadzony na rynek za zbyt wysoką cenę, to w miarę czasu nastąpić muszą zmiany ceny (price adjustments). Zniecierpliwiony właściciel, chcąc zobaczyć ofertę, może być zmuszony do obniżenia ceny wywoławczej nawet poniżej ceny rynkowej!
Ile zwykle udaje się w dzisiejszych warunkach utargować z ceny domu?
Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Jak zawsze wszystko zależy od sytuacji i okoliczności oraz miejsca. Rynek nieruchomości jest rynkiem lokalnym. Wiele zależy od podaży i popytu w danej okolicy. Jak wspomniałem, w Metro Toronto rynek jest bardzo chłonny, ciekawe i dobrze wycenione nieruchomości znikają szybko.
W normalnym zrównoważonym rynku wielu właścicieli, wystawiając swój dom do sprzedaży, zostawia miejsce na negocjację. Zwykle jest to 3-5 proc. powyżej tego, co naprawdę chcieliby oni uzyskać. Zdarzają się jednak przypadki, w których cena jest zawyżona o 10 – 15 proc. Nadmierne zawyżenie ceny prowadzi do nikłego zainteresowania domem. Dom, który znajduje się długo na rynku, w miarę czasu wzbudza coraz mniejsze zainteresowanie. Jeśli zdarzy się, że właściciel domu naprawdę jest zmuszony do szybkiej sprzedaży – może doprowadzić to do sytuacji, że dom zostanie sprzedany znacznie poniżej oczekiwań. Często superokazje dla kupujących wynikają z nieprzemyślanego zawyżenia ceny przez sprzedających.
Właściciel zbyt wysoko wycenionego domu liczy często, że pomimo ceny ktoś złoży ofertę. Zdarza się to czasem, ale cena bywa zwykle za niska i prowadzi do frustracji obu stron.
Agenci orientujący się w cenach domów w danej okolicy będą z daleka omijać te, które są zbyt wysoko wycenione. Jeśli nawet ktoś ten dom zobaczy, to porównując go z innymi domami w okolicy, szybko zorientuje się, że ma do czynienia ze złą inwestycją.
Wróćmy jednak do pytania. Niestety, w ostatnim okresie, ponieważ podaż jest nikła i jest wielu chętnych do kupna, mamy często nawet sytuacje odwrotne, czyli przebijanie wystawionej ceny. Oczywiście pod warunkiem, że dom nie jest wystawiony znacznie powyżej wartości. Tak więc utargowanie na dzień dzisiejszy od 2 do 4 proc. ceny wywoławczej jest tym, czego się możemy spodziewać.
Maciek Czapliński
905-822-2422
Listy z nr. 34
Pomijając politycznie motywowane protesty quebeckich studentów, pozostaje faktem, iż wiedza kosztuje, i to coraz więcej. Każdego roku rosnąca liczba studentów kanadyjskich uczelni poświęca sporo czasu i energii nie tyle na zdobywanie wiedzy, co na poszukiwanie sposobu sfinansowania nauki przez kolejny rok akademicki. Część z nich opuści uczelnie z dyplomem w ręku i poważnym zadłużeniem na koncie. Student rozpoczynający w Ontario trzeci rok pracy na uczelni ma już zazwyczaj około 10 tysięcy dolarów długu; zanim zakończy proces sięgania po podstawowy tytuł naukowy, zadłużenie to zazwyczaj wzrasta do ok. 30 tysięcy dolarów.
Jak wynika z najnowszego raportu BMO opublikowanego przed tygodniem, sprawa uiszczenia wszystkich opłat i zapewnienia sobie odpowiednich zapasów gotówki na czynsz i zakupy żywnościowe to najpoważniejszy czynnik wywołujący stres u akademickiej młodzieży Kanady. I nie dotyczy to jedynie młodych ludzi zabiegających o wiedzę na uniwersytetach; niewiele tańsze jest – jak się okazuje – zdobywanie wiedzy na mniej pozornie kosztownych college'ach.
Według raportu, jedna trzecia młodych ludzi napotka poważne trudności w procesie finansowania nauki po ukończeniu szkoły średniej. Połowa studentów musi korzystać z pożyczek. Większość absolwentów kanadyjskich uczelni opuści je z zadłużeniem w wysokości ponad 20 tysięcy dolarów. Jedna piąta musi liczyć się z wejściem w dorosłe życie zawodowe z długiem przekraczającym 40 tysięcy dolarów.
Nie ma co liczyć na to, że koszty te ulegną redukcji w wyniku jakiejś nieokreślonej bliżej reformy finansów wyższych uczelni. Żądania quebeckiej młodzieży, aczkolwiek spektakularne i zmieniające oblicze polityczne prowincji, są skazane na porażkę. Wiedza kosztuje, kosztować będzie, a koszt ten będzie tylko rósł.
Przygotowując oceny stanu finansów moich klientów, zawsze podkreślam wagę oszczędzania na kontach RESP. To najlepszy sposób wykorzystania pieniędzy, jaki znam. W większości przypadków, do zgromadzonych sum i wyników inwestycyjnych, obok dopłat oferowanych przez skarb państwa, prowadzące programy RESP firmy i instytucje finansowe dodają swoje własne dopłaty – często o znaczącej wysokości.
Znaczenie tych decyzji jest kapitalne. Znam przypadki, kiedy samotna matka, wychowująca dwójkę dzieci, jest w stanie zapewnić obojgu możliwość kontynuowania nauki powyżej szczebla szkoły średniej dzięki oszczędnościom zgromadzonym na kontach RESP. Jest to metoda niewątpliwie bardziej skuteczna – a nie tylko bezpieczniejsza – niż zaciąganie pożyczek z kont OSAP. I likwiduje to podstawową wątpliwość, jaka pojawia się coraz częściej w umysłach młodych ludzi: czy aby naprawdę warto zabiegać o możliwość dalszego kształcenia się, skoro to tak dużo kosztuje i wiąże się z takim obciążeniem finansowym na początku życiowej drogi.
Brutalne prawa rynku finansowego skutecznie uczą młodych ludzi gospodarowania własnymi pieniędzmi oraz wad i zalet inwestowania poważnych sum we własne wykształcenie. Jest to jednak wiedza zdobywana wysokim kosztem. Młodzi ludzie ograniczają swoje wydatki w trakcie studiów, przyzwyczajają się do oszczędności i rozwagi w wydatkach, ale zarazem – ograniczają swoje możliwości poznawcze w okresie, kiedy ma to największe znaczenie, kiedy umysł jest najbardziej chłonny. Bywa, że ograniczają też swoje wybory życiowe (odkładanie małżeństwa, by nie rozpoczynać wspólnego życia z poważnym zadłużeniem).
A wszystko dlatego, że rodzice nie uznali za stosowne odłożyć 50 czy 100 dolarów miesięcznie – gdy szkrab był jeszcze blisko podłogi – na cel kształcenia pociechy, gdy już podrośnie.
Kamila - Można zapytać od jak dawna jest Pani w Kanadzie?
- Od wczoraj.
- Mówi Pani poważnie?
- Tak.
- Wczoraj Pani przyjechała na stałe?
- Nie, broń Boże.
- Dlaczego "broń Boże"?
- No bo gdzie mi będzie lepiej niż w domu?
- No właśnie. O to pytam, czy ludzie nie żałują wyjazdu, a Pani wyemigrowałaby z Polski?
- Nie.
- Dlaczego?
- Lubię być w Polsce, tam jestem u siebie, dobrze się czuję.
- A rozumie Pani tych ludzi, którzy tutaj są?
- Tak, moja mama jest tutaj od 20 lat.
- W Polsce najlepiej?
- W Europie jest mi dobrze, a tu jakoś tak... Tu jest inaczej, tu jest fajnie na wakacjach.
- Co tutaj jest innego niż w Europie?
- Wszystko jest inaczej - domy, samochody, ulice, jest inaczej.
- Woli Pani Europę?
- Zdecydowanie!
Honorata - Czy warto było wyjeżdżać z Polski?
- Tak średnio. Po prostu jest ta tęsknota za krajem, za rodziną, ale tutaj mam drugą rodzinę i jakoś jest.
- Ale gdyby Pani patrzyła z dzisiejszej perspektywy na tamtą decyzję, podjęłaby Pani ją jeszcze raz?
- Trudne pytanie. Jestem w tej dobrej sytuacji, że mogę do Polski wyjeżdżać, bywam co roku, tu mam syna, bywam trzy - cztery miesiące w Polsce, więc nie jest tak źle.
Halina - Jak długo Pani tu jest?
- Przeszło 20 lat.
- Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie żałuje Pani tamtej decyzji?
- Trochę!
Nie wyjeżdżałaby Pani, wiedząc to wszystko, co Pani wie dzisiaj?
- Raczej nie.
- Można zapytać, czym wówczas Pani się kierowała?
- Akurat nam tu nie za bardzo wyszło. Akurat nam, bo może inni ludzie akurat są tutaj szczęśliwi. My akurat nie.
- A czym się Pani kierowała, wyjeżdżając z Polski?
- A jakoś dużo ludzi wtedy jechało...
- I gdzie najpierw tu, wprost do Kanady?
- Nie, nie nie, o to była droga krzyżowa, można powiedzieć - przez Włochy, tam też nie było za wesoło, nie było za luksusowo. Zresztą trudno wymagać jakichś takich warunków, ale raczej były tragiczne.
- Czyli zostałaby Pani w Polsce?
- Tak. Warunki we Włoszech były fatalne, a tutaj też nikt na nas nie czekał. Akurat tak to się stało w naszym przypadku.
Kazimierz - Jak długo Pan tu jest, w Kanadzie?
- O, już 20 lat.
- Patrząc z dzisiejszej perspektywy, żałuje Pan tej decyzji?
- Nie mogą Panu odpowiedzieć - sam jestem w rozterce, bo wie pan, taki los. A wybór nastąpił, no nie wiem...
- Prawdopodobnie, gdyby inaczej było w Polsce, prawdopodobnie bym tutaj nie był.
- Gdyby Pan wszystko wiedział, co Pan wie dzisiaj, toby Pan nie wyjeżdżał?
- A proszę pana, gdybym ja wszystko wiedział, co dzisiaj wiem, to bym się chyba nie chciał urodzić.
Józefa - Mogę wiedzieć, jak długo jest Pani tutaj, w Kanadzie?
- 19 lat. - Z perspektywy tych lat nie żałuje Pani, że wyjechała?
- Nie. Ciężką pracą doszłam do wszystkiego. Byłam samotną matką z trójką dzieci. Wszyscy skończyli uniwersytety. Uważam, że jest to piękny kraj, nie mam na co narzekać, proszę tylko o zdrowie.
- Wszystko dobrze się ułożyło?
- Tak.
A gdy pani wyjeżdżała, było trudno?
- Nie znałam języka, ale wie pan, w każdy wieczór po kilka słów i po roku czasu już mówiłam, jak mówiłam, to mówiłam, ale mówiłam.
- To wszystko pomogło?
- Pomogło! Ja nie mam co narzekać, to jest piękny kraj, ludzie są wspaniali. Z pracą jest teraz gorzej, ale wie pan, każdy musi sobie radzić.
- Nie tęskni Pani za Polską?
- O, co roku jeżdżę na 6 tygodni.
- Można to tak załatwić, że tutaj ma się pracę, karierę...
- Można wszystko pogodzić, jak się chce, nie widzą żadnych przeszkód.
Jednym z najbardziej popularnych programów imigracji do Kanady jest program Federal Skilled Worker (emigracja punktowa).
Na podstawie właśnie tego programu emigranci z całego świata mogli osiedlać się w Kanadzie, pod uwagę brane było wykształcenie, zawód, wiek (dodatnie punkty do 49 lat), znajomość angielskiego, posiadanie rodziny w Kanadzie, posiadanie odpowiednich początkowych funduszy lub oferty pracy, staż pracy za granicą i inne. Program zmieniał się już kilkakrotnie, ostatnio ministerstwo wprowadziło zmiany 1 lipca, przyjmując jedynie kandydatów posiadających oferty pracy.
Obecnie zapowiedziane są zmiany. Program dostosowuje się do nowej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej, oparty jest także na prowadzonych statystykach i badaniach odnośnie do procesu integracyjnego nowych imigrantów. Pierwsza zmiana, na jaką zwróciłam uwagę, to zmiana kryterium wieku, za jaki dostaje się dodatkowe punkty. Otóż z wieku preferowanego do 49 lat w starym prawie, zmieniono obecnie wiek preferowany na wiek do 35 roku życia. Domyślam się, że zbyt mały przyrost naturalny Kanady zmusza rząd do sprowadzania młodych imigrantów. Ponadto młodzi łatwiej przystosowują się do nowego otoczenia i mają większe szanse przekwalifikowania się zawodowo.
Nowy program federalny wymaga, by znać język angielski lub francuski. Za znajomość pierwszego języka punktacja będzie większa.
Jest to jeden powód, dla którego nasi rodacy często nie mogą przeskoczyć imigracyjnej poprzeczki, natomiast inne narodowości, jak Hindusi, Filipińczycy, Afrykanie, Jamajczycy nie mają z tym większych problemów, ponieważ od dziecka uczą się anielskiego i angielski jest w tych państwach urzędowym językiem. Punkty będą także przyznawane za znajomość języków partnera/współmałżonka.
Nowy program będzie także preferował kandydatów z kanadyjskim stażem-doświadczeniem, a nie zagranicznym. Zapowiada się także zniesienie procedury Arranged Employment Opinion, każdy kandydat chcący wykazać się ofertą w Kanadzie będzie musiał przedstawić w zamian Labour Market Opinion. Osoby wtajemniczone wiedzą, że otrzymanie LMO jest trudniejszą, bardziej skomplikowaną procedurą.
Oczywiście program federalny FSW nie jest jedynym programem, wiele możliwości imigracyjnych można znaleźć w imigracyjnej jurysdykcji prowincji, np. program z Quebecu lub Alberty.
Pomagamy naszym klientom imigrować w programach prowincji (Quebec, Alberta).
Izabela Embalo
Licencjonowany Doradca
Prawa Imigracyjnego
Commissioner of Oath
UWAGA! Oferujemy również usługi notarialne (Commission of Oath)
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ DO KANADY PROSIMT O KONTAKT:
416-515-2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript." style="margin: 0px; padding: 0px; border: 0px; outline: 0px; vertical-align: baseline; background-color: transparent; text-decoration: none; ">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript." style="margin: 0px; padding: 0px; border: 0px; outline: 0px; vertical-align: baseline; background-color: transparent; text-decoration: none; "> Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript." style="margin: 0px; padding: 0px; border: 0px; outline: 0px; vertical-align: baseline; background-color: transparent; text-decoration: none; ">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA NASZEJ STRONY:
www.emigracjakanada.net
Jubileusz Związku Polaków na Łotwie (1922-2012)
Napisane przez Leszek WątróbskiZwiązek Polaków na Łotwie został założony przed II wojną światową – w roku 1922. Po osiemnastu latach działalności władze sowieckie, w listopadzie roku 1940 podjęły decyzję o jego likwidacji – jako jednej z ostatnich polskich organizacji na Łotwie.
Związek reaktywowano dopiero w niepodległej Łotwie, w listopadzie 1989 roku. W czasach sowieckich polityka państwa była kierowana na zagładę byłego dorobku kulturalnego. Zamknięto wówczas wszystkie polskie szkoły, stopniowo niszczono pałacyki, folwarki, ogrody, cmentarze i inne pomniki kultury polskiej na Łotwie.
W latach siedemdziesiątych XX wieku działał na Łotwie Klub Kultury Polskiej "Polonez". Jego założycielką (1978) była Wanda Puķe. "Polonez" istniał w Domu Kultury Budowniczych w Rydze. Z niego, w roku 1988, powstało Towarzystwo Kultury Polskiej. Podobne Towarzystwa zaczęły też powstawać w innych miastach: Daugawpilsie (dawnym Dyneburgu), Rezekne (dawnej Rzeżycy), Iłukście i Jełgawie. Wszystkie one połączyły się następnie w Związek Polaków na Łotwie.
Obecnie Stowarzyszenie "Związek Polaków na Łotwie" jest społeczno-kulturalnym dobrowolnym związkiem osób, utworzonym dla dobra publicznego i realizacji celów, określonych statutem, nieskierowanym na osiągnięcie dochodu i działającym zgodnie z przepisami prawa Republiki Łotewskiej. Działalność Związku Polaków na Łotwie prowadzona jest w sposób otwarty, demokratyczny i konstytucyjny. Związek Polaków na Łotwie przeciwdziała wszelkim poczynaniom, noszącym cechy rasizmu, dyskryminacji i szowinizmu. Związek Polaków na Łotwie jest prawnym spadkobiercą (polskich) organizacji przedwojennych (1900–1941), w tym również polskich zjednoczeń katolickich. Związek uzyskuje osobowość prawną po rejestracji w registrze stowarzyszeń i zjednoczeń.
Celem działalności Związku jest: zachowywanie tożsamości etnicznej oraz rozwój języka i kultury Polaków mieszkających na Łotwie; identyfikacja i ochrona zabytków kultury polskiej; wszechstronny rozwój kultury polskiej jako niezbywalnego elementu dorobku kulturalnego narodów Republiki Łotewskiej; restytuowanie i rozszerzenie sieci polskich placówek oświatowych i sportowych; organizacja nieskrępowanego rozpowszechniania i wymiany informacji o działalności Związku i innych organizacji polonijnych za pośrednictwem prasy, radia, TV i innych środków przekazu, również w języku polskim; działalność charytatywna i wreszcie popieranie dążeń narodu Łotwy w stworzeniu niezależnego, demokratycznego i samorządnego państwa.
Fot. Polacy na cmentarzy w Daugawpilsie
Faktyczne jednak ponowne odrodzenie polskości nastąpiło na Łotwie jednocześnie z łotewską "Atmodą" ("Przebudzeniem"). Symbolem polsko-łotewskiej jedności była, jest i będzie śp. Ita Maria Kozakiewicz (1955–1990) – pierwszy prezes Związku.
W tym samym czasie zaczęły powstawać polskie szkoły. Pierwsze klasy istniały w łotewskiej średniej szkole nr 3 w Rydze, a w Daugawpilsie przy Uniwersytecie. Dziś mamy pięć szkół: trzy średnie – w Rydze, Daugawpilsie i Rezekne oraz dwie podstawowe – w Krasławie i Jekabpiłsie (dawne Jakubowo).
Organizowano też chóry, prezentujące polski folklor, które istnieją dziś w kilku miejscowościach: w Rydze (Polonez, Wisła), w Daugawpilsie (Promień), w Rezekne (Jutrzenka) i w Krasławie (Strumień). Na Łotwie występują ponadto mniejsze lub większe zespoły taneczne polskiego tańca ludowego. Najlepszy z nich to "Kukułeczka" działający przy Polskiej Średniej Szkole im. J. Piłsudskiego w Daugawpilsie pod kierownictwem Żanny Stankiewicz.
Na Łotwie mieszka obecnie ponad 60 tysięcy Polaków i osób polskiego pochodzenia. Największe ich skupiska znajdują się w Rydze i Daugawpilsie w Łatgalii – we wschodniej części Łotwy. Niestety, bardzo wielu z nich, na skutek wieloletniej rusyfikacji, słabo zna język polski.
Związek Polaków na Łotwie posiada swoją siedzibę w Rydze w gmachu Towarzystw Kultur Narodowych Łotwy im. Ity Kozakiewicz. Związek Polaków to dziś instytucja jednocząca wszystkich rodaków na całej Łotwie. Wielu z nich ściśle współpracuje z łotewską społecznością i jednocześnie podtrzymuje więzi ze swoją historyczną ojczyzną. Cechą charakterystyczną łotewskich Polaków jest mocno rozbudowana świadomość narodowa. Jest ona wynikiem silnego związku emocjonalnego ze starą ojczyzną i z jej historią. Polaków łączy również przynależność do Kościoła katolickiego i aktywne życie religijne. Życie społeczności polskiej na Łotwie można uznać za pozytywny przykład procesu integracji.
Obok Związku Polaków działają na Łotwie: Liga Polskich Kobiet – zajmująca się pracą charytatywną; Dom Polski w Daugawpilsie; Przedszkole Polskie w Daugawpilsie oraz polskie szkoły: Polska Szkoła Średnia im. Ity Kozakiewicz, Polska Szkoła Średnia im. Józefa Piłsudskiego w Daugavpilsie, Polska Szkoła Średnia im. Stefana Batorego w Krasławiu oraz Polska Szkoła Podstawowa w Rēzekne i Polska Szkoła Podstawowa w Jēkabpils.
Od stycznia 1998 roku na Łotwie działa też Związek Młodych Polaków. Jego celem było początkowo gromadzenie i jednoczenie młodych ludzi polskiego pochodzenia oraz tych, którzy interesują się polską kulturą, językiem i współczesną polską rzeczywistością. Zorganizowanie ZMP na Łotwie dało młodzieży możliwość regularnego spotykania się oraz komunikowania w gronie swoich rówieśników polskiego pochodzenia mieszkających na Łotwie. Dzięki tej organizacji młodzi ludzie mieli również możliwość brania udziału w różnych międzynarodowych imprezach.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
Szczecin
Wiadomości z Kanady i Toronto 24. 08. 2012
Napisane przez Katarzyna Nowosielska- Augustyniak/Andrzej KumorPółnoc jest nasza
Iqualit Premier federalny Stephen Harper kontynuował w czwartek wizytę na Dalekiej Północy. W tym dniu rząd federalny ogłosił o przeznaczeniu 188 mln dol. na budowę i działalność nowego ośrodka badawczego, który "ma mieć fundamentalne znaczenie dla ochrony kanadyjskiej suwerenności nad tymi terenami".
Premier poinformował o tym w Nunavucie, wymieniając dwie firmy architektoniczne, wybrane do prac projektowych nad nowym Canadian High Arctic Research Station, która ma się mieścić nad Cambridge Bay.
Daleka Północ stanowi zasadniczą część naszej tożsamości, przyszłości, naszej kultury – mówił szef rządu federalnego. Nowy ośrodek kontynuował będzie badania, których celem jest wsparcie odpowiedzialnego wykorzystywania zasobów Północy, monitorowania zmian środowiska naturalnego oraz wspierania dobrobytu mieszkańców tych terenów.
Ośrodek ma być uruchomiony w 2017 roku i zatrudniać od 35 do 50 osób.
Premier Harper podkreślił, że Kanada musi znać swoją północ, aby móc egzekwować prawa do niej.
Konserwatywny rząd obiecywał takie centrum badawcze jeszcze w roku 2007.
Premier federalny Stephen Harper odwiedził wcześniej kopalnię złota i miedzi Minto oddaloną około 240 kilometrów na północ od Whitehorse.
W stolicy Terytoriów Północno-Zachodnich stwierdził, że wykorzystanie zasobów naturalnych i rozwój północy są spełnieniem "wielkiego marzenia narodu". W ten sposób nawiązał do hasła konserwatystów, którzy od wyborów w 2006 roku stawiali na północ.
– Czas północy nadszedł – mówił Harper w poniedziałek do ok. 300 wspierających go konserwatystów. – Zachęcam ludzi, by zaczęli dostrzegać działania na tych terenach. Na razie może jeszcze ich skutków nie widać, ale to się zmieni w ciągu dekady.
Zasoby naturalne północy stały się punktem zainteresowania premiera, gdy w innych krajach wzrosło zapotrzebowanie na nie.
Konserwatyści zamierzają ponownie przeanalizować proces akceptacji projektów dotyczących wykorzystania zasobów i przepisów, również tych dotyczących oceny środowiskowej, co ma ich zdaniem przyspieszyć rozwój. Zdaniem rządu obecnie wdrażane są 24 projekty, które potencjalnie przyniosą 38 miliardów dolarów.
Zdaniem Harpera, takie inwestycje i zmiany przepisów leżą w długoterminowym interesie Kanady.
Opozycja twierdzi natomiast, że od dyskusji odsuwani są działacze lokalni.
Carolyn Bennett z Liberal Aboriginal Affairs twierdzi, że mieszkańcy Północy zasługują na coś więcej niż doroczne zdjęcie z premierem i jego obietnice bez pokrycia. Już czas, żeby rząd zaczął ich traktować jako równoważnych partnerów.
Pisałam już o French River, wpadającej do Georgian Bay - zatoki jeziora Huron, rzece położonej 300 km od Toronto na północ. Jej delta tworząca labirynt odnóg wśród granitowych skał, stwarza dziesiątki możliwości spływów canoe lub kajakiem, a i łodzią motorową można się tam wybrać, bo przeszkód w postaci przenosek jest niewiele, korzystamy więc z tego ile się da. Tym razem oddalamy się trochę od Georgian Bay.
Startujemy tak jak poprzednim razem z Hartley Bay Marina. Cztery osoby plus dwa koty. Płyniemy tak jak przedtem do Ox Bay, a z niej już nową trasą w górę rzeki wpływamy do Pickerel River. Wpłynięcie to nie jest takie łatwe, wiatr w twarz stawia nas w miejscu, musimy się na sam początek porządnie namęczyć. Pickerel River wynagradza nam ten wysiłek, bo choć pod prąd, wiatr się zmienia i wieje w plecy, popychając nas do przodu. Rzeka płynie prosto w dolnym jej odcinku, lewy brzeg równy, prawy rozlewa się na liczne odnogi w kierunku Georgian Bay. W miarę dziko, trochę cottage'ów.
Podpływają do nas rangersi, niezbyt sympatyczni na początku, po sprawdzeniu wykupionego pozwolenia stają się milsi.
Po około 10 km Pickerel skręca w prawo, rozlewając się w zatokę z wieloma granitowymi wyspami (opisuję ją od ujścia, więc trochę odwrotnie), szukamy tu miejsca na pierwszy biwak. Znowu wiatr w twarz. Znajdujemy miejsce wyglądające na wyjątkowo piękne, na lekko wyniesionej skale na cyplu, ale w momencie przybijania Edyta stwierdza, że śmierdzi tu czymś i to jest naftalina. Coś się jej wydaje, stwierdzamy. Wypakowujemy rzeczy i stajemy osłupiali. Cały kemping usłany kulkami naftaliny. Wiem, że gdzieniegdzie można wyczytać, że to odstrasza niedźwiedzie, ale żeby aż tak się bać, by przytaszczyć tu tego dobrych parę kilogramów? Równie dobrze tę rolę mogłoby spełnić stare futro babuni. Zbieramy pieczołowicie kulki, niestety, wiele jest rozdeptanych. Jak oni tu wytrzymali w tym potwornym smrodzie? Teraz doceniam silny wiatr, który jest dla nas zbawieniem, bo zwiewa natychmiast zapach kulek.
Rano ruszamy dalej, Pickerel znowu się prostuje, po mniej więcej ośmiu kilometrach dopływamy do autostrady nr 69. Tu już cottage przy cottage'u. Środkiem rzeki płynie motorówka ciągnąca nową przystań na beczkach, potem druga, i jeszcze jedna. Jakaś wyprzedaż była po drodze? I jeszcze facet z materacami, materace z przodu, nie mamy pewności, czy nas widzi, więc płyniemy do prawego brzegu. Okazuje się, że widzi, zrobił sobie małą szparkę, żeby mieć podgląd na to, co dzieje się przed nim. Ciągną wszyscy te zdobycze większe od nich jak mrówki do swoich domków. Prawy brzeg bardzo stromy, na górze cottage'e, dość gęsto, jedne malutkie i biedniutkie, drugie solidne, od wszystkich jednak wiodą długie strome schodki do pomostów na dole. Każde schodki inne, jedne wykute w skale, inne drewniane, zdobione, jeszcze inne metalowe, finezyjne. Przypominają scenografię z filmu "Imię Róży". Zmuszeni przez intensywny ruch pośrodku do przybliżenia się bardzo blisko brzegu, wymieniamy grzecznościowe uwagi z opalającymi się na pomostach ludźmi, a to że pogoda piękna, a to że jeszcze przyjemniejsza bryza. Przepływamy pod autostradą, pod nią dziesiątki jaskółek, porobiły tu sobie gniazda, zaraz potem jeszcze most kolejowy. Tuż przy autostradzie i torach domki. Jak w takim huku wypoczywać?
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8316#sigProId062b8cc5d1
Pickerel River wpływa w Cantin Lake. Wiatr wieje cudownie w plecy. Nastawiam kapok, pcha! Mogłabym wyciągnąć spod kotów karimatę, byłby wspaniały żagiel, ale takiego świństwa zwierzętom nie będę robić. Na zatoce facet na pełnym gazie ciąga dzieci na dmuchanej oponie, obserwuję go w strachu, czy dobrze wymierza odległość i czy dzieciaki nie łupną w brzeg albo w nas. Robi koła koło canoe, jakby mało miejsca było na wielkiej zatoce, a my musimy co chwila ustawiać się do fal. Zostawiamy Pickerel i dopływamy do przenoski. Jedna z odnóg French River postanowiła opuścić rzekę-matkę i połączyć się z Pickerel, na tej drodze spotkała zaporę z granitowych skał, spiętrzyła się w małe jeziorko i pokonała ją wąskim niewielkim kanionem zakończonym wodospadem. Przy wodospadzie kilku Hindusów łowi ryby. Przenosimy canoe, koty idą na własnych łapach, przepływamy jeziorko i przeszkoda w postaci płycizny, trzeba wysiąść i po kamieniach ciągnąć łodzie kilkaset metrów.
Mijamy olbrzymie wyspy – to teren rezerwatów, na mapie duże ostrzeżenie "nie wolno biwakować", gdzieniegdzie wiekowe już domki letniskowe wciśnięte w tereny porośnięte solidnym liściasto-świerkowym lasem. Dopływamy do Głównego Kanału French River, na cypelkach mnóstwo miejsc kempingowych, ale wszystkie zajęte, kto pierwszy ten lepszy. Skręcamy w zatoczkę, jest miejsce! Prawdopodobnie ci przy Głównym Kanale pływają bez mapy i zajmują widoczne z daleka miejsca. Rozbijamy się, wieszanie plecaków, bóbr z żeremia obok obserwuje nas z wody, o zachodzie słońca zwyczajowy tutaj jak widać zmasowany atak komarów zmusza nas do wczesnego spania.
Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, a mamy kierować się teraz z biegiem rzeki i przepływać widowiskowy kanion, widoczny z mostu na 69-tce. Docieramy ponownie do autostrady, koty wyglądają ze schowanka, szum samochodów napełnił je nadzieją na rychły koniec ekscesów Arcykotów, czyli nas. A tu nic z tego! French River płynie tutaj w wąskim spektakularnym kanionie o skalistych wysokich brzegach. Można go podziwiać ze specjalnej kładki zrobionej przy nowym Visitor Center przy moście na drodze nr 69. Tyle razy przejeżdżałam tutaj, patrzyłam na kanion, a on nęcił – przepłyń mnie. Teraz tu jestem, ale z dołu nie wygląda już tak groźnie i tajemniczo. Kończy się wodospadem o wielu stopniach, można tu dojść krótkim szlakiem wzdłuż kanionu z Visitor Center. Pada, zdjęcia będą kiepskie, szkoda. Płyniemy do ostatniego postoju na wyspie, licząc, że zdążymy przed deszczem, niestety, oberwanie chmury. Przeczekujemy je na canoe pod rozciągniętą plandeką. Następnego dnia powrót do cywilizacji, co z jednej strony jest faktem smutnym, ale z drugiej też ma swoje plusy...
Na tę trasę mieliśmy cztery dni, po pięć – sześć godzin pływania dziennie, można ją pokonać spokojnie w trzy dni, a kajakarzom i dobrym wioślarzom na canoe nie zajmie więcej niż dwa dni.
Joanna Wasilewska
Fot. A. Jasiński/J. Wasilewska
Witajcie drodzy czytelnicy,
Jestem bardzo daleko od Was, ale wiem, że z dużym zainteresowaniem czytacie fragmenty mojej książki. Dlatego postanowiłem do Was napisać i opowiedzieć, co u mnie słychać.
Już ponad miesiąc jestem w szpitalu i wszystko na to wskazuje, że z Bożą pomocą moje życie ulegnie zmianie. Od wypadku (minęło14 już lat) oddychałem przez rurkę tracheotomiczną. Od kilku dni, po bardzo skomplikowanej operacji, oddycham już bez niej! Jestem bardzo szczęśliwy, bo po 14 latach wreszcie usłyszałem swój głos! Z radości chce mi się biegać i skakać i śpiewać i latać, mam w dłoniach cały świat. Z chwilą usunięcia rurki narodziłem się na nowo. Szalejący optymizm porywa moje myśli w miejsca pełne nowych możliwości. Niebawem tam dotrę naprawdę.
Jestem na dobrej drodze do lepszego życia, zaczynam głośno mówić i samodzielnie odkrztuszać. Od tego właśnie zależy moja przyszłość. Jeśli będę odkasływał, to nigdy nie wrócę do tej rurki i będę szczęśliwy. Żebym mógł bezpiecznie wrócić do domu i przejść przez ten trudny etap, potrzebuję inhalatora i koncentratora tlenu. Z tymi rzeczami będzie mi łatwiej każdego dnia być coraz silniejszym i bardziej niezależnym. Będę Wam bardzo wdzięczny, jeśli pomożecie mi uzbierać kwotę 3 tys. zł na zakup tych rzeczy.
Pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam na moją stronę www.mariuszrokicki.pl.
Tu obejrzyj film o Mariuszu
Chciałem udowodnić tej cholernej wodzie, że się jej nie boję. Dziwne, traktować wodę jak swojego śmiertelnego wroga, prawda? Ale tak właśnie było ze mną – pamiętacie pojedynek na obozie rehabilitacyjnym? Czekaj, ty cholero! – pomyślałem. – Pojadę do ciebie i zobaczysz, że jestem, żyję i mam się dobrze. Będziesz musiała skreślić mnie z listy swoich ofiar! Pojechaliśmy dokładnie w to samo miejsce, gdzie skoczyłem. Nie bałem się, zwyciężyłem.
Po drodze mogłem pokazać Asi i Rafałowi swoją szkołę (miałem opinię strasznego rozrabiaki, rodzice byli nieustannie wzywani przez nauczycieli) i bank, w którym pracował tata. Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej waliło mi serce. W końcu Rafał wjechał na podwórko i zobaczyłem mój traktor. Serce omal nie pękło z żalu – byłem przywiązany do tej maszyny i tak bardzo chciałbym nią znów pojeździć. Po chwili usłyszałem szczekanie Aresa – bestia szczekała na mnie! Wybaczam mu jednak: nie widział, że to ja, był za daleko.
Mój przyjazd miał być dla mieszkańców wioski tajemnicą. Nie chciałem, żeby zobaczyli, że ten krzepki Mariusz jest niepełnosprawny. Tajemnicy nie dało się jednak utrzymać i wciąż ktoś się pojawiał. Nie było to łatwe: znosić pełne litości spojrzenia i udawać, że wszystko jest w porządku. Na szczęście dominowała radość z powrotu do domu i przekonanie, że muszę nabrać sił, aby znów tu przyjechać.
Niepewny los, ciągły strach i stres:
Żyję jak nieschwytany przestępca.
W Radomiu okazało się, że ból nie ustępuje. Zabieg, który miał przynieść ulgę, w ogóle nie pomógł. Moja irytacja rosła, a jedynym wsparciem była modlitwa. Znów zacząłem przekonywać Boga, że nie mam już siły. Nawet pisanie nie pozwalało zapomnieć o bólu. Tyle wizyt w szpitalu, leków i zabiegów, a nic nie pomogły. Nie mogłem siedzieć na wózku, bo ból był nie do wytrzymania. Nie potrafiłem się nawet uśmiechnąć do odwiedzających mnie przyjaciół. Wróciły samobójcze myśli. Do tego był to czas Bożego Narodzenia – znów samotne święta.
Na szczęście Asia wpadła na pomysł, że sylwestra spędzę z nią u Haliny, która pracowała w moim pawilonie. Bardzo się ucieszyłem, bo Halina jest nie tylko fajna, uczynna i dobra, ale do tego robi najlepsze na świecie ogórki kiszone. Jak zwykle jednak pojawiły się problemy: na dzień przed dopadła mnie gorączka. W końcu pokonaliśmy ją antybiotykiem. W domu Haliny były dwie imprezy: jedną organizowała gospodyni, a drugą jej syn Arek. Udało mi się wkręcić na obie! Byłem bardzo szczęśliwy. Halinko, Asiu – tym sylwestrem dałyście mi bardzo dużo.
W nowym roku nie brakowało kolejnych infekcji dróg moczowych. Z czasem udało się jednak znaleźć sposób na ten wściekły ból brzucha: dożylne zastrzyki z tramalu. Wprawdzie nie gasiły bólu całkowicie, ale w dużym stopniu go osłabiały. Powoli zaczynała mi wracać radość życia, a pisanie pozwalało na ucieczkę od problemów codzienności.
Latem postanowiłem znowu pojechać do rodziców na wieś, a na wspólny wyjazd namówiłem Asię, Rafała i Halinę. Po drodze opowiadałem im o dawnym życiu i uświadamiałem sobie, jakie to numery kiedyś odstawiałem, co robiłem na dyskotekach... W okolicy znali mnie wszyscy. W przeciwieństwie do poprzedniej wizyty, teraz nie bałem się ludzi i machałem do nich na powitanie. Ares ponownie przywitał nas szczekaniem, ale gdy podjechałem bliżej i popatrzyłem mu w ślepia, uspokoił się i zaczął merdać ogonem. Za to drugi pies – Dubi – szczekał na mnie tak, że aż mu piana z pyska leciała. Nawet Ares się wkurzył i zaczął szczekać z kolei na niego, jakby chciał powiedzieć: "Przymknij się! Czego szczekasz?".
Tata pokazał mi tunele z papryką. Widok tych upraw to była rozkosz dla moich oczu. Jak mi tego brakuje! Jeden dzień, chciałbym na jeden dzień wrócić do zdrowia i mógłbym nawet wyrywać chwasty: choć tego nie znosiłem, to plewiłbym je teraz bez wytchnienia. Oddałbym wszystko za jeden taki dzień.
Przez cały czas ktoś przychodził z wizytą: rodzina, sąsiedzi, a nawet paru kolegów. Na początku było z nimi nieco drętwo, bo nie wiedzieli, jak się mają zachowywać. Kiedy jednak dotarło do nich, że nie zamierzam słuchać, jaki to jestem biedny i ojej, sytuacja się poprawiła. Zaczęliśmy wspominać dawne czasy i opowiadać, co razem wyprawialiśmy... Zrobiliśmy grilla, napiłem się nawet piwa. Z każdą chwilą nabierałem mocy i energii – dom i rodzina dawały mnóstwo siły, szkoda było wyjeżdżać.
Powrót był jak wygnanie z raju. W Radomiu wróciłem do "terapii wierszowej"; udało się nawet zorganizować wyjazd z wizytą do Leszka, którego poznałem na rehabilitacji. Spotykałem się z przyjaciółmi i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie... Tak, zgadliście. Znów infekcja dróg moczowych, z wściekłym bólem w dodatku. Mój organizm był coraz bardziej uodporniony na standardowe antybiotyki, więc musiałem brać kolejne – droższe i silniejsze. Przypomniał mi się widok z dzieciństwa: dziadek otoczony dziesiątkami lekarstw. Ja wyglądałem teraz niemal tak samo. Byłem młody, a moje życie wyglądało i było jak starość – wkurzało mnie to. Infekcja za infekcją, koszmar. Ledwo udawało się wyleczyć jedną, zaczynała się kolejna. Zawsze ten sam scenariusz: potworne dreszcze, zimny pot i ból przy sikaniu. Nie mogłem tego pojąć: po wymianie cewnika miało być tak dobrze! I co?
W końcu trafiłem do pani urolog, która w Radomiu cieszyła się dobrą sławą. Opowiedziałem jej o wszystkim, a ona zaczęła podejrzewać piasek w nerkach. Zleciła odpowiednie badania i leki, a ja znów zyskałem nadzieję, że uda się rozwiązać problem infekcji. Dodała też, że chce mnie leczyć odpowiednim antybiotykiem w razie potrzeby, a nie – jak to było do tej pory – na chybił trafił. Powiedziała, że takie leczenie jest nieodpowiedzialne, szkodliwe dla pacjenta i prowadzi do uodpornienia się na antybiotyki. Skąd mogłem o tym wiedzieć? Ufałem tym, którzy do tej pory leczyli mnie z infekcji – nie miałem podstaw, aby im nie ufać. Nagle słyszę, że to, co robili, było złe. Jednocześnie jednak zacząłem wierzyć, że tym razem skończą się moje problemy. Jak to możliwe, że medycyna nie ma sposobu na ten pieprzony ból?! Kolejne badania prowadzone przez urolog nie przyniosły odpowiedzi. Znów zaczęła się infekcja, a pocieszeniem miało być to, że tym razem dostanę odpowiedni antybiotyk.
Powiem szczerze: pogodziłem się z tym, że jestem niepełnosprawny. Nie czułem się ani gorszy, ani odrzucony. Potrafiłem się cieszyć najprostszymi rzeczami. Byłbym szczęśliwy, gdyby nie koszmar powracających infekcji – już nie wózek i bezpośrednie skutki wypadku były dla mnie problemem, ale zaklęty krąg infekcji. Przyjąłem wręcz, że będzie bolało cały czas – walczyłem tylko o to, aby złagodzić ból do minimum. Kiedyś potrafiłem żartować i wygłupiać się, co sprawiało, że (podobno) byłem lubiany w wielu szpitalach i na różnych oddziałach. Opowiadałem nawet, że jestem mistrzem świata w skoku do wody, a rurka tracheotomijna to mój medal. Teraz już nie byłem takim wesołkiem.
Infekcje są stałą częścią mojego życia – powracają nieustannie, trwa to do dziś. Moim życiem rządzi emocjonalna huśtawka: gdy nie boli i nie cierpię na infekcję, tryskam humorem i jestem szczęśliwy. Gdy atakuje ból i choroba, załamuję się i wpadam w rozpacz.
Choć gorzkie życie dało mi w kość,
To zawsze obok był taki ktoś,
Kto nie pozwalał upaść mi w dół.
Ból ośrodkowy to przypadłość, która nie do końca jest zbadana, i lekarze nie wiedzą o nim zbyt wiele. Wiadomo jednak, że nie ma ucieczki od środków przeciwbólowych. Konsekwencją ich przyjmowania jest kolejny problem: zaparcia. Musisz się pogodzić nie tylko z kolejnymi wydatkami na tabletki i syropy, ale też z tym, że będziesz miał robione lewatywy. Możesz myśleć sobie co chcesz, ale w takim momencie trudno nie czuć się odartym z godności.
Każdy wieczór spędzałem na rozmowie z Bogiem. Dosłownie: czekałem, aż wszyscy zasną, żebym mógł mówić. Pozwalałem sobie na zupełną szczerość i mówiłem wszystko, czego nie mogłem powiedzieć ludziom. Dzięki temu czułem, że zrzucam wielki ciężar. Dam radę – powtarzałem – tylko trochę mi pomóż! Przypominałem sobie, ile już razy taką pomoc otrzymałem, i nabierałem pewności, że tym razem też nie jestem sam. Wtedy smutki znikają, a ja spokojnie zasypiam. Ten spokój to wiara w Boga – to ona pozwala na takie doznania. Tyle.
Tymczasem problemy z zaparciami się pogłębiały i znów musiałem trafić do szpitala. Patrząc na rentgen jamy brzusznej, lekarz powiedział:
– Ze zdjęcia wynika, że ma pan niedrożność jelit.
Zmroziło mnie, pomyślałem: no to koniec.
Pojawiła się jednak nadzieja. I to z dość niespodziewanej strony – pielęgniarka powiedziała lekarzowi, że oddaję gazy, a to by oznaczało, że diagnoza o niedrożności jelit nie jest przesądzona. Cztery lewatywy później udało się osiągnąć odpowiedni skutek, a ja mogłem – z poczuciem wielkiej ulgi – wrócić do siebie.
Kłopoty z zaparciami jednak trwały, a wszystkie leki i lewatywy były gigantycznym wysiłkiem finansowym. Do tego dorobiłem się anemii. Nie było wyjścia – musiałem szukać pomocy. Prośby zignorował mój wuj, więc razem z Asią zaczęliśmy pisać do różnych firm. Nie było odpowiedzi. MOPS udzielił mi jednorazowej zapomogi – pieniądze rozeszły się dość szybko, ale jestem bardzo wdzięczny tej instytucji, bo urzędnicy pokazali, że widzą i rozumieją mój problem. Od anonimowej osoby dostałem dwieście złotych – kimkolwiek jesteś, bardzo ci dziękuję. Za te pieniądze mogłem zrobić zapas leków na zaparcia.