Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Pierwszą świątynię katolicką w Oszmianach ufundowaną przez króla Władysława Jagiełłę albo – co rozważa Czesław Jankowski – jego brata księcia Witolda, wybudowano w końcu XIV wieku. Kościoły oszmiańskie odrestaurowano dwukrotnie po zniszczeniach w wieku XVI (najazd moskiewski) i XVII (potop szwedzki).
Obecna świątynia parafialna p.w. św. Michała Archanioła została znacznie przebudowana w latach 1900–1908 (do roku 1906 powstała podstawowa bryła świątyni) na podstawie projektu architekta Wacława Michniewicza, który stylem nawiązał do baroku wileńskiego. Oficjalnej jej konsekracji dokonał abp. wileński ks. Romuald Jałbrzykowski w roku 1938 – podczas swej ostatniej przed II wojną światową biskupiej wizyty duszpasterskiej w parafii oszmiańskiej.
Kościół został następnie zamknięty w roku 1948 (po aresztowaniu ks. Holaka), a parafianie zbierali się przy nim na modlitwy. Ówczesne władze starały się ostatecznie zniszczyć parafię i symbole wiary, nakładając m.in. znaczne podatki na wspólnotę parafialną, grabiąc i niszcząc inwentarz kościelny oraz podejmując nieskuteczną próbę zerwania krzyży z wież kościelnych.
W roku 1950 kościół został ostatecznie zabrany katolikom i przekazany do dyspozycji rejonowego domu kultury. Był następnie wykorzystywany jako wieża ciśnień oraz skład lnu. W latach 1955–1959 reaktywował się komitet parafialny, który podjął bezskuteczne działania zmierzające do przywrócenia parafii i zwrotu kościoła. Komitet kierował podania do: Komitetu Centralnego KPZR oraz imiennie Nikity Chruszczowa, Nikołaja Bułganina (premiera ZSRS), Klimenta Woroszyłowa (przewodniczącego Prezydium Rady Najwyższej ZSRS), prokuratora generalnego ZSRS, wydziałów kultury w Moskwie i Mołodecznie, rejonowego komitetu wykonawczego w Oszmianie, a także ambasady PRL w Moskwie oraz gazety "Prawda".
W nocy z 23 na 24 lipca 1959 roku w kościele wybuchł pożar, który częściowo zniszczył świątynię. W lipcu 1969 rozpoczęto przebudowę kościoła, zamieniając go na fabrykę sprzętu radiowo-telewizyjnego "Elektronika". Podzielono wówczas główną nawę na trzy kondygnacje, a w miejscu ołtarza głównego wybudowano toalety dla robotników. W tym samym mniej więcej czasie zerwano ostatecznie krzyże z wież kościelnych. Fabryka rozpoczęła działalność w lipcu 1970 roku.
W 1988 r. ponownie rozpoczęła się batalia o odzyskanie świątyni. Delegacja parafian spotkała się w styczniu 1988 z panią Łuckowicz z rejonowego komitetu wykonawczego w Oszmianie, a w marcu tego roku z Nikołajem Kołocejem z obwodowego komitetu wykonawczego w Grodnie. W okresie marzec-wrzesień 1988 prowadzono rozmowy w Mińsku oraz zebrano około 2500 podpisów pod listem skierowanym m.in. do Nikołaja Ryżkowa (premiera ZSRS) o zwrot kościoła. Podkreślano w nim, że został on zbudowany z funduszy zebranych przez katolików i jest własnością parafian.
Świątynia została następnie częściowo przywrócona do sprawowania kultu w roku 1989 (jedna boczna nawa, w pozostałych funkcjonowała dalej fabryka), a następnie całkowicie zwrócona parafii. W kolejnych latach przeprowadzono gruntowny remont kościoła.
Dzisiejszy budynek kościoła to trójnawowa bazylika, ponad którą wznoszą się dwie wysokie, ażurowe wieże zakończone krzyżami. Pomiędzy nimi znajduje się wysoka attyka, również zwieńczona krzyżem. Z tyłu budynku kościoła znajduje się pięcioboczna apsyda (z centralnie umieszczonym na niej krzyżem i figurą Chrystusa Ukrzyżowanego) oraz boczne zakrystie.
Wewnątrz świątyni zostały umieszczone tablice epitafijne: poświęcone ks. Walerianowi Holakowi – proboszczowi i dziekanowi oszmiańskiemu zamordowanemu przez NKWD (odsłonięta w roku 1992), Janowi Staniewiczowi – ostatniemu burmistrzowi Oszmiany w latach II RP oraz żołnierzom 8. Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej "Tura" (odsłonięta w 1992 roku).
W Oszmianach nadal żyją Polacy. Zdecydowana ich większość uczestniczy w życiu parafii katolickiej. Tegoroczne święto MB Częstochowskiej, obchodzone 26 sierpnia, odbywało się w ramach XIII Festynu u Królowej. Poprzedzała go kilkudniowa nowenna do Matki Bożej Częstochowskiej oraz nocne czuwanie w sobotę 25 sierpnia, w trakcie którego przy czterech ołtarzach zlokalizowanych na terenie parafii odmawiano modlitwę różańcową.
W niedzielę zaś rozpoczęła się szczególnie uroczysta Mszą św. koncelebrowana oraz procesja wokoło oszmiańskiej świątyni. Po części liturgicznej rozpoczął się festyn, w którym wystąpiły m.in.: tamtejszy parafialny chór "Michael" oraz zaprezentowały się zespoły: "Tęcza" z Mińska, "Kresowiacy" z Lidy, wokalistki Grażyna i Olga Komincz oraz Andżela Miłoszewicz z utworem instrumentalnym. Nie zabrakło też wystąpienia proboszcza i dziekana oszmiańskiego ks. Jana Puzyny oraz obecnego na uroczystości konsula generalnego RP w Grodnie, pana Andrzeja Chodkiewicza.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Szczecin
Bezpieka w Warszawie 1944–1954
Nakładem warszawskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej ukazała się praca Elżbiety Kowalczyk i Katarzyny Pawlickiej "Działalność Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na m.st. Warszawę (1944–1954)". Na 656 stronach czytelnicy znajdą opis działań bezpieki w pierwszej dekadzie po II wojnie światowej i setki dokumentów wytworzonych przez aparat terroru (dokumenty stanowią 2/3 publikacji).
Pracę rozpoczyna rys historyczny ukazujący powołanie podczas wojny przez Sowietów chcących mieć polskojęzyczne kadry do okupowania terenów Polski po wyparciu Niemców polskojęzycznego komunistycznego aparatu terroru. Na kartach "Działalność Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego na m.st. Warszawę (1944–1954)" ukazane zostały kolejne formy polskojęzycznego komunistycznego aparatu terroru i komunistycznej administracji, główni uczestnicy komunistycznego zbrodniczego organu.
W wyniku wojny ludność Warszawy zmalała z 1.300.000 do 400.000. W trakcie walk powstańczych zginęło 150.000 cywilów i 16.000 powstańców. Po powstaniu Niemcy wyburzyli 65 proc. (84 proc. lewobrzeżnej) Warszawy. Już podczas Powstania Warszawskiego na Pradze Sowieci wyłapywali polskich patriotów. Część z nich była mordowana, wszyscy więzieni i torturowani. W praskich budynkach działały katownie bezpieki i Sowietów. Polaków wyłapywały sowieckie i polskojęzyczne grupy operacyjne. Terrorowi politycznemu towarzyszył ze strony Sowietów i bezpieki terror kryminalny. Warszawiaków komuniści okradali i wypędzali z mieszkań. Czerwonoarmiejcy, którzy zajmowali Warszawę, dokonywali masowo kradzieży, mordów i gwałtów. Byli całkowicie bezkarni. W swej książce autorki dokładnie opisują strukturę i kadry bezpieki, zmiany organizacji i zadania poszczególnych wydziałów aparatu terroru, życiorysy komunistycznych oprawców (niezwykle często lumpenproletariuszy, kryminalistów i prymitywów).
Bezpieka swoje działania skupiała na eksterminacji polskich patriotów - żołnierzy AK, NSZ i NZW-NOW. Walce z młodzieżowymi organizacjami antykomunistycznymi, legalnie działającym PSL i niepodległościowcami w PPS. Fałszowaniu wyników referendum i wyborów. Infiltracji środowisk robotniczych. Wszelkie działania bezpieki zostały przez autorki książki bardzo dokładnie opisane.
Komuniści szczególnie zaciekle walczyli z Kościołem katolickim. Inwigilowali katolików (duchownych i świeckich). Prześladowali: więzieniem, aresztowaniami, przeszukaniami, profanowaniem kościołów, podpalaniem budynków kościelnych, inspirowaniem konfliktów między duchownymi (tworzeniem środowiska księży patriotów pozostającego w konflikcie z Episkopatem), inwigilacją, cenzurą, zakazem budowy mieszkań, rekwizycjami. Komuniści w ramach walki z Kościołem: uwięzili prymasa Wyszyńskiego, konfiskowali zakazane książki z bibliotek parafialnych, zwalczali katechizację, konfiskowali należące do parafii filmy i projektory filmowe, w trakcie nieustannych przeszukiwań budynków kościelnych konfiskowali przedwojenne gazety i książki, zakazali duchownym i zakonnicom pracy w szpitalach, upaństwowili bursy i internaty katolickie, prześladowali organizacje katolickie.
Praca Elżbiety Kowalczyk i Katarzyny Pawlickiej zawiera gigantyczna ilość przypisów, ilustracje, bogatą bibliografie. W części zawierającej dokumenty znalazły się raporty UB opisujące pracę aparatu terroru, charakterystyki funkcjonariuszy. Informacje o sytuacji gospodarczej, niepokojach i nastrojach społecznych. Raporty z inwigilacji: Żydów, PSL, PPS, Stronnictwa Pracy, byłych żołnierzy AK, Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, UPA, antykomunistycznych formacji rosyjskich i białoruskich, harcerzy, seminarzystów, duchownych, zakonników, prymasa, katolickich instytucji socjalnych, internatów katolickich, miejsc katechizacji, duszpasterstwa i organizacji katolickich. UB zbierało też informacje o działaniach AK podczas II wojny światowej. Inwigilowało: polskich narodowców, rosyjskich antykomunistów, syjonistów. Zajmowało się też ochroną kontrwywiadowczą zakładów pracy.
Egzorcysta – miesięcznik nr 1
Nakładem wydawnictwa Polwen ukazał się pierwszy numer miesięcznika "Egzorcysta". W radzie programowej znalazł się czołowy polski demonolog ksiądz doktor habilitowany Aleksander Posacki, warszawski egzorcysta ksiądz Andrzej Grefkowicz i były redaktor Frondy Grzegorz Górny. Celem miesięcznika jest uświadamianie zagrożenia, jakim jest okultyzm. Czasopismo wydawane jest w formacie A4, na kredowym papierze i liczy ponad 60 stron. Pismo bardziej jest adresowane do czytelników lubiących charyzmatyczne świadectwa i rozważania filozoficzne, niż do czytelników poszukujących encyklopedycznej wiedzy o współczesnym okultyzmie.
Pierwszy artykuł przybliża czytelnikom zagrożenia, jakie może ze sobą nieść muzyka (jawnie demoniczną treść, wprowadzenie w autodestrukcyjne lub agresywne nastroje, przenikniętą złem tożsamość twórcy).
Warszawski egzorcysta ksiądz Andrzej Grefkowicz (i opiekun koordynatorów charyzmatycznej Odnowy w Duchu Świętym praktykującej modlitwy o uwolnienie osób opętanych) w swoim wywiadzie dla miesięcznika przestrzegał przed świeckimi "egzorcystami", którzy są marionetkami demonów. Egzorcystą może być tylko kapłan wyznaczony przez biskupa. Celem demona, zdaniem egzorcysty, jest "zawładnięcie człowiekiem, dokuczenie mu (od dręczeń po koszmarne doświadczenia), niszczenie, doprowadzenie do sytuacji potępienia". Przyczyną opętań jest bardzo często łamanie pierwszego przykazania poprzez korzystanie z wróżbiarstwa i bioenergoterapii. Ksiądz Andrzej Grefkowicz przestrzegał przed prowadzeniem rozmów z demonami. Innym tematem rozmowy z warszawskim egzorcystą były charyzmatyczne zaśnięcia w Duchu Świętym.
Trzeci artykuł w pierwszym numerze "Egzorcysty" poświęcony był doświadczeniom amerykańskiego egzorcysty "w Kościele doby Soboru Watykańskiego", w którym "niechętnie mówiono o rzeczywistości opętań, demonów, piekła, cudów, egzorcyzmów". Artykuł czwarty był świadectwem polskiego księdza pracującego w Watykanie z jego zetknięcia z demonami we Włoszech opanowanych praktykami okultystycznymi.
Dwa kolejne artykuły, w stylu charyzmatycznych świadectw, opowiadają o zetknięciu z aniołem, i z duszą potępioną (szczególnie niepokojący jest przypadek listu od duszy potępionej, która przekazała znajomej zakonnicy list z zaświatów – co się kojarzy z neospirytystyczną praktyką pisma automatycznego).
Siódmy artykuł opisuje proroctwa o trzech dniach mroku poprzedzających koniec świata. Ósmy objawienia maryjne z Ekwadoru. W dziewiątym Grzegorz Górny opisał demona południa odpowiadającego za stan obojętności, osłabienia duszy, zmęczenia, zniechęcania, znużenia i melancholii. Dziesiąty i jedenasty artykuł świadectw syndromu poaborcyjnego. Dwunasty przybliża refleksje o new age. Kolejne trzy notki są komentarzem: do nienawiści Palikota do krzyża, satanizmu Lady Gagi, okultyzmu w prasie kolorowej. Trzynasty i szesnasty zawiera rozważania teologiczne o szatanie. Czternasty filozoficzne rozważania o duchowości. Piętnasty filozoficzne rozważania nad ateizmem. Szesnasty porusza temat posoborowej patologii laicyzacji Kościoła. Siedemnasty rozważania o modlitwie. Numer kończy bardzo pozytywna recenzja ojca Posackiego o filmie "Rytuał" (i jest to najbardziej odwołujący się do wyzwań współczesności artykuł).
Jan Bodakowski
Polska
Słyszymy w mediach określenia "power of sale" oraz "foreclosure". Czy mógłbyś je trochę przybliżyć i powiedzieć, na czym polegają różnice?
Gdy spłaty kredytów hipotecznych są opóźnione, kredytodawcy mają do dyspozycji dwie typowe opcje, aby odzyskać pożyczone pieniądze (mortgage): "power of sale" lub "foreclosure".
W Stanach Zjednoczonych kredytodawcy najczęściej wybierają tę drugą opcję – czyli "foreclosure". W Kanadzie preferowanym środkiem pozbywania się zadłużonych nieruchomości jest sprzedaż przy pomocy "power of sale".
Warto wiedzieć, na czym polega różnica w obu przypadkach.
Prawo do sprzedaży na mocy "power of sale" jest wpisane w Kanadzie do każdej umowy o kredyt hipoteczny. Prawo to daje pożyczkodawcy możliwość sprzedaży nieruchomości, kiedy pożyczkobiorca nie spłaca swoich zobowiązań, bez potrzeby ubiegania się o decyzję sądu. Nie będę wchodził w detale, jak sam proces przebiega i kiedy bank może wszcząć "power of sale", ale to, co jest ważne, to to, że prawo nakłada również pewne obowiązki i ograniczenia na pożyczkodawców. Czyli bank, sprzedając nieruchomość na podstawie POS (power of sale), musi przestrzegać pewnych zasad:
1. Cena, za którą bank sprzedaje nieruchomość, musi być uzasadniona i bazować na jej wartości rynkowej,
2. Proces sprzedaży nie może być odkładany w nieskończoność,
3. Bank musi negocjować cenę sprzedawanej nieruchomości z potencjalnymi nabywcami w dobrej wierze, starając się uzyskać jak najwyższą możliwą cenę,
4. Po sprzedaży nieruchomości – tracący ją ma prawo wglądu do wszystkich kosztów związanych ze sprzedażą,
5. Wszelkie nadwyżki środków odzyskanych ze sprzedaży muszą być przekazane do właściciela tracącego dom (mortgagor),
6. Z kolei tracący dom może być odpowiedzialny za wszelkie deficyty związane ze sprzedażą. Dlatego banki wymagają, by pożyczki z małym "down payment" były ubezpieczone w CMHC,
7. Tracący nieruchomość do ostatniej chwili (do zamknięcia) ma prawo do spłacenia zaległych długów i odzyskania traconej nieruchomości.
"Foreclosure" jest postępowaniem prawnym, w którym wierzyciel hipoteczny (bank) uzyskuje nakaz sądowy do usunięcia prawa właścicieli (tracących dom) do możliwości spłacenia długu i odzyskania traconej nieruchomości. W takim przypadku po wydaniu wyroku sądowego tracący dom traci wszelkie prawa do nieruchomości. Istnieją oczywiście ścisłe zasady proceduralne w tym procesie i trwa on zwykle znacznie dłużej niż POS. Jak wspomniałem, bank w tym przypadku zostaje wyłącznym właścicielem nieruchomości i proces sprzedaży przebiega zupełnie inaczej:
1. Bank ma prawo sprzedać nieruchomość za cenę, jaka mu odpowiada, i nie musi się z tego tłumaczyć przed byłym właścicielem,
2. Proces sprzedaży nie musi być natychmiastowy,
3. Wierzyciel hipoteczny nie musi negocjować z potencjalnymi nabywcami w dobrej wierze, by uzyskać najlepszą cenę,
4. Wszelkie nadwyżki środków uzyskanych ze sprzedaży stają się własnością banku i nie są przekazywane do tracących dom,
5. Właściciel jest uprawniony do wglądu w rozliczenia przed ostatecznym nakazem sądowym, lecz nie później,
6. Jeśli istnieje niedobór środków na spłacenie pożyczki, bank nie może ubiegać się o odzyskanie ich od właściciela.
Wspomniałeś, że "power of sale" jest głównie stosowane w Kanadzie, a "foreclosure" w USA. Czy to ma jakieś znaczenie, twoim zdaniem?
Moja osobista teoria jest taka, że powszechne stosowanie "foreclosure" w USA przyczyniło się w znaczny sposób do spadku wartości nieruchomości. System, który stosujemy w Kanadzie, czyli sprzedaż zadłużonych nieruchomości przy pomocy "power of sale", jest bardziej stabilny dla rynku.
Dlaczego tak jest? Otóż jak powiedziałem w pierwszej części, że "power of sale" nakłada na bank obowiązek sprzedaży odebranych domów według wartości rynkowej i nakłada na bank obowiązek rozliczenia się ze wszystkich pieniędzy. Powoduje to, że nawet zabrane przez bank domy są sprzedawane w podobnej cenie jak wszystkie inne domy wystawiane na rynek MLS w danej okolicy.
Odwrotnie dzieje się w USA, jest to forma wolnej amerykanki. Jak bank czy jedna z wielu często mało znanych instytucji finansowych uzyska bezwarunkowe prawa do nieruchomości przy pomocy "foreclosure", to wówczas może sprzedać nieruchomość, kiedy chce i za ile chce, i nic nikomu do tego! Powoduje to, że na rynku mogą się znaleźć domy nawet w dobrych dzielnicach wystawione znacznie poniżej wartości rynkowej, bo bank po prostu chce odzyskać swoje pieniądze. Jest to superokazja dla kupujących, ale to ma wpływ na ceny sprzedaży i w sposób automatyczny pociąga w dół wartość wszystkich pozostałych nieruchomości w danej okolicy. Ci, którzy chcą sprzedać dom, bazując na wartości rynkowej, nagle muszą konkurować z domami wystawionymi przez banki za znacznie mniejsze pieniądze.
Wiadomo, że potencjalni kupujący będą w pierwszej kolejności szukali okazji w postaci "foreclosure", a domy wstawiane przez właścicieli będą stały na rynku. Ci, jak muszą sprzedać, będą zmuszeni do obniżenia ceny, by znaleźć chętnych, i zaczyna się napędzać efekt czarnej dziury. Ceny idą w dół, brak chętnych do zakupu, ceny spadają i zaczyna się panika. Ponieważ, jak wiemy, w Stanach pieniądze na domy były do niedawna pożyczane na prawo i lewo bez sprawdzania nawet możliwości spłacania pożyczki i cały kraj bazował na spekulacji – potencjalnych obiektów sprzedawanych przy pomocy "foreclosure" nie brakuje i przez wiele jeszcze lat nie będzie ich brakowało.
Na szczęście w Kanadzie mieliśmy i mamy zupełnie inną politykę pożyczania pieniędzy i dlatego, pomimo że często słyszę pytanie, czy u nas tak będzie jak w USA, jestem przekonany, że NIE! My mamy rynek nieruchomości zbudowany na zdecydowanie bardziej stabilnych zasadach – i dlatego nie należy się obawiać inwestycji w nieruchomości.
Trzeci etap projektu milenijnego w Brampton staje się faktem
Napisał Andrzej KumorWe wtorek, 11 września, odbyło się symboliczne wbicie łopaty pod budowę ostatniego, trzeciego już etapu Polonijnego Dzieła Milenijnego w Brampton.
Pod koniec lat 90. o. Adam Filas OMI, architekt Stan Szaflarski z St. Catharines i Stan Jasiński z Woodstock nakreślili wizję nowego centrum polonijnego – kościoła, domu spokojnej starości (Villa Polonia) oraz centrum kulturalnego i biznesowego.
Minęły lata...
Kościół stoi, domy spokojnej starości niedługo zostaną ukończone, budowa centrum ruszyła.
Plan został urzeczywistniony pomimo wielu przeciwności i kłopotów. Dlatego wtorkowa uroczystość była też okazją, by "przekonać niewiernych", iż nawet tak ambitne dzieła mogą się udać, jeśli towarzyszy im wytrwałość i jedność działania.
Co ważne, rośnie liczba parafian, obecnie zapisane jest już prawie 3 tys. rodzin.
W nowo budowanym centrum polonijnym znajdzie się miejsce dla biznesów, sala bankietowa, pomieszczenia konferencyjne i biurowe, a także bardzo duża przychodnia medyczna.
Całość ma być gotowa już za rok.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8246#sigProId527472d24e
Historyczna uroczystość skłania do refleksji. Bo oto jesteśmy świadkami realizacji tradycyjnie polskiego dzieła – jedności wiary, kościoła, wychowania nowych pokoleń i opieki nad odchodzącymi, kultury i biznesu – zaspokajającego całą gamę potrzeb społeczności polskiej, będącego wyspą polskości w obcym morzu.
Uroczystości wbicia pierwszej łopaty przewodniczył Henryk Szymandera, prezes rady dyrektorów fundacji kierującej projektem.
Obecni byli m.in. o. Adam Filas – wizjoner, który dał początek projektowi Polonia Village, i poseł do parlamentu federalnego Władysław Lizoń. Przybył poprzedni prezes Brampton Polonia Foundation Karol Fujarczuk – obecnie na emeryturze – to właśnie pod jego kierownictwem wiele lat temu rozpoczęta została ta inwestycja. Przybyli licznie udziałowcy, którzy zainwestowali w budowę, jak również ci, którzy podpisali umowy na wynajem pomieszczeń. – Jak podkreślił o. Adam Filas, wydzierżawione jest już 70 proc. przestrzeni.
Przybyli również przedstawiciele instytucji finansowych – kilku kas kredytowych – w tym polskiej St. Stanislaus i St. Casimir's. Nie zabrakło przedstawiciela wykonawcy – Caran Construction Limited – Tony'ego Caravagia.
Dostrzegliśmy też znanych przedsiębiorców Grzegorza Cidyłę z Euromax Food czy Zdzisława Wójcika z Piasta. Był też Włodzimierz Konieczny.
O. Adam, przemawiając, dziękował przede wszystkim Panu Bogu – za wszystkie błogosławieństwa. – Było tyle przeszkód, niekiedy wydawało się, że ludzkim sposobem nie da się ich pokonać. A dzięki Łasce Pańskiej dało się. Tysiące ludzi każdego dnia modliło się o sukces tego przedsięwzięcia. Nie bez znaczenia –kontynuował o. Adam – było zawierzenie tego projektu Pani Ludźmierskiej, której figura znajduje się w kościele.
Mówca podkreślił, że założeniem całego przedsięwzięcia jest zbudowanie wspólnoty wokół kościoła. Kościół stanowi siłę tej wspólnoty. Parafia, licząca obecnie prawie 3 tys. rodzin, to nasza siła. Wiele osób przeprowadziło się tutaj, aby zamieszkać w pobliżu kościoła i centrum kulturowego, wielu z pewnością jeszcze to uczyni – mówił.
Ojcem chrzestnym całego przedsięwzięcia jest niewątpliwie o. Adam Filas OMI, jego właśnie poprosiliśmy o rozmowę.
– Proszę Ojca to już ukoronowanie – zaczyna się ostatni etap...
– Dzięki Bogu zaczyna się ostatni etap tego jedynego w swoim rodzaju w świecie polonijnym milenijnego dzieła Polonii kanadyjskiej, cieszę się, że dożyliśmy tego momentu, i ciągle proszę Pana Boga, żeby to było wyjątkowe dzieło nie tylko dla Polonii z okolic, ale dla Polonii w Kanadzie i w świecie. Będziemy przykładem dla innych, że jeżeli się coś chce stworzyć wspólnie i wszyscy zechcą stworzyć coś wielkiego, to z Bożą pomocą i błogosławieństwem Bożym jesteśmy w stanie zrobić wszystko.
To jest tylko dowód na to, że można zrobić wiele, żyjąc w jedności, gdy mamy poparcie całej wspólnoty i oczywiście, gdy sprzyjają ku temu warunki zewnętrzne, które były trudne, ale do pokonania.
Jestem bardzo szczęśliwy, teraz tylko prosić Pana Boga, żeby ta wizja, która była od początku – jeśli chodzi o powstanie tych trzech wielkich elementów tego dzieła, by teraz to ze sobą współbrzmiało, by była wspaniała współpraca, by tutaj zawsze był pokój, radość przebywania ze sobą, by ci wszyscy, którzy będą tutaj żyli i pracowali, robili biznes, modlili się, żeby byli jak jedna wielka rodzina.
– Gratuluję Ojcu, bo to Ojca wielka zasługa, i życzymy wielu łask Bożych. Czy nie czuje Ojciec, że to zaczyna być koniec tego wysiłku, co teraz?
– Jestem misjonarzem, całym sercem. Dlatego też jestem w Zgromadzeniu Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, bo chcę wypełniać tę misję, głosić Dobrą Nowinę wszystkim, do kogokolwiek będę posłany, i myślę, że teraz bardziej skupiał się będę na tym, co duchowe. Już dość tego budowania; powrót do tego, co kapłan powinien robić – głosić Jezusa Chrystusa wszystkim, którzy na niego czekają.
(oprac. ak)
Zdjęcia Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Szlakami bobra: Massasauga - z wizytą u łysego szopa
Napisane przez Joanna WasilewskaTym razem o południowej części Massasauga Provincial Park nad jeziorem Huron. O wyprawie do części północnej pisałam niedawno. Czym się różni park w części północnej i południowej? Krajobrazowo – właściwie niczym, i tam, i tu są i zalesione płaskie wyspy, i granitowe strome brzegi, i bezdrzewne wysepki w części najbardziej wysuniętej w zatokę, charakterystyczne dla krajobrazu tego odcinka wybrzeża Georgian Bay.
Gdy poziom wody jest niższy, pojawia się ich więcej, wychylają się na światło dzienne, czasami z wyżłobieniami, w których zbiera się woda, tworząc nagrzane stawki. Natomiast część południowa jest bardziej zaludniona, żeby dotrzeć do dzikszych miejsc, trzeba przepłynąć otwarte wody Georgian Bay, ale dostęp do wybrzeża krótki i łatwy, bez przenosek. Mnóstwo tu motorówek i pełnomorskich jachtów z całego świata, wycieczkowych stateczków, korzystających ze stacji benzynowych na wyspach, co wiąże się z niezbyt bezpieczną koniecznością manewrowania między nimi, a widziałam tu pijanych sterników.
Zagrożeniem są też gwałtowne zmiany pogody i duże fale, na które canoe się nie za bardzo nadaje. Lepiej na takich wodach sprawdzają się kajaki.
Wybraliśmy się tu z Andrzejem zupełnie "na głupa", licząc, że a nuż coś będzie wolnego. Niebo nam sprzyjało. Było i wolne miejsce w interiorze, i canoe w punkcie startu. Pogoda na trzy dni brzytwa. Żyć nie umierać. Los obdarzył nas też spotkaniami ze zwierzętami, które mieliśmy zapamiętać na całe życie. Z pierwszym niedługo po starcie.
Z mapy wynika, że wyznaczone nam miejsce jest dosyć blisko, więc nie musimy się spieszyć, płyniemy sobie powolutku, komentując niespodziewany fart, za nami na sznurku w wodzie ciągnie się tabliczka czekolady na wieczorny deser, żeby się od gorąca nie rozpuściła.
Ostrzegam Andrzeja przed dużą, tak na oko minimum dwumetrową kłodą kołyszącą się na falach. W miarę zbliżania się do niej widzę, że coś jest nie tak, kłoda ma łeb, oczy i grzbiet. Wydaje mi się, że śnię, przecież to nie może być krokodyl. Jesteśmy tuż-tuż, oczy wystające tuż nad powierzchnią łypią na nas, wydaje się, że badawczo, ale jakoś strasznie. To muskie, muskie większy od największego z rekordowych, jakie widziałam na zdjęciach. Przecież to niemożliwe, rekord muskie w Ontario to chyba niecałe półtora metra. Przypominają mi się wszystkie wydawałoby się niestworzone historie o atakach muskie na kąpiących się, a poza tym przecież szczupak nie może tak "po ludzku" patrzeć...
Muskie zanurza się powoli i znika, znika z oczu, ale nie z pamięci, jego wzrok zostanie ze mną do końca życia i nigdy już nie wejdę bez jego wspomnienia do wody w Georgian Bay (opowiadałam o tym koledze, zapalonemu wędkarzowi, miał amok w oczach. Przyleciał z mapą z żądaniem dokładnego wskazania miejsca zdarzenia, chi, chi).
Docieramy do kempingu nad wąskim kanałem, taki sobie, trochę tu ciemno, czuć zapach ryb. Gotujemy torebkowy obiad – w kocherze z lat 50., używali go jeszcze moi rodzice. Polski kocher to najlepszy projekt, jaki widziałam. Dzisiaj takich nie ma. Wszystko idealnie pomyślane, garnki wchodzą pięknie jeden w drugi, w środku czajniczek, osłony na palnik, w dawnych czasach maszynka jeszcze na denaturat, i tzw. kurewka – choć nazwa brzydka, wszyscy wiedzieli, o co chodzi, czyli trzymadło, całość zamknięta patelnią. Czy ktoś z Państwa to jeszcze pamięta? Gdyby ktoś teraz skopiował pomysł i wyprodukował taki sam, zrobiłby furorę w sklepach ze sprzętem sportowym. Kiedyś turyści z Niemiec chcieli go nawet ode mnie odkupić.
Nagle pojawiają się rangersi i każą nam się przenieść na inny kemping – podobno nastąpiła pomyłka. Próbujemy dyskutować, ale zdaje się to na nic. Wściekli składamy namiot, pakujemy się i szukamy tego nowego miejsca. Złość nam przechodzi jak ręką odjął. Jest piękne, na wysokiej skale, z widokiem na zatokę, wkoło nie ma żywego człowieka.
Wnosimy namiot i plecaki na górę, idziemy po resztę rzeczy. Wracamy, namiotu nie ma. Andrzej leci z powrotem na dół, może go jednak zostawiliśmy przy canoe. Nie ma. Niemożliwe. Czyżby ktoś zrobił nam głupiego psikusa? Metodą rozwścieczonych szerszeni zataczamy koła w poszukiwaniu zguby. Jest, kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach, taszczony w głąb lasu przez wyłysiałego na pupie szopa. Widok komiczny. Biedaczysko myślało, że w środku znajdzie coś do jedzenia. Odbieramy naszą własność, ale to nie koniec użerania się ze złodziejem. Czatuje w zaroślach i gdy tylko wypatrzy moment, kiedy go nie obserwujemy, próbuje ukraść lub zeżreć coś. Okazuje się, że w najeździe towarzyszą mu dwa małe. Prawdopodobnie jest to jego stały proceder, a łysa pupa to efekt spożycia mydła lub jakiejś chemii ukradzionej poprzednim kempingowiczom.
Po kolacji przypominamy sobie o czekoladzie. Na dole przy canoe zastajemy ładnie wlizane w kamień sreberko na sznurku, nienaderwane w żadnym miejscu – prawie ludzkie paluszki elegancko rozpakowały zdobycz. Żeby tylko cholernikowi nie zaszkodziło. Wieszamy jedzenie na drzewie bez pewności, czy będzie tam w całości rano, ale nie mamy wyjścia. Zasnąć też nie jest łatwo, szopy nie odpuszczają, kręcąc się cały czas wokół namiotu. Małe znalazły sobie zabawę, włażą na czubek tropiku i zjeżdżają z piskiem na dół, i tak parę godzin – no ale w końcu to one są tu u siebie, a my tylko gośćmi.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8246#sigProId8b22f41765
Wczesnym rankiem odpływamy, zostawiając rzeczy. Woda gładziusieńka, ani śladu najmniejszego podmuchu, postanawiamy wobec tego opłynąć całą olbrzymią Moon Island, czego nie odważylibyśmy się zrobić przy nawet niewielkim wietrze, bo to zupełnie otwarta zatoka. Od jej strony jest ładnie, dziko, wielką wyspę otaczają dziesiątki mniejszych wysepek, nagich skał i skałek, na niektórych czaple, na innych kormorany, polują na małe ryby, natomiast mijani wędkarze czatują na potwora życia, którego widzieliśmy wczoraj – może dziś, mówią, uśmiechają się niby żartobliwie, ale widać nadzieję na twarzy. Okazuje się, że nie wzięłam filmu do aparatu, nie mogę tego odżałować do dziś.
Obok nas przepływa statek z wycieczkowiczami, wszyscy z pokładu nam machają, a my ustawiamy się dziobem do fali. Coraz większa, dogania nas i unosi canoe, woda odpływa, a my zostajemy usadowieni w powietrzu na małej skałce, balansując na zaczepionym pośrodku canoe jak na huśtawce – żeby tylko nie pękło. Wycieczkowiczom opadają ręce i z głupim wyrazem twarzy odpływają. Wreszcie ciężar decyduje i canoe opada po stronie Andrzeja. Jakoś udaje się nam nie wywrócić. Zmykamy szybko z otwartej wody.
Opływamy Moon Island, od wschodu przemykamy się między główną wyspą a mniejszymi. W wąskim kanale domek letniskowy na domku, brzydkie, ciemno tu jakoś i ponuro, potem zmiana, wielkie wille ledwie widoczne na wzgórzach prywatnych wysp, z basenami, kortami tenisowymi, lądowiskami i ochroną w garniturach z bronią, na pomostach. Może lepiej było popłynąć w głąb lądu, między zalesione dzikie wyspy.
Z przyjemnością dopływamy pod wieczór do naszego pięknego kempingu, skąd człowieka ni domku żadnego nie widać. Szopy na nas czekają pełne energii, szopicy czekolada widać nie zaszkodziła.
Do tej części parku startuje się z Pete's Access Point nad Blackstone Harbour (można też stąd płynąć motorówką). Z tej zatoki można podpłynąć też do podobno widokowego szlaku Baker Trail, przy którym znajduje się parkowe work centre w XIX-wiecznym cottage'u, gdzie można zasięgnąć informacji. Gdyby ktoś nie za bardzo chciał wypływać na otwarte wody Georgian Bay, jest kilka kempingów w bliskich miejsca startu ukrytych zatokach i jeziorach.
Można się tu też wybrać na jeden dzień, park otwarty jest od godz. 7 rano do 7 wieczorem dla osób bez noclegu, można w jeden dzień zwiedzić Moon Island, płynie się do niej z punktu startu niecałą godzinę canoe, na wyspie jest 4-kilometrowy szlak z punktem widokowym na zatokę, zaczynający się na dziennym miejscu piknikowym na Wood's Bay.
Joanna Wasilewska
Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński
Dojazd z Toronto: hwy 400 na północ – zjeżdżamy zjazdem nr 189 (MacTier/Gravenhurst), skręcamy w Muskoka Rd. 11, skręcamy w lewo w Healey Lake Rd., a potem w prawo za znakami na Massasauga Park. Po więcej informacji można dzwonić do parku 705-378-2401.
Listy z nr. 37
Forum z nr. 37
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Waluciarz
Napisane przez Aleksander ŁośKiedy Robert odsłużył swoje dwa lata w Wojskach Ochrony Pogranicza, miał skonkretyzowany plan, jak ułożyć sobie dalsze życie. Wiedział, że z ukończoną zawodówką nie ma zbyt wielkich perspektyw życiowych. Ale służba w wojsku dała mu możliwość obserwacji, na czym można zrobić pieniądze, bez posiadania większych umiejętności czy wykształcenia. Uważał, że najszybciej i najłatwiej dorobi się na wymianie waluty. Wiedział, że kantor wymiany na punkcie granicznym, w pobliżu którego była jego jednostka, jest tylko przykrywką dla większych interesów. Bo poza oficjalną wymianą toczyła się tam wartka wymiana walut w sposób nielegalny, poza kasą, poza wszelką kontrolą.
Zaczął uczyć się nowego zawodu będąc najpierw naganiaczem dla poznanego wcześniej cinkciarza. Odbywało się to w pewnej odległości od kantora wymiany. Wiedział, że jego szef płaci łapówki komu trzeba, aby nie być przegonionym z tego rejonu. Roman też był pod jego protekcją. Trwało to rok. Roman wiedział jednak, że dobry profit będzie miał dopiero, kiedy wystartuje samodzielnie. Najpierw zaczął trochę "kiwać" szefa i dokonywał drobniejszych wymian na własny rachunek, a kiedy został na tym przyłapany, pożegnał się z szefem i wyjechał do pobliskiego, granicznego miasta. Wiedział już, komu musi się tam opłacać, aby mieć spokój w robieniu intratnego interesu.
Pracował tak przez kilka lat. Nigdy nie dorobił się własnego kantora wymiany. Inni byli lepsi lub z lepszymi koneksjami. Pracował ciągle jako "wolny strzelec". Dawało to mu wolność i możliwość przerzucania się z miejsca na miejsce, gdy w jakimś miejscu było zbyt "gorąco". W końcu, kiedy problem walutowy się ustabilizował w Polsce, coraz trudniej było o dobre profity.
Robert spróbował innej możliwości. Było to puszczanie w obieg fałszywej waluty. Otrzymywał "towar" od producentów lub pośredników i puszczał jeden – dwa banknoty fałszywe między oryginalnymi. To zwiększało pulę zarobku, ale stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Bo groziła możliwość nakrycia przez policję i spotkania się ponownego z oszukanym klientem. Robert coraz częściej zmieniał miejsca swojej pracy. To nie pozwalało mu się jakoś ustatkować. Pieniądze przychodziły i wypływały: na hotele, lokale, dziewczynki.
Robert stał się ekspertem od walut. Jedno dotknięcie każdego banknotu, każdej krążącej na rynku wymiany waluty pozwalało mu natychmiast ustalić, czy ma do czynienia z oryginalnymi, prawdziwymi, czy z fałszywkami. W razie lekkiej niepewności zawsze istniała możliwość dokonania dodatkowych oględzin i Robert już wydawał ekspertyzę: dobry czy śmieć. Bywało, że znajomi, lub też przypadkowi ludzie, prosili go o opinię w tej sprawie. Robił to niechętnie, ale też coś z tego kapało, przy większych sumach.
Robert obracał obcymi walutami, ale nie miał możliwości lub czasu na odwiedzenie krajów, z których one pochodziły. Aż tu nadarzyła się okazja. Spotkał przypadkowo kolegę z wojska, który przyleciał na urlop z Kanady, gdzie mieszkał już na stałe. Robert fundnął mu fajną zabawę w lokalu z dziewczynkami, a w rewanżu koleś obiecał mu, że go zaprosi do siebie. I faktycznie, po kilku miesiącach Robert otrzymał list od kolegi zapraszający go do odwiedzenia go w Mississaudze, gdzie osiedliła się większość nowej polskiej emigracji w Kanadzie, a które to miasto, liczące ponad siedemset tysięcy mieszkańców, jest przedmieściem Toronto.
Gdy jednak Robert stawił się z listem od kolegi w konsulacie kanadyjskim w Warszawie, to zapytano go o miejsce pracy, źródło dochodu, dane o jego stanie majątkowym, rodzinnym itd. Mimo że Robert przygotował sobie jakąś legendę na tę okoliczność, to jednak musiało to wypaść niewiarygodnie, bo otrzymał odmowę wizy. Trochę go to zmartwiło, ale już po chwili wiedział, co ma zrobić.
Handlując walutą, ocierał się również o czarny rynek handlu dokumentami. Zwrócił się więc do znanego mu eksperta w tej materii i ten już po kilku dniach miał dla Roberta paszport z odpowiednią wizą. Kosztowało go to kilka tysiączków, choć jak zapewniał partner tej transakcji, dał on Robertowi obniżoną cenę, jako kumplowi po fachu.
Robert nie miał żadnych kłopotów z zakupem biletu lotniczego, z przejściem przez kontrolę graniczną w Polsce i pewnego dnia stanął na ziemi kanadyjskiej. I tutaj "zaczęły się schody". Najpierw został on odesłany na rozmowę do oficera imigracyjnego na lotnisku. Robert, z uwagi na swoją profesję nauczył się slangu angielskiego, wystarczającego do dokonywania transakcji wymiany walut. Potrafił się więc dogadać z oficerem imigracyjnym. Na tegoż pytanie odpowiedział zgrabnie, że jego intencją jest odwiedzenie kolegi, który go zaprosił. Coś jednak musiało wzbudzić nieufność oficera, bo poszedł gdzieś na zaplecze z paszportem Roberta. Po kilkunastu minutach wrócił i zaprosił go na rozmowę przy stoliku. Zapytał wprost, skąd ma paszport. Robert oświadczył, że wydały go władze polskie. Na pytanie, skąd pochodzi wiza, też odpowiedział, że uzyskał ją w konsulacie kanadyjskim w Warszawie. Oficer wówczas bez owijania sprawy w bawełnę oświadczył Robertowi, że mówi nieprawdę i że tak paszport, jak i wiza są fałszywe, tzn. blankiet paszportu był oryginalny, ale zostało podmienione zdjęcie. Wiza natomiast została wydana oryginalnemu właścicielowi paszportu, a nie Robertowi.
Po mniej więcej półgodzinie ponownie podszedł do Roberta oficer imigracyjny, który go przesłuchiwał, w towarzystwie dwóch policjantów federalnych. Ci zapytali Roberta o jego dane osobowe. Robert wiedział, że dalsze brnięcie w kłamstwo nic mu nie da. Podał więc swoje prawdziwe dane. Powiedział też, że w jego walizce, którą jeszcze nie odebrał, jest ukryty jego oryginalny paszport. Oficer imigracyjny przyniósł po chwili walizkę Roberta i faktycznie wyjęli oni z albumu ze zdjęciami paszport Roberta. Teraz już została potwierdzona jego tożsamość. Jeden z policjantów zaczął pisać raport, a drugi oświadczył Robertowi, że go aresztuje pod zarzutem posługiwaniu się fałszywymi dokumentami przy wjeździe do Kanady. Przewieźli Roberta do aresztu, skąd na drugi dzień został zabrany i postawiony przed obliczem sędziego, który wymierzył mu karę 60 dni więzienia.
Prosto z sądu Robert został zawieziony do więzienia, znajdującego się w odległości około 40 kilometrów od Toronto. W izbie przyjęć policjanci przekazali do depozytu, w jego obecności, jego zabrane rzeczy osobiste i portfel z pieniędzmi, w którym znajdowało się około dwóch tysięcy dolarów amerykańskich, głównie w banknotach studolarowych.
Zgodnie z kanadyjskimi przepisami, z uwagi na bezproblemowe odsiedzenie połowy kary, Robertowi darowano drugą połowę. Przygotowano go do odesłania do aresztu imigracyjnego. W izbie przyjęć okazano Robertowi jego rzeczy osobiste, a nadto strażnik wyjął z koperty banknoty studolarówek amerykańskich. Robert tylko rzucił okiem na nie i już wiedział, że coś jest nie tak. Wziął do ręki jeden z banknotów i już był pewny, że to fałszywka. Powiedział to strażnikowi. Ten go wyśmiał, mówiąc, że przecież te pieniądze pochodzą z banku, do którego odprowadzono pieniądze Roberta, kiedy ten został przyjęty do tego więzienia. Robert zapytał, czy może sprawdzić pozostałe banknoty. Dostał pozwolenie. Z łatwością wyłowił siedem fałszywych. Powiedział o tym strażnikowi. Ten z niecierpliwością oświadczył, że może przybić pieczątkę więzienną na jednym z banknotów, dla potwierdzenia, że został on wydany przez niego.
Kiedy Robert został przywieziony do aresztu imigracyjnego, oświadczył natychmiast w izbie przyjęć, że wśród dostarczonych banknotów studolarowych jest siedem fałszywych. Przy nim otwarto plastikowy woreczek z pieniędzmi. Strażniczka sporządziła raport w tej sprawie i przekazała zwierzchnikom. Na drugi dzień Robert udał się do oficera imigracyjnego ze skargą w tej sprawie. Powiadomił też o fałszywych banknotach policję federalną i miejską. Zadzwonił też w tej sprawie do miejscowego dziennika.
W godzinach popołudniowych przybyło do aresztu dwóch policjantów federalnych. Najpierw z niedowierzeniem słuchali opowieści Roberta. Widać było, że nie są ekspertami od fałszywych walut. Robert pokazał im wyraźnie, że druga twarz mężczyzny na banknotach, wskazanych przez niego jako fałszywe, jest wydrukowana na wierzchu, zamiast być wtopioną i jakby utajnioną. Dopiero dali się w pełni przekonać, kiedy spisując numery studolarówek, stwierdzili, że dwie mają identyczne numery. Nawet oni wiedzieli ze szkoleń, że każdy taki banknot ma swój własny, niepowtarzalny numer. Po tym sporządzili raport i zabrali fałszywe banknoty.
Po dwóch dniach z więzienia, w którym uprzednio przebywał Robert, przyjechał jakiś urzędnik i przekazał na jego konto, w jego obecności, siedem dobrych studolarówek. Ciekawe, czy policja pójdzie tym tropem i do dna prześwietli, kto w banku, lub więzieniu, zamienił siedem banknotów studolarowych.
W więzieniu wiedziano, że Robert ma odlecieć z Kanady na drugi dzień, a więc było możliwe, że nikt się nie zorientuje o tej zamianie. Nie wiedział jednak ten ktoś, że aresztant jest ekspertem w sprawach walut. Stąd nastąpiła wpadka. Robert faktycznie odleciał z Kanady do Polski, ale z dobrą, solidną walutą amerykańską.
Aleksander Łoś
Toronto 28 sierpnia 2012
W sierpniu bieżącego roku kanadyjski minister obywatelstwa i imigracji przedstawił zreformowany plan zmiany jednego z najpopularniejszych programów imigracyjnych – programu punktowego FSW. Jeśli przeglądają Państwo internetowe strony różnych firm, zazwyczaj najwięcej informacji jest na temat właśnie tego programu.
UWAGA: ze względu na częste zmiany prawa kanadyjskiego wiele tych informacji jest nieaktualnych, dlatego warto sprawdzić, jakie są najnowsze zasady przyjęć. Istnieje wiele programów, każda praktycznie prowincja ma swój odrębny program. Oprócz tego istnieją także programy federalne, takim jest właśnie omawiany program emigracji niezależnej.
Kto jest zatem atrakcyjnym kandydatem na program federalny punktowy? Statystyki, wprowadzane nowe przepisy oraz wszelkiego rodzaju opinie publiczne wskazują na to, że najłatwiej integrują się:
• młodsi kandydaci, niekiedy można także dostać dodatkowe punkty za posiadanie małych dzieci (Quebec),
• osoby znające język lub dwa obowiązujące języki w Kanadzie,
• imigranci, którzy już pracowali w Kanadzie i posiadają kanadyjskie doświadczenie,
• imigranci, który w Kanadzie studiowali,
• imigranci, których współmałżonkowie lub konkubenci znają język i posiadają kanadyjskie doświadczenie zawodowe,
• imigranci posiadający w Kanadzie bliską rodzinę.
Rząd zapowiedział możliwość stworzenia specjalnej grupy imigracyjnej dla wykwalifikowanych robotników (trade people), ale na szczegóły musimy jeszcze poczekać. Może otworzy to drogę emigracji polskim fachowcom, często docenianym na kanadyjskim rynku pracy.
Ponadto każdy kandydat musiałby posiadać obowiązkową ewaluację edukacyjną, by uzyskać odpowiednią liczbę punktów.
Opisane możliwości nie są jedyną drogą emigracji, prawo imigracyjne Kanady jest dość bogate i warto dowiedzieć się o szansach na emigrację nie tylko w jednym programie. Należy też pamiętać, że stałą rezydencję otrzymuje się niekiedy po określonym czasie zatrudnienia lub studiów w Kanadzie.
Nadal popularnym programem jest sponsorowanie rodzinne.
mgr Izabela Embalo
Licencjonowany doradca
prawa imigracyjnego
licencja 506496
Notariusz-Commissioner of Oath
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJĄ, WIZAMI PRACOWNICZYMI,
STUDENCKIMI I INNYMI PROCEDURAMI IMIGRACYJNYMI, PROSIMY O KONTAKT:
tel. 416 515 2022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
OFERUJEMY NIEDROGIE USŁUGI NOTARIALNE, TŁUMACZENIA,
PROWADZIMY SPRAWY URZĘDOWE.
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony
www.emigracjakanada.net
www.emigracjadokanady.com.pl
Przyjmujemy także wieczorami i w niektóre weekendy po uprzednim zamówieniu wizyty.
Grzegorz - Dzieci - również w szkołach katolickich - obowiązkowo uczą się dziś o homoseksualizmie. Pana zdaniem, rodzice powinni mieć prawo nie puszczać swych dzieci na takie zajęcia, czy też "mamy jedną szkołę dla wszystkich" i dzieci powinny się uczyć wszystkiego?
- O homoseksualizmie? Jak to rozumieć głębiej?
- Są to zajęcia, która mówią o wyborze orientacji seksualnej, chodzi o to, że niektóre z tych przekonań są sprzeczne z nauczaniem religijnym, a są narzucone przez Ministerstwo Oświaty, nawet szkołom katolickim.
- Ja myślę, że to jest rzecz indywidualna dla każdego.
- Myśli Pan, że rodzice powinni móc powiedzieć dziecku, żeby nie szło na takie zajęcia?
- Tak, to jest indywidualna sprawa każdego. Tak mi się wydaje.
Krystyna - W szkołach uczy się teraz bardzo wcześnie dzieci o homoseksualizmie, orientacji seksualnej etc. Czy, Pani zdaniem, rodzice powinni mieć prawo nie posyłać dzieci na takie zajęcia i sami o tym decydować?
- Oczywiście. Nie mieszkam już teraz w Mississaudze, mieszkam w Barrie, ale też to propaguję, żeby rodzice nie pozwalali
- Nie posyłali dzieci?
- Absolutnie tak, żeby nie posyłali dzieci. Jestem zupełnie przeciwna temu.
- Nie uważa Pani, że to jest naruszenie prawa rodziców do wychowania dzieci?
- Absolutnie tak! My uważamy, że rodzina to jest mama, tata i dzieci; wszystko inne to są zboczenia.
- A wolność polega na tym, że musimy mieć prawo uczyć nasze dzieci?
- Bezwzględnie, oczywiście nasze dzieci wybiorą kiedyś, jak nie będziemy mieli władzy rodzicielskiej nad nimi, co będą chcieć, ale póki są małe, to się wychowują w tradycyjnej rodzinie i szkoła nie powinna podważać autorytetu domu i ingerować w sprawy rodziny.
Robert - W szkołach również katolickich naucza się tutaj o homoseksualizmie jako o normalnej postawie seksualnej, czy, Pana zdaniem, rodzice powinni mieć prawo nie posyłać dzieci na tego rodzaju zajęcia, czy też mamy jeden program narzucony przez ministerstwo, w związku z czym wszyscy uczymy się tego samego.
- Lepiej żeby trochę rząd pomagał.
- W jakim sensie?
- W tym żeby jakoś tam pokierował młodzieżą.
- W przeciwieństwie do tego co słyszą w domu?
- Ewolucja trwa, trzeba młodych nauczyć że takie osoby istnieją, i żeby dać im żyć
- szacunku?
- W ogóle są inne religie, inne kultury; jeśli jacyś ludzie inaczej myślą seksualnie, to nie żeby, ich kamienować na ulicy.
- Rozumiem. Tego powinna uczyć szkoła?
- I szkoła i rodzice.
- A jak rodzice mówią w domu co innego?
- To zależy od ich pochodzenia.
- To kto ma prawo, żeby uczył ich dzieci?
- Trochę i ci, i ci.
- Rozumiem.
Witold - W szkołach wchodzi nowy program nauczania, w którym mowa jest o równouprawnieniu homoseksualizmu, również w szkołach katolickich, co jest sprzeczne z nauczaniem Kościoła.
- Mnie się to nie podoba.
- Czy rodzice powinni mieć prawo zabronić dziecku chodzenia na takie zajęcia?
- No trzeba by zacząć działać, ale jak to zrobić, to już nie mam pojęcia.
- Panu się to nie podoba?
- Nie.
- Rodzice powinni uczyć dziecko o sprawach seksualnych?
- Oczywiście! A w szkole oględnie jakoś.
- Ale w szkołach katolickich w zgodzie z nauczaniem katolickim?
- Oczywiście.