Pisałam już o French River, wpadającej do Georgian Bay - zatoki jeziora Huron, rzece położonej 300 km od Toronto na północ. Jej delta tworząca labirynt odnóg wśród granitowych skał, stwarza dziesiątki możliwości spływów canoe lub kajakiem, a i łodzią motorową można się tam wybrać, bo przeszkód w postaci przenosek jest niewiele, korzystamy więc z tego ile się da. Tym razem oddalamy się trochę od Georgian Bay.
Startujemy tak jak poprzednim razem z Hartley Bay Marina. Cztery osoby plus dwa koty. Płyniemy tak jak przedtem do Ox Bay, a z niej już nową trasą w górę rzeki wpływamy do Pickerel River. Wpłynięcie to nie jest takie łatwe, wiatr w twarz stawia nas w miejscu, musimy się na sam początek porządnie namęczyć. Pickerel River wynagradza nam ten wysiłek, bo choć pod prąd, wiatr się zmienia i wieje w plecy, popychając nas do przodu. Rzeka płynie prosto w dolnym jej odcinku, lewy brzeg równy, prawy rozlewa się na liczne odnogi w kierunku Georgian Bay. W miarę dziko, trochę cottage'ów.
Podpływają do nas rangersi, niezbyt sympatyczni na początku, po sprawdzeniu wykupionego pozwolenia stają się milsi.
Po około 10 km Pickerel skręca w prawo, rozlewając się w zatokę z wieloma granitowymi wyspami (opisuję ją od ujścia, więc trochę odwrotnie), szukamy tu miejsca na pierwszy biwak. Znowu wiatr w twarz. Znajdujemy miejsce wyglądające na wyjątkowo piękne, na lekko wyniesionej skale na cyplu, ale w momencie przybijania Edyta stwierdza, że śmierdzi tu czymś i to jest naftalina. Coś się jej wydaje, stwierdzamy. Wypakowujemy rzeczy i stajemy osłupiali. Cały kemping usłany kulkami naftaliny. Wiem, że gdzieniegdzie można wyczytać, że to odstrasza niedźwiedzie, ale żeby aż tak się bać, by przytaszczyć tu tego dobrych parę kilogramów? Równie dobrze tę rolę mogłoby spełnić stare futro babuni. Zbieramy pieczołowicie kulki, niestety, wiele jest rozdeptanych. Jak oni tu wytrzymali w tym potwornym smrodzie? Teraz doceniam silny wiatr, który jest dla nas zbawieniem, bo zwiewa natychmiast zapach kulek.
Rano ruszamy dalej, Pickerel znowu się prostuje, po mniej więcej ośmiu kilometrach dopływamy do autostrady nr 69. Tu już cottage przy cottage'u. Środkiem rzeki płynie motorówka ciągnąca nową przystań na beczkach, potem druga, i jeszcze jedna. Jakaś wyprzedaż była po drodze? I jeszcze facet z materacami, materace z przodu, nie mamy pewności, czy nas widzi, więc płyniemy do prawego brzegu. Okazuje się, że widzi, zrobił sobie małą szparkę, żeby mieć podgląd na to, co dzieje się przed nim. Ciągną wszyscy te zdobycze większe od nich jak mrówki do swoich domków. Prawy brzeg bardzo stromy, na górze cottage'e, dość gęsto, jedne malutkie i biedniutkie, drugie solidne, od wszystkich jednak wiodą długie strome schodki do pomostów na dole. Każde schodki inne, jedne wykute w skale, inne drewniane, zdobione, jeszcze inne metalowe, finezyjne. Przypominają scenografię z filmu "Imię Róży". Zmuszeni przez intensywny ruch pośrodku do przybliżenia się bardzo blisko brzegu, wymieniamy grzecznościowe uwagi z opalającymi się na pomostach ludźmi, a to że pogoda piękna, a to że jeszcze przyjemniejsza bryza. Przepływamy pod autostradą, pod nią dziesiątki jaskółek, porobiły tu sobie gniazda, zaraz potem jeszcze most kolejowy. Tuż przy autostradzie i torach domki. Jak w takim huku wypoczywać?
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1037-french-river-granitowy-raj-cz-ii#sigProId062b8cc5d1
Pickerel River wpływa w Cantin Lake. Wiatr wieje cudownie w plecy. Nastawiam kapok, pcha! Mogłabym wyciągnąć spod kotów karimatę, byłby wspaniały żagiel, ale takiego świństwa zwierzętom nie będę robić. Na zatoce facet na pełnym gazie ciąga dzieci na dmuchanej oponie, obserwuję go w strachu, czy dobrze wymierza odległość i czy dzieciaki nie łupną w brzeg albo w nas. Robi koła koło canoe, jakby mało miejsca było na wielkiej zatoce, a my musimy co chwila ustawiać się do fal. Zostawiamy Pickerel i dopływamy do przenoski. Jedna z odnóg French River postanowiła opuścić rzekę-matkę i połączyć się z Pickerel, na tej drodze spotkała zaporę z granitowych skał, spiętrzyła się w małe jeziorko i pokonała ją wąskim niewielkim kanionem zakończonym wodospadem. Przy wodospadzie kilku Hindusów łowi ryby. Przenosimy canoe, koty idą na własnych łapach, przepływamy jeziorko i przeszkoda w postaci płycizny, trzeba wysiąść i po kamieniach ciągnąć łodzie kilkaset metrów.
Mijamy olbrzymie wyspy – to teren rezerwatów, na mapie duże ostrzeżenie "nie wolno biwakować", gdzieniegdzie wiekowe już domki letniskowe wciśnięte w tereny porośnięte solidnym liściasto-świerkowym lasem. Dopływamy do Głównego Kanału French River, na cypelkach mnóstwo miejsc kempingowych, ale wszystkie zajęte, kto pierwszy ten lepszy. Skręcamy w zatoczkę, jest miejsce! Prawdopodobnie ci przy Głównym Kanale pływają bez mapy i zajmują widoczne z daleka miejsca. Rozbijamy się, wieszanie plecaków, bóbr z żeremia obok obserwuje nas z wody, o zachodzie słońca zwyczajowy tutaj jak widać zmasowany atak komarów zmusza nas do wczesnego spania.
Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, a mamy kierować się teraz z biegiem rzeki i przepływać widowiskowy kanion, widoczny z mostu na 69-tce. Docieramy ponownie do autostrady, koty wyglądają ze schowanka, szum samochodów napełnił je nadzieją na rychły koniec ekscesów Arcykotów, czyli nas. A tu nic z tego! French River płynie tutaj w wąskim spektakularnym kanionie o skalistych wysokich brzegach. Można go podziwiać ze specjalnej kładki zrobionej przy nowym Visitor Center przy moście na drodze nr 69. Tyle razy przejeżdżałam tutaj, patrzyłam na kanion, a on nęcił – przepłyń mnie. Teraz tu jestem, ale z dołu nie wygląda już tak groźnie i tajemniczo. Kończy się wodospadem o wielu stopniach, można tu dojść krótkim szlakiem wzdłuż kanionu z Visitor Center. Pada, zdjęcia będą kiepskie, szkoda. Płyniemy do ostatniego postoju na wyspie, licząc, że zdążymy przed deszczem, niestety, oberwanie chmury. Przeczekujemy je na canoe pod rozciągniętą plandeką. Następnego dnia powrót do cywilizacji, co z jednej strony jest faktem smutnym, ale z drugiej też ma swoje plusy...
Na tę trasę mieliśmy cztery dni, po pięć – sześć godzin pływania dziennie, można ją pokonać spokojnie w trzy dni, a kajakarzom i dobrym wioślarzom na canoe nie zajmie więcej niż dwa dni.
Joanna Wasilewska
Fot. A. Jasiński/J. Wasilewska