Kiedy Robert odsłużył swoje dwa lata w Wojskach Ochrony Pogranicza, miał skonkretyzowany plan, jak ułożyć sobie dalsze życie. Wiedział, że z ukończoną zawodówką nie ma zbyt wielkich perspektyw życiowych. Ale służba w wojsku dała mu możliwość obserwacji, na czym można zrobić pieniądze, bez posiadania większych umiejętności czy wykształcenia. Uważał, że najszybciej i najłatwiej dorobi się na wymianie waluty. Wiedział, że kantor wymiany na punkcie granicznym, w pobliżu którego była jego jednostka, jest tylko przykrywką dla większych interesów. Bo poza oficjalną wymianą toczyła się tam wartka wymiana walut w sposób nielegalny, poza kasą, poza wszelką kontrolą.
Zaczął uczyć się nowego zawodu będąc najpierw naganiaczem dla poznanego wcześniej cinkciarza. Odbywało się to w pewnej odległości od kantora wymiany. Wiedział, że jego szef płaci łapówki komu trzeba, aby nie być przegonionym z tego rejonu. Roman też był pod jego protekcją. Trwało to rok. Roman wiedział jednak, że dobry profit będzie miał dopiero, kiedy wystartuje samodzielnie. Najpierw zaczął trochę "kiwać" szefa i dokonywał drobniejszych wymian na własny rachunek, a kiedy został na tym przyłapany, pożegnał się z szefem i wyjechał do pobliskiego, granicznego miasta. Wiedział już, komu musi się tam opłacać, aby mieć spokój w robieniu intratnego interesu.
Pracował tak przez kilka lat. Nigdy nie dorobił się własnego kantora wymiany. Inni byli lepsi lub z lepszymi koneksjami. Pracował ciągle jako "wolny strzelec". Dawało to mu wolność i możliwość przerzucania się z miejsca na miejsce, gdy w jakimś miejscu było zbyt "gorąco". W końcu, kiedy problem walutowy się ustabilizował w Polsce, coraz trudniej było o dobre profity.
Robert spróbował innej możliwości. Było to puszczanie w obieg fałszywej waluty. Otrzymywał "towar" od producentów lub pośredników i puszczał jeden – dwa banknoty fałszywe między oryginalnymi. To zwiększało pulę zarobku, ale stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Bo groziła możliwość nakrycia przez policję i spotkania się ponownego z oszukanym klientem. Robert coraz częściej zmieniał miejsca swojej pracy. To nie pozwalało mu się jakoś ustatkować. Pieniądze przychodziły i wypływały: na hotele, lokale, dziewczynki.
Robert stał się ekspertem od walut. Jedno dotknięcie każdego banknotu, każdej krążącej na rynku wymiany waluty pozwalało mu natychmiast ustalić, czy ma do czynienia z oryginalnymi, prawdziwymi, czy z fałszywkami. W razie lekkiej niepewności zawsze istniała możliwość dokonania dodatkowych oględzin i Robert już wydawał ekspertyzę: dobry czy śmieć. Bywało, że znajomi, lub też przypadkowi ludzie, prosili go o opinię w tej sprawie. Robił to niechętnie, ale też coś z tego kapało, przy większych sumach.
Robert obracał obcymi walutami, ale nie miał możliwości lub czasu na odwiedzenie krajów, z których one pochodziły. Aż tu nadarzyła się okazja. Spotkał przypadkowo kolegę z wojska, który przyleciał na urlop z Kanady, gdzie mieszkał już na stałe. Robert fundnął mu fajną zabawę w lokalu z dziewczynkami, a w rewanżu koleś obiecał mu, że go zaprosi do siebie. I faktycznie, po kilku miesiącach Robert otrzymał list od kolegi zapraszający go do odwiedzenia go w Mississaudze, gdzie osiedliła się większość nowej polskiej emigracji w Kanadzie, a które to miasto, liczące ponad siedemset tysięcy mieszkańców, jest przedmieściem Toronto.
Gdy jednak Robert stawił się z listem od kolegi w konsulacie kanadyjskim w Warszawie, to zapytano go o miejsce pracy, źródło dochodu, dane o jego stanie majątkowym, rodzinnym itd. Mimo że Robert przygotował sobie jakąś legendę na tę okoliczność, to jednak musiało to wypaść niewiarygodnie, bo otrzymał odmowę wizy. Trochę go to zmartwiło, ale już po chwili wiedział, co ma zrobić.
Handlując walutą, ocierał się również o czarny rynek handlu dokumentami. Zwrócił się więc do znanego mu eksperta w tej materii i ten już po kilku dniach miał dla Roberta paszport z odpowiednią wizą. Kosztowało go to kilka tysiączków, choć jak zapewniał partner tej transakcji, dał on Robertowi obniżoną cenę, jako kumplowi po fachu.
Robert nie miał żadnych kłopotów z zakupem biletu lotniczego, z przejściem przez kontrolę graniczną w Polsce i pewnego dnia stanął na ziemi kanadyjskiej. I tutaj "zaczęły się schody". Najpierw został on odesłany na rozmowę do oficera imigracyjnego na lotnisku. Robert, z uwagi na swoją profesję nauczył się slangu angielskiego, wystarczającego do dokonywania transakcji wymiany walut. Potrafił się więc dogadać z oficerem imigracyjnym. Na tegoż pytanie odpowiedział zgrabnie, że jego intencją jest odwiedzenie kolegi, który go zaprosił. Coś jednak musiało wzbudzić nieufność oficera, bo poszedł gdzieś na zaplecze z paszportem Roberta. Po kilkunastu minutach wrócił i zaprosił go na rozmowę przy stoliku. Zapytał wprost, skąd ma paszport. Robert oświadczył, że wydały go władze polskie. Na pytanie, skąd pochodzi wiza, też odpowiedział, że uzyskał ją w konsulacie kanadyjskim w Warszawie. Oficer wówczas bez owijania sprawy w bawełnę oświadczył Robertowi, że mówi nieprawdę i że tak paszport, jak i wiza są fałszywe, tzn. blankiet paszportu był oryginalny, ale zostało podmienione zdjęcie. Wiza natomiast została wydana oryginalnemu właścicielowi paszportu, a nie Robertowi.
Po mniej więcej półgodzinie ponownie podszedł do Roberta oficer imigracyjny, który go przesłuchiwał, w towarzystwie dwóch policjantów federalnych. Ci zapytali Roberta o jego dane osobowe. Robert wiedział, że dalsze brnięcie w kłamstwo nic mu nie da. Podał więc swoje prawdziwe dane. Powiedział też, że w jego walizce, którą jeszcze nie odebrał, jest ukryty jego oryginalny paszport. Oficer imigracyjny przyniósł po chwili walizkę Roberta i faktycznie wyjęli oni z albumu ze zdjęciami paszport Roberta. Teraz już została potwierdzona jego tożsamość. Jeden z policjantów zaczął pisać raport, a drugi oświadczył Robertowi, że go aresztuje pod zarzutem posługiwaniu się fałszywymi dokumentami przy wjeździe do Kanady. Przewieźli Roberta do aresztu, skąd na drugi dzień został zabrany i postawiony przed obliczem sędziego, który wymierzył mu karę 60 dni więzienia.
Prosto z sądu Robert został zawieziony do więzienia, znajdującego się w odległości około 40 kilometrów od Toronto. W izbie przyjęć policjanci przekazali do depozytu, w jego obecności, jego zabrane rzeczy osobiste i portfel z pieniędzmi, w którym znajdowało się około dwóch tysięcy dolarów amerykańskich, głównie w banknotach studolarowych.
Zgodnie z kanadyjskimi przepisami, z uwagi na bezproblemowe odsiedzenie połowy kary, Robertowi darowano drugą połowę. Przygotowano go do odesłania do aresztu imigracyjnego. W izbie przyjęć okazano Robertowi jego rzeczy osobiste, a nadto strażnik wyjął z koperty banknoty studolarówek amerykańskich. Robert tylko rzucił okiem na nie i już wiedział, że coś jest nie tak. Wziął do ręki jeden z banknotów i już był pewny, że to fałszywka. Powiedział to strażnikowi. Ten go wyśmiał, mówiąc, że przecież te pieniądze pochodzą z banku, do którego odprowadzono pieniądze Roberta, kiedy ten został przyjęty do tego więzienia. Robert zapytał, czy może sprawdzić pozostałe banknoty. Dostał pozwolenie. Z łatwością wyłowił siedem fałszywych. Powiedział o tym strażnikowi. Ten z niecierpliwością oświadczył, że może przybić pieczątkę więzienną na jednym z banknotów, dla potwierdzenia, że został on wydany przez niego.
Kiedy Robert został przywieziony do aresztu imigracyjnego, oświadczył natychmiast w izbie przyjęć, że wśród dostarczonych banknotów studolarowych jest siedem fałszywych. Przy nim otwarto plastikowy woreczek z pieniędzmi. Strażniczka sporządziła raport w tej sprawie i przekazała zwierzchnikom. Na drugi dzień Robert udał się do oficera imigracyjnego ze skargą w tej sprawie. Powiadomił też o fałszywych banknotach policję federalną i miejską. Zadzwonił też w tej sprawie do miejscowego dziennika.
W godzinach popołudniowych przybyło do aresztu dwóch policjantów federalnych. Najpierw z niedowierzeniem słuchali opowieści Roberta. Widać było, że nie są ekspertami od fałszywych walut. Robert pokazał im wyraźnie, że druga twarz mężczyzny na banknotach, wskazanych przez niego jako fałszywe, jest wydrukowana na wierzchu, zamiast być wtopioną i jakby utajnioną. Dopiero dali się w pełni przekonać, kiedy spisując numery studolarówek, stwierdzili, że dwie mają identyczne numery. Nawet oni wiedzieli ze szkoleń, że każdy taki banknot ma swój własny, niepowtarzalny numer. Po tym sporządzili raport i zabrali fałszywe banknoty.
Po dwóch dniach z więzienia, w którym uprzednio przebywał Robert, przyjechał jakiś urzędnik i przekazał na jego konto, w jego obecności, siedem dobrych studolarówek. Ciekawe, czy policja pójdzie tym tropem i do dna prześwietli, kto w banku, lub więzieniu, zamienił siedem banknotów studolarowych.
W więzieniu wiedziano, że Robert ma odlecieć z Kanady na drugi dzień, a więc było możliwe, że nikt się nie zorientuje o tej zamianie. Nie wiedział jednak ten ktoś, że aresztant jest ekspertem w sprawach walut. Stąd nastąpiła wpadka. Robert faktycznie odleciał z Kanady do Polski, ale z dobrą, solidną walutą amerykańską.
Aleksander Łoś
Toronto 28 sierpnia 2012