Tym razem o południowej części Massasauga Provincial Park nad jeziorem Huron. O wyprawie do części północnej pisałam niedawno. Czym się różni park w części północnej i południowej? Krajobrazowo – właściwie niczym, i tam, i tu są i zalesione płaskie wyspy, i granitowe strome brzegi, i bezdrzewne wysepki w części najbardziej wysuniętej w zatokę, charakterystyczne dla krajobrazu tego odcinka wybrzeża Georgian Bay.
Gdy poziom wody jest niższy, pojawia się ich więcej, wychylają się na światło dzienne, czasami z wyżłobieniami, w których zbiera się woda, tworząc nagrzane stawki. Natomiast część południowa jest bardziej zaludniona, żeby dotrzeć do dzikszych miejsc, trzeba przepłynąć otwarte wody Georgian Bay, ale dostęp do wybrzeża krótki i łatwy, bez przenosek. Mnóstwo tu motorówek i pełnomorskich jachtów z całego świata, wycieczkowych stateczków, korzystających ze stacji benzynowych na wyspach, co wiąże się z niezbyt bezpieczną koniecznością manewrowania między nimi, a widziałam tu pijanych sterników.
Zagrożeniem są też gwałtowne zmiany pogody i duże fale, na które canoe się nie za bardzo nadaje. Lepiej na takich wodach sprawdzają się kajaki.
Wybraliśmy się tu z Andrzejem zupełnie "na głupa", licząc, że a nuż coś będzie wolnego. Niebo nam sprzyjało. Było i wolne miejsce w interiorze, i canoe w punkcie startu. Pogoda na trzy dni brzytwa. Żyć nie umierać. Los obdarzył nas też spotkaniami ze zwierzętami, które mieliśmy zapamiętać na całe życie. Z pierwszym niedługo po starcie.
Z mapy wynika, że wyznaczone nam miejsce jest dosyć blisko, więc nie musimy się spieszyć, płyniemy sobie powolutku, komentując niespodziewany fart, za nami na sznurku w wodzie ciągnie się tabliczka czekolady na wieczorny deser, żeby się od gorąca nie rozpuściła.
Ostrzegam Andrzeja przed dużą, tak na oko minimum dwumetrową kłodą kołyszącą się na falach. W miarę zbliżania się do niej widzę, że coś jest nie tak, kłoda ma łeb, oczy i grzbiet. Wydaje mi się, że śnię, przecież to nie może być krokodyl. Jesteśmy tuż-tuż, oczy wystające tuż nad powierzchnią łypią na nas, wydaje się, że badawczo, ale jakoś strasznie. To muskie, muskie większy od największego z rekordowych, jakie widziałam na zdjęciach. Przecież to niemożliwe, rekord muskie w Ontario to chyba niecałe półtora metra. Przypominają mi się wszystkie wydawałoby się niestworzone historie o atakach muskie na kąpiących się, a poza tym przecież szczupak nie może tak "po ludzku" patrzeć...
Muskie zanurza się powoli i znika, znika z oczu, ale nie z pamięci, jego wzrok zostanie ze mną do końca życia i nigdy już nie wejdę bez jego wspomnienia do wody w Georgian Bay (opowiadałam o tym koledze, zapalonemu wędkarzowi, miał amok w oczach. Przyleciał z mapą z żądaniem dokładnego wskazania miejsca zdarzenia, chi, chi).
Docieramy do kempingu nad wąskim kanałem, taki sobie, trochę tu ciemno, czuć zapach ryb. Gotujemy torebkowy obiad – w kocherze z lat 50., używali go jeszcze moi rodzice. Polski kocher to najlepszy projekt, jaki widziałam. Dzisiaj takich nie ma. Wszystko idealnie pomyślane, garnki wchodzą pięknie jeden w drugi, w środku czajniczek, osłony na palnik, w dawnych czasach maszynka jeszcze na denaturat, i tzw. kurewka – choć nazwa brzydka, wszyscy wiedzieli, o co chodzi, czyli trzymadło, całość zamknięta patelnią. Czy ktoś z Państwa to jeszcze pamięta? Gdyby ktoś teraz skopiował pomysł i wyprodukował taki sam, zrobiłby furorę w sklepach ze sprzętem sportowym. Kiedyś turyści z Niemiec chcieli go nawet ode mnie odkupić.
Nagle pojawiają się rangersi i każą nam się przenieść na inny kemping – podobno nastąpiła pomyłka. Próbujemy dyskutować, ale zdaje się to na nic. Wściekli składamy namiot, pakujemy się i szukamy tego nowego miejsca. Złość nam przechodzi jak ręką odjął. Jest piękne, na wysokiej skale, z widokiem na zatokę, wkoło nie ma żywego człowieka.
Wnosimy namiot i plecaki na górę, idziemy po resztę rzeczy. Wracamy, namiotu nie ma. Andrzej leci z powrotem na dół, może go jednak zostawiliśmy przy canoe. Nie ma. Niemożliwe. Czyżby ktoś zrobił nam głupiego psikusa? Metodą rozwścieczonych szerszeni zataczamy koła w poszukiwaniu zguby. Jest, kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach, taszczony w głąb lasu przez wyłysiałego na pupie szopa. Widok komiczny. Biedaczysko myślało, że w środku znajdzie coś do jedzenia. Odbieramy naszą własność, ale to nie koniec użerania się ze złodziejem. Czatuje w zaroślach i gdy tylko wypatrzy moment, kiedy go nie obserwujemy, próbuje ukraść lub zeżreć coś. Okazuje się, że w najeździe towarzyszą mu dwa małe. Prawdopodobnie jest to jego stały proceder, a łysa pupa to efekt spożycia mydła lub jakiejś chemii ukradzionej poprzednim kempingowiczom.
Po kolacji przypominamy sobie o czekoladzie. Na dole przy canoe zastajemy ładnie wlizane w kamień sreberko na sznurku, nienaderwane w żadnym miejscu – prawie ludzkie paluszki elegancko rozpakowały zdobycz. Żeby tylko cholernikowi nie zaszkodziło. Wieszamy jedzenie na drzewie bez pewności, czy będzie tam w całości rano, ale nie mamy wyjścia. Zasnąć też nie jest łatwo, szopy nie odpuszczają, kręcąc się cały czas wokół namiotu. Małe znalazły sobie zabawę, włażą na czubek tropiku i zjeżdżają z piskiem na dół, i tak parę godzin – no ale w końcu to one są tu u siebie, a my tylko gośćmi.
http://www.goniec24.com/goniec-turystyka/item/1144-szlakami-bobra-massasauga-z-wizyt%c4%85-u-%c5%82ysego-szopa#sigProId8b22f41765
Wczesnym rankiem odpływamy, zostawiając rzeczy. Woda gładziusieńka, ani śladu najmniejszego podmuchu, postanawiamy wobec tego opłynąć całą olbrzymią Moon Island, czego nie odważylibyśmy się zrobić przy nawet niewielkim wietrze, bo to zupełnie otwarta zatoka. Od jej strony jest ładnie, dziko, wielką wyspę otaczają dziesiątki mniejszych wysepek, nagich skał i skałek, na niektórych czaple, na innych kormorany, polują na małe ryby, natomiast mijani wędkarze czatują na potwora życia, którego widzieliśmy wczoraj – może dziś, mówią, uśmiechają się niby żartobliwie, ale widać nadzieję na twarzy. Okazuje się, że nie wzięłam filmu do aparatu, nie mogę tego odżałować do dziś.
Obok nas przepływa statek z wycieczkowiczami, wszyscy z pokładu nam machają, a my ustawiamy się dziobem do fali. Coraz większa, dogania nas i unosi canoe, woda odpływa, a my zostajemy usadowieni w powietrzu na małej skałce, balansując na zaczepionym pośrodku canoe jak na huśtawce – żeby tylko nie pękło. Wycieczkowiczom opadają ręce i z głupim wyrazem twarzy odpływają. Wreszcie ciężar decyduje i canoe opada po stronie Andrzeja. Jakoś udaje się nam nie wywrócić. Zmykamy szybko z otwartej wody.
Opływamy Moon Island, od wschodu przemykamy się między główną wyspą a mniejszymi. W wąskim kanale domek letniskowy na domku, brzydkie, ciemno tu jakoś i ponuro, potem zmiana, wielkie wille ledwie widoczne na wzgórzach prywatnych wysp, z basenami, kortami tenisowymi, lądowiskami i ochroną w garniturach z bronią, na pomostach. Może lepiej było popłynąć w głąb lądu, między zalesione dzikie wyspy.
Z przyjemnością dopływamy pod wieczór do naszego pięknego kempingu, skąd człowieka ni domku żadnego nie widać. Szopy na nas czekają pełne energii, szopicy czekolada widać nie zaszkodziła.
Do tej części parku startuje się z Pete's Access Point nad Blackstone Harbour (można też stąd płynąć motorówką). Z tej zatoki można podpłynąć też do podobno widokowego szlaku Baker Trail, przy którym znajduje się parkowe work centre w XIX-wiecznym cottage'u, gdzie można zasięgnąć informacji. Gdyby ktoś nie za bardzo chciał wypływać na otwarte wody Georgian Bay, jest kilka kempingów w bliskich miejsca startu ukrytych zatokach i jeziorach.
Można się tu też wybrać na jeden dzień, park otwarty jest od godz. 7 rano do 7 wieczorem dla osób bez noclegu, można w jeden dzień zwiedzić Moon Island, płynie się do niej z punktu startu niecałą godzinę canoe, na wyspie jest 4-kilometrowy szlak z punktem widokowym na zatokę, zaczynający się na dziennym miejscu piknikowym na Wood's Bay.
Joanna Wasilewska
Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński
Dojazd z Toronto: hwy 400 na północ – zjeżdżamy zjazdem nr 189 (MacTier/Gravenhurst), skręcamy w Muskoka Rd. 11, skręcamy w lewo w Healey Lake Rd., a potem w prawo za znakami na Massasauga Park. Po więcej informacji można dzwonić do parku 705-378-2401.