A+ A A-
piątek, 24 sierpień 2012 19:01

Widziane od końca: Zazdroszczę Rosjanom

kumorAIch narodowe elity po okresie "smuty" Jelcynowej i grabienia kraju przez oligarchów, krok po kroku zręcznie odbudowują imperium, mimo bezustannego podgryzania i naciągania na globalne sztance przez elity Zachodu.
Oczywiście, można łatwo wyjaśnić, dlaczego rosyjskie elity nie mają kompleksów, a polskie mają – tu przypomnę powiedzenie śp. Janusza Szpotańskiego, że "w przeciwieństwie do PRL, Związek Sowiecki był państwem niepodległym", a więc tamtejsze generacje politruków, sekretarzy partyjnych, wychowały pokolenia polityków przekonane o sile i potędze własnego targanego wieloma spazmami kraju.
W kraju, w którym nie umarła tradycja niezależnego kształtowania geopolityki, łatwiej o nowe pokolenia wysokiej klasy specjalistów. Rosjanie od dawien dawna wiedzieli, jak rozgrywać Zachód, i mieli i nadal mają po temu informacje. Dlatego tak wielu polityków Europy Zachodniej je im z ręki.
Do tego dochodzi świadomość wielkiego znaczenia propagandy, wpływania na opinię publiczną – stąd na przykład finansowany przez rosyjskie państwo kanał RT, obecny również w sieciach kablowych Kanady i USA; Russia Today, w interesujący sposób odkrywając przekłamania tutejszych mediów głównego nurtu, jednocześnie pieje peany o dzisiejszej Rosji i jej polityce.
To wszystko w państwie, którego elity przecież też nie miały lekko – wymordowano miliony, demoralizacja objęła niemal każdą rodzinę, a mimo to Rosjanie skutecznie się podnoszą, ponownie zasiadając do stolika globalnych rozgrywek. Potrafią bez kompleksów rozmawiać z Amerykanami, Włochami, Francuzami, no i przede wszystkim Niemcami.


Wspomniałem telewizję RT, ale takich inicjatyw jest w Rosji wiele więcej. Ostatnio grupa konnych wybrała się przez Europę (będą również na postoju w Warszawie) do Paryża, by napoić konie w Sekwanie w rocznicę zwycięstwa nad Napoleonem.
– Może byśmy tak wysłali 400 husarzy, by szlakiem Sobieskiego odnowili pamięć o polskich zwycięstwach?
Rosjanie bez zbędnych ceregieli zamordowali w Londynie, niemal otwarcie, postrzeganego przez ichniejsze służby za zdrajcę – Litwinienkę, byłego kagebowca na służbie pewnego żydowskiego oligarchy. Do dzisiaj brytyjska policja nie może doprosić się od Moskwy wydania podejrzanych osób. KGB, ku przestrodze innych agentów, pozostawiło czytelny ślad, by łatwo można było dotrzeć do sprawców tej wyrafinowanej zbrodni. Niejako podpisało się na trupie.


To było grożenie palcem, ale są też gesty przyjaźni i różne marchewki podsuwane pod nos również tradycyjnym wrogom. Do jednej z tych sytuacji można zaliczyć wizytę w Warszawie kierowanego przez kagebowca – ergo państwo rosyjskie, patriarchy Cerkwi prawosławnej.
Gesty te skierowane są do części polskich elit skłonnych rezygnować z prób budowy niezależnego polskiego ośrodka tożsamościowego, nie widzących żadnego sensu w rozwiązywaniu się zacieśniającego się węzła niemiecko-rosyjskiej przyjaźni.
Żaden imperator nie jest w stanie siedzieć na bagnetach – jak to wdzięcznie zauważył Napoleon – dlatego kluczem do trwałego podporządkowania danego terenu jest przyciągnięcie do siebie i asymilacja elit – obojętnie pod jakimi hasłami – etnicznymi, na gruncie słowiaństwa, czy religijnymi na gruncie "odnowy moralnej kontynentu".


Nawiasem mówiąc, podoba mi się postawa Kremla, który nie ugiął się przed protestami międzynarodowego lewactwa i nie zrezygnował z ukarania szansonistek punkowych z grupy Pussy Riot, które z premedytacją zbezcześciły cerkiew Chrystusa Zbawiciela, na oczach zdumionych traumatyzowanych wiernych dokonując satanistycznego performansu.
Akt wolności twórczej? Takie rzeczy były na porządku dziennym w pierwszych latach panoszenia się bolszewickiej swołoczy, więc nie ma co dziwić się Rosjanom, że dzisiaj dostają gęsiej skórki.


Państwo musi szanować i chronić swoje instytucje; jedną z nich jest w Rosji Cerkiew.
Federacja rosyjska ma olbrzymie problemy demograficzne, społeczne i dlatego całkiem rozsądnie rządzący tym krajem Rosjanie widzą w Cerkwi siłę zdolną wypełnić serca Rosjan po pustce wytworzonej przez wyparowanie marksistowsko-leninowskiej ideologii.
Odwołanie się do sukcesów caratu pomaga w pewnym sensie inkorporować w rosyjski nurt osiągnięcia komunizmu bez konieczności całkowitego odcinania się od niego – wedle tezy, że mimo błędów i wypaczeń, na barkach olbrzymich cierpień narodu budowa imperium była kontynuowana.
Czy wobec silnej polityki tożsamościowej Rosji i budowania nowej polityki pamięci przez Berlin polskie elity są w stanie coś przedsięwziąć?
Nadzieja w nowych pokoleniach, które być może za sprawą zsumowanego efektu ruchów rekonstruktorskich, kiboli i różnych kontestacji, dostrzegą związek między polskim interesem narodowym a silnym państwem polskim; które znajdą w sobie dość sił i chęci na odbudowę polskiej Europy środka, mimo i wbrew tym wszystkim Polakom, którzy dzisiaj pytają "po co to komu?".
Polska może i powinna wchodzić w sojusze z Rosją, Izraelem, Niemcami, USA – z kim jej tylko będzie choć na moment na rękę.
Najpierw jednak musi zostać wytyczona polska droga; musi zostać odbudowane Państwo Polskie, odtworzone polskie wojsko, wywiad, kontrwywiad – i szereg innych instytucji...


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 24 sierpień 2012 17:11

Gdyby grabie umiały myśleć

Polityka, życie, miłość, tworzą konglomerat bardzo podobnie złożonych problemów, człowiek działa, robi coś, ale do końca nie jest pewny, że podąża we właściwym kierunku, czy myśli rozsądnie, są wątpliwości.


Trwająca olimpiada przywołała wspomnienia o tej w Berlinie, naoczni świadkowie pamiętają postawę Niemców, ich uwielbienie Wodza, reakcję na zwycięstwa ich zawodników... Ale okazuje się, że te wspomnienia nie są na rękę dzisiejszym Niemcom, oni starają się o tym nie pamiętać, wręcz zaprzeczają, robią z siebie ofiary.


Samo życie, byle wiatr z innej strony, w kilka sekund potrafi pozrywać dachy domów, a kochana malutka kruszynka może raptem okazać się zołzą, małym prowokatorem... wiedziałeś, ale w dalszym ciągu brniesz. Czas goi rany, dom się jakimś sposobem odbuduje, z zołzą widzisz szansę się dogadać, ale polityka działa na dużo większych obszarach, za dużo interesów, zmieniają się sojusze, przyjaciele i wrogowie, za dużo osób, społeczeństw, cywilizacji, ludzi porządnych i głupich. Lata rozpasania w Polsce różnych cywilizacji, przyniosły rozbiory i okupacje trwające prawie 200 lat, narzucili nam siłą poglądy zupełnie niezgodne z naszą łacińską cywilizacją, wiele środowisk się z tym pogodziło i czerpie korzyści. Od dawna, ścieranie się różnych poglądów, opinii i interesów środowisk różnych, pozwalało nam budować, odbudowywać kraj, stworzyć Naród. Były oczywiście okresy różne, wiele cywilizacji i państw nie było zadowolonych, gdy udawało się nam tworzyć państwo silne gospodarczo i militarnie z dobrze rozwiniętym szkolnictwem, organizowane przy pomocy patriotycznego społeczeństwa... Dlatego wrogów mieliśmy zawsze, mamy i teraz.
Kilkakrotnie już wspominałem o zdradzie "sojuszników" w czasie II w. światowej, ale jakoś zapominałem dodać, że takie decyzje były powodowane działaniami komunistycznej agentury umocowanej w doradczych kręgach "wielkich" tego okresu. Bardzo ładnie przypomina o tym książka "DUPES" Paula Kengora, a ten scenariusz działa do tej pory. Ostatnio odwiedziłem kilka miast, Poznań, Wrocław, Wągrowiec, Toruń, ale dla mnie najładniejsza jest Warszawa, gdzie się urodziłem i wychowałem, jestem w tej samej sytuacji co urodzeni np. w Wągrowcu, dla nich to stare, historyczne miasteczko powinno znaczyć najwięcej, podobać się mimo kolejowego dworca w rozsypce, a podobać się powinno, śliczne. Warszawa też ma wady, PKiN i kilka innych budowli razi, ale na razie rządzą tacy odnawiający pomniki poświęcone okupantom, więc nie można liczyć, że rozbiorą ten dar Stalina, a trzeba.


Poznałem kiedyś, a czemu nie, wnuczkę przedwojennego komucha, córkę ubeka, i wiem, co planowała jeszcze w podstawowej szkole... Ukończę jakąkolwiek wojskową szkołę i droga do interesów w wojsku stoi otworem, dziadek i tatuś przygotowywali grunt od dziecka, wyjaśnili, gdzie i dlaczego warto się wkręcić, z której strony chlebek jest posmarowany... mamy takich ukierunkowanych rodaków całe watahy. masz rację, mówisz prawdę, czy kłamiesz wyuczonymi tekstami, dla wielu takie dylematy nie mają znaczenia, to żaden problem, byle ich było na wierzchu. Kapitaliści wykształceni na "Kapitale", społeczeństwo zaprzężone w kierat, niewiele mające wspólnego z wolnymi ludźmi, wszyscy są zadowoleni, nawet ta Pani wspominająca: Jeszcze kilkadziesiąt lat temu pracował tylko ojciec rodziny – ciężko tyra i nawet czasami udaje zadowoloną... (???), jak możliwy jest taki myślowy dziwoląg. Jeżeli "kapitalista", właściciel firmy, rozwiązanie jej kłopotów widzi przede wszystkim w ograniczaniu stawki swoim pracownikom, a to przykład nagminny, jeżeli nie potrafi wybrnąć z tarapatów bez walenia w rogi swoich niewolników, to jest bezmyślny i nieprzygotowany do tej roli, nie rozumie, że to on robi błędy, że naprawdę powinien zacząć od siebie. Obrót jest podstawą, ale biedni kupować więcej nie są w stanie, wszystkim trzeba dać szansę godziwego zarobku, aby koło się zamknęło, a metod naprawy swojego biznesu jest wiele, ale w tym wypadku trzeba myśleć, do tego niestety nie wszyscy się nadają. Grabie działają tylko w jedną stronę, ale to są tylko grabie, człowiek podobno potrafi myśleć i dokonywać wyborów, pracować nad sobą.


Nasi serdeczni przyjaciele położyli rurociąg blokujący wpływanie do Świnoujścia i Szczecina statków o zanurzeniu ponad 13 m, ale sami pogłębiają swoje porty w Rostoku i Hamburgu, przyjaźń w tym wypadku kieruje się dziwnymi prawami. Przejęli produkcję stoczniową, zdegradowali porty, a rząd reprezentujący Polskę, na kolanach i bez protestu zgadza się ze wszystkich.


Wraku samolotu też raczej nie dostaniemy, jeszcze go nie pocięli do końca i kilka razy musi zostać wymyty, taka następna przyjacielska przysługa, ale czego można się było spodziewać. Na powązkowskiej "Łączce" znaleziono już ponad 50 szkieletów, w większości strzał w tył głowy był przyczyną, wyrok wykonywano na Rakowieckiej przez przedstawicieli obrońców i wyzwolicieli, wyroki wydawali dotąd bezkarni sędziowie, a ich następcy panoszą się do tej pory, też spodziewają się bezkarności. Ilość głupot wyczynianych w tym momencie przekracza wyobrażenie, obiecują budowę tarczy, MSZ promuje książkę bardzo antypolską... ale w radiu "Pryzmat" o tych sprawach nic nie wiedzą, powtarzają komentarze Ciupak-Środy, Pieronka, Lisa... widocznie wierzą w to, co opowiadają, albo są tylko taśmociągiem w układzie propagandy.


Bardzo nie lubię być przykry, ale życie jest, jakie jest, i czasami nie ma wyjścia... Od kochanych osób wymagam więcej, co nie powinno budzić zdziwienia, myślę, że nie warto nikogo zagłaskać, nawet z miłości. Widziałem ostatnio bezgranicznie zdziwioną twarz, ja też byłem zdziwiony swoją reakcję, ale cierpliwość ma granice, szczególnie gdy jest mocno przeciągana.


Bardzo podobną sytuację formuje się w Polsce, wyraźnie widać, że nawet najgłupsi mają dość POpłuczyn i PSL... Polak dużo wytrzyma, ale wreszcie zareaguje, może to być bolesne i skuteczne. Popierający do tej pory rząd, zaczynają się wstydzić, a wielu nie widzi już szansy na dopchnięcie się do koryta, w którym widać dno.


Janusz Sierzputowski
Cambridge, 12 sierpnia 2012

Opublikowano w Teksty
piątek, 24 sierpień 2012 16:44

Demokracja bandytów

ligezaSztuka dostrzegania tego, co dookoła człowieka istotne, nie jest mocną stroną większości reprezentantów naszego gatunku. Dzieje się tak, ponieważ światem rządzą ludzie, którzy bezmyślność większości starannie pielęgnują. To jest ich "być albo nie być".

Współczesny świat trudno uznać za przepełniony pozytywami. Niektórzy uważają, że winna temu jest demokracja, rozumiana jako "rządy hien nad osłami" (Arystoteles). Inni z kolei twierdzą, że sens demokracji dobrze oddaje stwierdzenie: "idioci wybierający kłamców mają w nosie wiedzę o rzeczywistości, bowiem idiotów nie interesuje wiedza, tylko kłamstwa" (Igor Maćkowski). Lecz homo sapiens nie jest głupcem z natury. To oszuści, złodzieje oraz bandyci przerabiają ludzi na durniów, ponieważ tylko wtedy mogą ich kontrolować, niewolić i bezkarnie okradać. Gdy przyjmiemy tę perspektywę, wówczas spora część obrazu współczesnego świata staje się naraz przejrzysta i zrozumiała.

Trwałe zmiany
Ale zacznijmy od tego, że wszystko powinno mieć jakieś granice, także ludzka podatność na manipulację. Niestety. Współczesne media tę człowieczą podatność wzmacniają w stopniu niesłychanym w historii. Co nam proponują w miejsce sprawdzonego systemu wartości, przewracając do góry nogami to, co zdrowe i praktyczne?

"Każdy człowiek staje się pajacem, byle pociągnąć go za odpowiednią nitkę" – mawiał Tadeusz Boy-Żeleński. Ja powiedziałbym raczej, że narody stają się tym, czym czynią je ich wychowawcy. Stąd współcześni demiurgowie nie tyle ciągną za nitki, lecz właśnie wychowują. Wychowują, posługując się słowami, a w pierwszym rzędzie obrazem.

Etymologicznie "wychowanie" znaczyło kiedyś tyle samo co "żywienie" i "utrzymanie", a co dziś zwykliśmy określać terminem "hodowla". Dzisiaj wychowanie to świadome działania, mające na celu osiągnięcie trwałych zmian w osobowości wychowywanej jednostki. Przy czym zmiany te powinny obejmować zarówno sferę pozwalającą jednostce poznawać i przekształcać rzeczywistość, jak i stronę aksjologiczną ludzkiego bytu, wyznaczającą stosunek człowieka do świata i ludzi, przekonania wychowanka oraz jego system wartości.

Szlifowanie charakterów
Dlatego mówiąc o wychowaniu rozumianym jako ciągły proces służący kształtowaniu poglądów i postaw (więc nabywaniu tożsamości), proces rozpoczynający się w łonie matki wraz z kształtowaniem ludzkiego systemu nerwowego, a kończący wraz ze śmiercią, nie wolno pominąć podstawowego narzędzia, służącego szlifowaniu człowieczych charakterów, to jest mediów. W tym zwłaszcza telewizji.
Pisarz i polityk Walter Lippmann podkreślał, że media skłaniają ludzi do pożądanych zachowań, rzeźbiąc obrazy w ludzkich umysłach. W efekcie kształtowanie ludzkich poglądów, postaw i tożsamości – czyli właśnie ich wychowywanie – staje się coraz łatwiejsze, zgodnie z szokującą diagnozą Alvina Tofflera, mówiącą iż: "Techniki okłamywania rozwijają się szybciej niż techniki weryfikacji. (...) Ludzie wierzą w różne rzeczy – w fakty albo procesy – które przestały być prawdziwe".

Innymi słowy, media – odwołując się do wartości tak głośno jak to tylko możliwe – de facto wpajają człowiekowi odruchy. To żadne wychowanie, to tresura, podczas której ludziom zakłada się na twarze kagańce, przy okazji pętając im umysły.
Są to refleksje frapujące i zbliżające nas do prawdy, aczkolwiek omijają kwestię, wokół której wyrasta, powiedzmy: praprzyczyna wszystkich przyczyn. Sedno w kształcie konkretu przesądzającego o rzeczywistym kształcie współczesności, analizowanej w kontekście wychowania. Czy raczej tresury, prowadzonej w okolicznościach, w jakich procedury demokratyczne, obowiązujące formalnie, w istocie tracą cały swój sens.

Relatywizm moralny
Ów konkret ma postać trójkąta, a jego wierzchołkami są: nadawca przekazu – intencje nadawcy – odbiorca. Najpierw zatem poznajemy świat przez pryzmat charakterów i interesów ludzi kontrolujących przekaz, by w drugiej kolejności, korzystając z tak zdobytej wiedzy, samemu konfrontować się ze światem (czyż nie wygląda to na szczyt absurdu?).
Który z wierzchołków wspomnianego trójkąta wydaje się najważniejszy? Co właściwie wychowuje człowieka, umożliwiając mu nabywanie tożsamości w drugiej dekadzie XXI wieku? Otóż taką rolę pełni przekaz. Przekaz autorstwa rodziców i nauczycieli, owszem – ale w pierwszym rzędzie jednak przekaz o charakterze medialnym. W jaki konkretnie sposób ów przekaz człowieka wychowuje, jakie postawy i poglądy promuje, jaką nadaje człowiekowi tożsamość? Ano, z dobrym przybliżeniem: czyni to proporcjonalnie do swojej jakości. Od kogo zależy jakość owego przekazu? Kto określa konteksty norm i wartości zawarte w przekazie, narzucając odbiorcy negatywne wzorce ludzkich postaw? Czemu na masową skalę wdrukowuje się dziś człowiekowi skrajny relatywizm moralny oparty na przekonaniu, że należy samemu wybierać odpowiednie dla siebie ideę i wizję świata czy przekonania religijne i światopogląd, natomiast wskazywanie, co jest dobre, a co złe, to szkodliwy przesąd?
I tak dalej, i tak dalej – albowiem, w tym miejscu przerwę, przywołując przekonanie Monteskiusza: "Pisząc, nie trzeba tak wyczerpywać przedmiotu, aby nic nie pozostało dla czytelnika. Nie chodzi wszak o to, aby ludzie czytali, ale by myśleli".

 

* * *


Nadawca przekazu – intencje nadawcy – odbiorca wychowywany przez przekaz. Oto niezafałszowany, współczesny świat. Świat, w którym nie ma prawdy tylko interesy. Świat bez granic i hamulców. Świat, w którym bandyci opłacający nadawcę przekazu skrzętnie ukrywają prawdę przed większością, kontrolowaną przy pomocy przekazu. Większością zgodnie z intencjami nadawcy utrzymywaną w bezmyślności – by bez słowa buntu stale legitymizowała ich znikczemnienie. By broń Boże nie zrozumiała, co tak naprawdę się z nią wyrabia i w otchłań jakiego fałszerstwa wtrąca.
Czy charakter i tożsamość ludzi przyzwoitych to nie są zbyt poważne sprawy, by ich kształtowanie zostawiać takim "wychowawcom"?


Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszam również tutaj:
www.myslozbrodnik.blogspot.com

Opublikowano w Krzysztof Ligęza
czwartek, 23 sierpień 2012 22:54

Pełzająca likwidacja resztki złudzeń

michalkiewicz"Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Wojska Wielkiej Brytanii, USA i Francji czekają w pogotowiu przy granicy z Syrią, by wesprzeć tamtejszych bezbronnych cywilów ("O północy się zjawili jacyś dwaj cywili...") i w ten sposób zapewnić zwycięstwo demokracji w tym nieszczęśliwym, a właściwie wtedy już chyba szczęśliwym kraju – bo kiedy już w Syrii zwycięży demokracja, to można będzie przystąpić do demokratycznej ofensywy w złowrogim Iranie. No dobrze; to Angielczyków rzesza blada, Amerykanie i wymowni Francuzi czają się przy syryjskiej granicy – a my co? "Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają!" Tam, gdzie trwa wojna o pokój, a właściwie jaka tam znowu "wojna"; to nie żadna "wojna" tylko walka "o wolność naszą i waszą", to znaczy – syryjską, żeby Syryjczykom było tak samo dobrze, jak i nam – nie powinno zabraknąć i naszych askarisów. Tymczasem nie słychać, by z naszego nieszczęśliwego kraju jacyś askarisi wybierali się do Syrii. Ładny interes! Tu walka o wolność, a my nic?

Najwyraźniej nasza chata z kraja i tylko niezawisły sąd ukarał jakiegoś nieszczęśnika za bezsilne złorzeczenia (imprecationes), przekleństwa (maledicas) i złośliwości (malices) przeciwko misji pokojowej w Afganistanie. Rzuca to nowe światło na zdolności bojowe naszej niezwyciężonej armii. Kiedy przed dwoma laty słuchałem wykładu pewnego generała na temat stanu tubylczych sił zbrojnych, konkluzja brzmiała, że poza kontyngentem "misyjnym" nie ma w naszej niezwyciężonej armii formacji zdolnej do wykonania zadania militarnego innego, niż służba wartownicza. Okazuje się jednak, że aż tak źle nie jest, że nasza niezwyciężona armia odnosi wiekopomne zwycięstwa w niezawisłych sądach. Dał nam przykład Michnik Adam jak zwyciężać mamy! W tej sytuacji sprawa słynnej "tarczy", która teraz pewnie przy okazji każdego święta Wojska Polskiego będzie rozkwitała, niczym kwiat paproci w Noc Świętojańską, jakby schodziła na plan dalszy. Oczywiście nie mówię o niezbędnych nakładach, co to, to nie; w końcu mamy kryzys, powiadają, że gospodarka "spowalnia", a nawet pojawiły się, i to na masową skalę, "zatory płatnicze", będące pierwszym zwiastunem załamania, więc z czegoś żyć trzeba i takie, dajmy na to, "prace studyjne" nad tarczą byłyby jakimś rozwiązaniem, przynajmniej na najbliższe 20 lat, podobnie jak "ratowanie" Marynarki Wojennej – ale nie tutaj odniesiemy nasze największe zwycięstwa. Największe nasze zwycięstwa odniesiemy przed niezawisłymi sądami. Jak tylko jakiś wróg zechce zrobić nam krzywdę, na przykład – oderwać od naszego nieszczęśliwego kraju część terytorium, albo pozbawić nasze państwo niepodległości – to my go zaraz przed niezawisły sąd, a ten już pokaże mu ruski miesiąc! Zresztą – dlaczego mielibyśmy ograniczać się do postępowań defensywnych? Co nam obca przemoc wzięła, pozwem odbierzemy – czyż nie warto pomyśleć o przerobieniu w tym duchu naszego hymnu państwowego? Co tam bredzić o jakiejś "szabli", kiedy wszyscy potępiają "wywijanie szabelką"? Pozew jest lepszy, bo i ryzyko mniejsze, a właściwie żadne, zwłaszcza gdy niezawisły sąd zostanie uprzednio właściwie poinstruowany. Afera Amber Gold pokazuje, że zarówno na niezależnej prokuraturze, jak i niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji, toteż gdyby dzisiaj satyryk pisał swoją piosenkę, to zakończyłby ją nie uwagą, że "z każdej sytuacji wyjdziemy obronnie; wojsko nasze czuwa szkolone wszechstronnie" – tylko: "w każdą sytuację brniemy dziarskim krokiem, wiedząc, że sąd czeka z gotowym wyrokiem!".


Skoro tedy nasi askarisi póki co trzymają się od Syrii z daleka, musimy koncentrować uwagę na wydarzeniach towarzyskich, spośród których na plan pierwszy wybija się konfrontacja między detektywem Krzysztofem Rutkowskim a "matką Madzi". Detektyw Rutkowski przybył na konfrontacje w niezależnej prokuraturze w towarzystwie swojej nowej naturalnej przyjaciółki, zaś "matka Madzi" – też w obstawie, która, mówiąc nawiasem, efektownie zemdlała jeszcze przed rozpoczęciem właściwego spektaklu. Z całą pewnością będzie miał on dalszy ciąg, ponieważ "matka Madzi" podobno dała do zrozumienia, iż detektyw namawiał ją do składania określonych zeznań. Na takie dictum oburzony Krzysztof Rutkowski nazwał "matkę Madzi" "megakłamczuchą" – co "matka Madzi", wzorem pani Alicji Tysiąc, prawdopodobnie zechce wykorzystać do postawienia detektywa Rutkowskiego przed niezawisłym sądem, który już tam będzie wiedział, jak odpłacić mu za wszystkie zniewagi i zelżywości.
Ale to dopiero pieśń przyszłości, bo na razie dobiegają końca letnie kanikuły, podczas gdy afera Amber Gold ukazuje coraz to nowe wątki. Pojawiły się nawet informacje, że uczciwemu synowi pana premiera Tuska może grozić aż 10 lat więzienia! Skoro takie kary grożą w naszym nieszczęśliwym kraju za uczciwość, to cóż mają myśleć nieuczciwi? Być może nie powinni nic myśleć, skoro pobożny minister Gowin, po przeprowadzeniu surowej i energicznej kontroli w organach wymiaru sprawiedliwości, stwierdził, że wszystko jest w najlepszym porządku, to znaczy – byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie "ludzki błąd". Znaczy – państwo jak zwykle "zdało egzamin", a przyczyną nieporozumień w klubie gangsterów jest jak zwykle "błąd pilota". W tej sytuacji i pan Michał Tusk może być dobrej myśli, nawet jeśli afera Amber Gold stanie się pretekstem do przeprowadzenia na tubylczej scenie politycznej podmianki. Trzeba bowiem wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu, a nawet lepiej niż po staremu.


Oto bowiem okazało się, że Ministerstwo Skarbu Państwa sprywatyzowało "Ruch", a ten, po prywatyzacji, sprzedał był innej prywatnej firmie budynek przy ul. Towarowej w Warszawie, gdzie ma swoją siedzibę Instytut Pamięci Narodowej. Tylko patrzeć, jak nowy właściciel budynku każe się IPN-owi stamtąd wynosić razem z całym archiwum. Tymczasem IPN nie ma gdzie się wynieść, a rządu jakby to wszystko zupełnie nie obchodziło, chociaż Instytut jest instytucją państwową, powołaną na podstawie ustawy teoretycznie obowiązującej tak samo jak kodeks karny. Cóż jednak z tego, skoro wiadomo, że "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku". Nietrudno wyobrazić sobie, ileż zgryzot musiało przysporzyć naszym okupantom samo istnienie IPN, a zwłaszcza – działalność jego pionu śledczego, który od czasu do czasu ujawniał jakichś konfidentów. Tymczasem właśnie konfidenci stanowią w naszym nieszczęśliwym kraju sól ziemi czarnej, bo to za ich pośrednictwem bezpieczniackie watahy kontrolują nie tylko kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym, paliwowym i energetycznym na czele, ale również – niezależne media i najszerzej pojęty przemysł rozrywkowy, nie mówiąc już o pozostałych środowiskach opiniotwórczych. Mamy zatem do czynienia z pełzającą likwidacją niebezpieczeństwa, jakie dla stabilności tej okupacyjnej struktury stwarzał IPN – być może nawet – jako warunkiem, że afera Amber Gold nie pociągnie na dno nikogo, a w każdym razie – nikogo ważnego. Wypada przypomnieć, że również w środowiskach konstytucyjnie oddzielonych od państwa idea likwidacji IPN może liczyć na szczere, chociaż pozbawione ostentacji poparcie, skoro również po tej stronie pojawiały się opinie, że archiwa powinny być "zabetonowane" na co najmniej 50 lat. No dobrze – ale gdzież je "betonować" i właściwie – po co? Czyż nie lepiej od razu spalić, zwłaszcza że prezydent Włodzimierz Putin, z którym za pośrednictwem Patriarchy Cyryla mamy się "pojednać", podobnie jak Nasza Złota Pani Aniela, z którą już chyba się "pojednaliśmy", mają komplety mikrofilmów całej dokumentacji MSW, które zostały im przekazane jeszcze pod koniec lat 80.?


Stanisław Michalkiewicz – Warszawa

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz

kumorAPiramidki finansowe zostały przećwiczone w Polsce na wszelkie możliwe sposoby. Polaków ograbiano za przyzwoleniem "ich" państwa, tłumaczono, że taki jest koszt "transformacji ustrojowej". Oprócz prostych kradzieży, na wydrę, typu afera FOZZ, wypada przypomnieć (bo rodzice rzadko chwalą się przed młodzieżą, jak się dali oszukać) syfonowanie dolara na początku lat 90. Polegało to na tym, że w ramach planu Balcerowicza ustalono kurs złotego względem dolara na stałym poziomie, gdy tymczasem w kraju szalała inflacja, a oprocentowanie lokat bankowych przewyższało 120 proc.

Oznaczało to, że bez wielkiego ryzyka, dokonując operacji przewalutowania, można było uzyskać co najmniej 120 proc. rocznie od zainwestowanych dolarów. Jedynym zagrożeniem było to, że w Warszawie coś rypnie i kurs zostanie z dnia na dzień zmieniony – no ale tego rodzaju informacje można było mieć zawczasu za całkiem śmiesznej wysokości łapówki. Takie ustawienie kursowe skłoniło miliony Polaków do zamiany trzymanych pod bielizną dolarów na złotówki, zaś zainwestowany zagraniczny kapitał spekulacyjny z wielkim mlaskaniem i oblizywaniem się im te kilka miliardów dolarów "zagospodarował" i ujechał "szukać swego Pacanowa". Oczywiście, w tym samym czasie były setki pomniejszych przypadków masowego okradania, różne banki Grobelnych, afery Drew-Budu itp.


Zostańmy jednak przy tych wielomiliardowych.
Klasyczną piramidką było uruchomienie polskiej giełdy. Handlowano na niej papierami dwudziestu kilku firm. Jednocześnie w środkach przekazu, zwłaszcza telewizji, ruszyła olbrzymia machina propagandowa o tym, jak to można na giełdzie łatwo się dorobić. Pokazywano młodych ludzi, którzy kupowali IPO za oszczędności wyciągnięte z SKO, a już po miesiącu jeździli (to w Polsce działało na wyobraźnię) najnowszym modelem BMW. Naród pozbierał z kont PKO i skarpet co tam jeszcze zostało i rzucił się do okienek domów maklerskich. Przed lokalami tychże ustawiały się długie kolejki, niczym w PRL-u po mięso. W kinach puszczano ad hoc dokręcone filmy fabularne o nowych Polakach, którzy weszli na giełdę przebojem, a teraz żyją jak królowie.


W głowach nowych inwestorów, którzy w większości wypadków nie potrafili odróżnić akcji od obligacji, a dorobili się ciężką pracą i oszczędzaniem, szumiało niczym na dansingu w remizie, przed oczami przesuwały się kolorowe obrazy dobrobytu.
Run na akcje przedsiębiorstw notowanych na warszawskiej giełdzie stworzył to, co miał w założeniu, wielką piramidę finansową – bąbel, który pęczniał do momentu, aż zaczął wysychać strumień ludzi donoszących mamonę w darze. W tym czasie kapitalizacja giełdowa spółki Telegraf (halo, halo, kto ją jeszcze pamięta?) przewyższała kapitalizację koncernu Daimler-Benz. Jednocześnie zyski Telegrafu w porównaniu z zyskami niemieckiej firmy były rodem z krainy krasnoludków.
I nagle zręcznymi ruchami kierownicy przekrętu przestawili zwrotnicę, wycofali się, kradnąc Polakom kilka miliardów oszczędności. No ale wiadomo, Polak, dumny gość, okiem nawet nie mrugnął, spłynęło to po nim jak po kaczce... Gdyby naród nie miał dziur w mózgu po komunizmie, to w takiej sytuacji, całkowitego braku ochrony państwa przed oszustami, ruszyłby na Warszawę, żądając głów co bardziej prominentnych i bezczelnych polityków-złodziei.


Niestety, niczym dobry macher ofierze gry w trzy karty, propaganda państwowa wytłumaczyła biedakom, że to ich wina – zostali walnięci w rogi ponieważ w porę się nie zorientowali, a takie są "reguły rynku".
W Polsce dzisiaj afera to normalność. Jeśli pojawia się jakaś na medialnych radarach, to znaczy, że została zamówiona przez ten czy inny interes grupowy ludzi, którzy terenem Polski realnie zawiadują.
Nie inaczej z Amber Gold, która to firma wcale nie musiała uruchamiać piramidy finansowej. Ceny złota rzeczywiście szły i pójdą w górę. Panowie weszli jednak komuś między wódkę a zakąskę. A w Polsce to duży błąd.
Ponieważ zaś praca w państwowym nadzorze finansowym przypomina robotę sapera – bo trzeba poruszać się ruchem konika szachowego między polami, których ruszać nie wolno – polski pożal się Boże inwestor pozostawiony jest samemu sobie, oscylując nocnymi myślami między żądzą pieniądza a zdrowym rozsądkiem.


Wszystko to pokazuje, ile polskie rodziny tracą na tym, że nie mają własnego państwa; że nie mogą liczyć na opiekę instytucji państwowych przed oszustami; że ustawy są krojone przez podpłacone partie na użytek złodziei krajowych i zagranicznych.
I co? Gucio w zoo.
Bo jeśli normalnemu człowiekowi wkłada się rękę do portfela, a on nic, to znaczy, że jest bardzo źle; to znaczy, że pozbawiono go instynktownych odruchów.
Z czego by tu jeszcze okraść Polaków... Może z bogactw naturalnych? Głupi na nie nie zasługują.
Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 17 sierpień 2012 19:59

Wobec uświadomionej konieczności

michalkiewiczJuż się wyjaśniło, co miał na myśli pan prezydent Komorowski, zapowiadając w drugą rocznicę swego zaprzysiężenia zainstalowanie w naszym nieszczęśliwym kraju "własnej tarczy antyrakietowej". Przemawiając podczas przypadającego 15 sierpnia Święta Wojska Polskiego, prezydent Komorowski wyjaśnił, że chodzi o zbudowanie systemu obrony przeciwlotniczej. Zresztą nie tylko o to, bo oprócz zbudowania systemu obrony przeciwlotniczej, będziemy "ratowali" Marynarkę Wojenną, a już prawdziwa rewolucja nastąpi w wojskach lądowych. Zacznie się od tego, że siedem dotychczasowych dowództw zostanie zastąpione trzema: Dowództwem Generalnym, Dowództwem Operacyjnym, no i oczywiście – Generalnym Sztabem – a w ogóle ma być "mniej dowódców, a więcej wojowników" – powiedział pan prezydent, mianując jednocześnie siedmiu generałów. Znaczy się – nasza niezwyciężona armia powiększyła się o kolejnych siedmiu generałów.


A co z "wojownikami"? Czy przybył chociaż jeden "wojownik"? Tego niestety nie wiemy, bo wiadomo, że w naszej niezwyciężonej armii łatwiej znaleźć pułkowników do awansowania na generałów, niż "wojownika". Na około 90 tysięcy żołnierzy jest tam około 22 tys. oficerów, ok.45 tys. podoficerów, ok. 12 tys. szeregowców zawodowych i ok. 10 tys. szeregowców nadterminowych. Zatem na jednego szeregowca przypada jeden oficer i dwóch podoficerów. W takiej sytuacji jest oczywiste, że dowództw musi być więcej niż "wojowników". Czy to jest przyczyna, dla której "wojsko oddziela się od narodu, a naród od armii" – co zauważył w okolicznościowym kazaniu w dniu 15 sierpnia biskup polowy WP JE Józef Guzdek, zwracając uwagę na krytykę, a nawet nienawiść, z jaką autorzy internetowych opinii kierują przeciwko wojsku, a zwłaszcza formacjom uczestniczącym w misjach pokojowych? Wszystko to być może, skoro doktryna obronna naszego nieszczęśliwego kraju ufundowana jest na założeniu, że polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi będzie broniła Bundeswehra. Zatem – jak partia mówi, że odwróci trwający co najmniej 20 lat proces rozbrajania państwa – to mówi! Co to komu szkodzi zapowiedzieć takie rzeczy, zwłaszcza w święto, skoro każde dziecko wie, że nie ma na to pieniędzy?


A skoro już o pieniądzach mowa, to nasz nieszczęśliwy kraj żyje aferą Amber Gold, w której co i rusz pojawiają się nowe wątki. Wprawdzie rzesza klientów tej firmy wije się ze wstydu i złości, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przy okazji objawiony nam został nowy standard uczciwości. Objawił go sam premier Donald Tusk na konferencji prasowej specjalnie zwołanej w celu zademonstrowania, jaki to wzniosły i szlachetny jest pan premier Tusk i jaki szczery i uczciwy jest syn pana premiera Michał Tusk. O jednym i o drugim zapewnił sam pan premier, dzięki czemu III Rzeczpospolita wzbogaciła się o nowy standard. Jak bowiem wiadomo, standardy moralności wyznaczyła w naszym nieszczęśliwym kraju pani Aneta Krawczykowa, bohaterka "seksafery" w Samoobronie. Pani Aneta, nie będąc pewna, kto jest ojcem jej córki, najpierw przypisała autorstwo wpływowemu mężowi stanu Stanisławowi Łyżwińskiemu, a kiedy badania DNA możliwość tę wykluczyły – samemu Andrzejowi Lepperowi. Kiedy badania DNA wykluczyły również i tę możliwość, wyraziła przypuszczenie, że ojcem może być nieznajomy mężczyzna, któremu w swoim czasie oddała się w okolicach dworca kolejowego w Piotrkowie Trybunalskim.


Do tego standardu moralności doszedł teraz standard uczciwości. Uczciwy jak pan Michał Tusk – czegóż chcieć więcej? Wprawdzie wszyscy alarmują, że gospodarka "spowalnia", że bezrobocie przekroczyło już 10 procent i coraz szybciej rośnie nadal – ale właśnie w takich okolicznościach przyjemnie jest odnotować wzrost w dziedzinie standardów. Nie można mieć wszystkiego naraz, więc albo standardy, albo armia i dobrobyt.
Zresztą nie jest źle, bo oto właśnie do naszego nieszczęśliwego kraju przybył z wizytą Patriarcha Moskiewski i Całej Rusi Cyryl, który w piątek, 17 sierpnia, na Zamku Królewskim w Warszawie, wraz z JE abpem Józefem Michalikiem podpisał "Przesłanie do narodów polskiego i rosyjskiego", postrzegane przez wszystkich komentatorów, zwłaszcza niemieckich, jako przełomowy moment w stosunkach polsko-rosyjskich, który utoruje drogę do "pojednania". Warto w związku z tym przypomnieć, że przygotowania tego dokumentu, którego treść miała zostać ujawniona dopiero na dwie godziny przed jego podpisaniem, rozpoczęły się w roku 2009, kiedy to w miesiąc po obietnicy uczynionej przez izraelskiego prezydenta Peresa rosyjskiemu prezydentowi Miedwiediewowi, że przekona on prezydenta Obamę do wycofania się z pomysłu budowy tarczy antyrakietowej w Polsce, prezydent Obama 17 września zadeklarował wycofanie się USA z aktywnej polityki w Europie Środkowowschodniej. Pewnie dlatego JE abp Józef Michalik w wywiadzie dla KAI zauważył, że jest "absolutnie przekonany", że "na obecnym etapie" Kościół "nie mógł nie podjąć tej inicjatywy". To bardzo prawdopodobne – tym bardziej, że Episkopat właśnie prowadzi z rządem, to znaczy – za pośrednictwem rządu z okupującą Polskę bezpieczniacką watahą – negocjacje na temat materialnych podstaw egzystencji Kościoła w najbliższych dziesięcioleciach. Nietrudno sobie wyobrazić, że gdyby tej inicjatywy Kościół nie podjął, to nie tylko zostałby oskarżony o krzewienie w naszym nieszczęśliwym kraju rusofobii albo nawet ksenofobii, nie tylko negocjacje na temat materialnych podstaw egzystencji Kościoła mogłyby utknąć w martwym punkcie, a nawet cofnąć się do jeszcze niższego poziomu – a z łańcucha zostałby spuszczony Janusz Palikot, który ze swoją dziwnie osobliwą trzódką, wzmocnioną przez zmobilizowane w tym celu ubeckie dynastie, pokazałby Kościołowi ruski miesiąc. W takiej sytuacji już lepiej, a w każdym razie – bardziej elegancko, kiedy ruski miesiąc pokazuje nie biłgorajski filozof z poślęciem Grodzkiem, tylko we własnej osobie Patriarcha Moskwy i Całej Rusi Cyryl, zwłaszcza że jego obecność ułatwia dostarczeniu tej konieczności pozoru moralnego uzasadnienia, że oto do spółki z Cerkwią prawosławną będziemy walczyli z zachodnią zgnilizną. Znaczy, że ambitne plany ewangelizowania zlaicyzowanej Europy, przywoływane w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia Anschlussu w roku 2004, zostały już zarzucone i teraz wraz z prezydentem Putinem będziemy już tylko bronili naszego nieszczęśliwego kraju przed zgniłym Zachodem. W takiej sytuacji lepiej rozumiemy również świąteczne, zbrojeniowe przechwałki pana prezydenta i apele JE biskupa polowego WP o przywrócenie więzi wojska z narodem

Stanisław Michalkiewicz
Warszawa

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 10 sierpień 2012 11:11

Reakcja obronna

 

ligezaWybuczeli Donalda Tuska, wygwizdali Gronkiewicz-Waltz, niewiele brakowało, by opluli Władysława Bartoszewskiego. Gwałtu, rety, co się dzieje!
Dranie i szuje! Podłe kreatury! Żulia! Faszyści! Ale dostało się nędznikom, oj, dostało. Temu i owemu dostało się zasłużenie. Albowiem nie należy buczeć nad grobami. Gwizdać też nie wolno. Nie wolno również szydzić z przedstawicieli narodu zaplątanych mentalnie w tuskoidalność. Z tych zresztą szydzić nie wolno w żadnych okolicznościach. Muss nicht, można powiedzieć. Zapreszczieno.
Wszelako zostawmy ironię, albowiem ironia to nadto gorzka. W zamian przyznajmy, co przyznać bezwzględnie należy: jedno, co nad grobami wypada, to wypada zachowywać się przyzwoicie. Nad każdym grobem i w każdych okolicznościach. W tym kontekście zachowanie gwiżdżących i buczących przyzwoite nie było. Przeciwnie, było wredną i wstrętną egzemplifikacją braku przyzwoitości. Podobnie jak ohydnym przejawem braku przyzwoitości i obłudy jest składanie Powstańcom wieńców przez ludzi, którzy na co dzień opluwają idee przez Powstańców wyznawane.

W imię wartości
Albowiem ów medal, zszargany błotem nieprzyzwoitości przez "faszystów", warto odwrócić na drugą stronę. Po to, by nie rozstając się z rozsądkiem, zauważyć przytomnie, że gdyby Powstańcy mogli z grobów powstać, gdyby została Im dana możliwość rozglądnięcia się wzdłuż, wszerz i w poprzek współczesnej Rzeczypospolitej, a to w celu dokonania właściwej oceny stanu kraju, za który oddali życie, gdyby zajrzeli Oni w głąb "demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej", wreszcie gdyby zechcieli zweryfikować intencje i efekty działań podejmowanych przez współczesnych włodarzy Polski, a także stosunek tychże władz do polskiej historii – wówczas bez najmniejszych wątpliwości nie skończyłoby się na gwizdach i buczeniu.
Albowiem Powstańcy poświęcili życie za pewien zespół wartości oraz za oparty na tych wartościach kształt i formułę Polski, a nie za interesy ludzi co prawda nazywających się Polakami, lecz działających dziś w Polsce na rzecz "Unii Europejskiej", czyli na rzecz interesów Berlina oraz Rosji. Powstańcy walczyli i ginęli między innymi dla wartości takich jak suwerenność i niepodległość, czyli tych, których ze świecą szukać w postawach nadwiślańskiego establishmentu. Z oczywistych względów wartości tych nie ma także w rozstrzygnięciach, podejmowanych wbrew naszym interesom i wbrew polskiej racji stanu. Co ujęte innymi słowami oznacza, że dwie Polski w Polsce to fakt niezaprzeczalny.

Dwa narody
W kapitalnym "Eseju o duszy polskiej" Ryszard Legutko podkreślał, że jednym z fundamentalnych problemów współczesnej Polski jest kłopot z tożsamością narodową Polaków. W wywiadzie dla dziennika "Rzeczpospolita" Jarosław Marek Rymkiewicz zauważył, że: "Istnieją tuż obok siebie dwie Polski, a jeśli istnieją dwie Polski, to muszą też istnieć dwa narody Polaków. (...) Jeden to naród patriotów, drugi – naród kolaborantów". Po czym dodawał: "To co nas podzieliło – to się już nie sklei". Stanisław Michalkiewicz powiada tak: "Nie ma już jednego narodu polskiego. O jednym narodzie można bowiem mówić tylko wtedy, gdy ma wspólny ideał. Ale jaki wspólny ideał może mieć spadkobierca tradycji niepodległościowej z PPR-owcami czy ubekami, którzy w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko dochowali się licznego potomstwa, ale »szczują swe szczenięta« przeciwko wszystkiemu, co polskie? (...) Naród polski jest dzisiaj już tylko częścią polskiego społeczeństwa, być może nawet – jego mniejszością, coraz bardziej zdominowaną przez moskiewskie psiaki i wychowanych przez michnikowszczyznę europejsów". Zaś Antoni Kępiński, żyjący w ubiegłym wieku psychiatra i filozof, tłumaczył, że nawet u zwierząt, gdy "zmiesza się z sobą osobniki należące do różnych stadeł", wówczas w całej grupie szerzy się chaos oraz zaczynają dominować "sposoby zachowania się o charakterze wyraźnie lękowym i agresywnym".

Ocalić godność
Nawet u zwierząt, proszę, proszę. Czyli nie powinniśmy dziwić się, obserwując reakcje obronne, gdy dana społeczność, wbrew biologii, niejako wbrew elementarnym regułom sztuki przetrwania i wbrew swojej woli, skonfrontowana zostaje z "osobnikami należącymi do innego stadła". Co dopiero, gdy osobniki te zawłaszczają nie tylko świętą dla Polski i Polaków przestrzeń nad grobami Powstańców, ale kradną nam historię, zarazem w proch obracając perspektywy.
Natomiast co do generała Ścibor-Rylskiego i jego bolejącego serca, to – z całym dla generała szacunkiem – swego czasu Marek Edelman (ta postać w żadnej z moich bajek nie była bohaterem pozytywnym) odrzucił zaproszenie władz, nie biorąc udziału w obchodach czterdziestej rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, przy tej okazji rzekłszy: "40 lat temu walczyliśmy nie tylko o życie – walczyliśmy o życie w godności i wolności. Obchodzenie naszej rocznicy tutaj, gdzie nad całym życiem społecznym ciąży dziś poniżenie i zniewolenie, gdzie doszczętnie zafałszowano słowa i gesty, jest sprzeniewierzeniem się naszej walce, jest udziałem w czymś całkowicie jej przeciwnym, jest aktem cynizmu i pogardy. Nie będę w tym uczestniczył – nie zaakceptuję uczestnictwa innych, skądkolwiek by przybywali i czymkolwiek by się chcieli legitymować".
Oto postawa człowieka, ocalająca w człowieku człowieczeństwo.


Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem:
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszam również tutaj:
www.myslozbrodnik.blogspot.com

Opublikowano w Krzysztof Ligęza
piątek, 10 sierpień 2012 10:21

Ochota na Polskę i wola zwycięstwa

kumorAAlbo uznajemy prawowitość istniejącego państwa i usiłujemy robić politykę w ramach funkcjonujących mechanizmów demokracji; albo uważamy, że te mechanizmy demokracji są niewystarczające, i zabiegamy w ramach instytucji państwa o jego odnowienie – nawołujemy do referendów, masowych wieców, które pozwolą doprowadzić do reformy agend państwa; albo uważamy, że to nie jest nasze państwo, i chcemy obalenia jego władz i systemu politycznego wszelkimi dostępnymi metodami – jak mówi wieszcz – "zemsta, zemsta na wroga z Bogiem, lub choćby mimo Boga"...

Uznanie każdego z wymienionych wariantów pociąga za sobą odmienną taktykę działania i dyktuje inne metody. Niektóre – np. polityczne i bojówkarskie – czasem mogą się uzupełniać, jak to miało miejsce w czasach Republiki Weimarskiej w Niemczech.


Polski kontekst polityczny, a co ważniejsze mentalność Polaków, którzy zajmują się polityką, wyrasta z doświadczeń antypaństwowych lub w najlepszym wypadku "okołopaństwowych". Brak państwowości polskiej przez okres życia kilku pokoleń, ukształtował polską psychikę, zracjonalizował antypaństwowe postawy i wprowadził nadrzędność interesu grupowego – różnie formułowanego, najczęściej tak by było jak najwygodniej dla samych zainteresowanych. Jest to sytuacja łatwa do zaobserwowania we wszystkich społecznościach okupowanych. I co ciekawe, polskie doświadczenia są w tej mierze podobne do, na przykład, palestyńskich. Państwo jako twór nie do końca nasz, państwo jako coś przed czym musimy się organizować do obrony, państwo jako organizm, który poprzez rodzinną czy grupową solidarność musimy wykiwać.


To jest pokłosie lat zaborów, to jest efekt okupacji niemieckiej i w o wiele większym stopniu polskiej kolaboracji prosowieckiej przez 40 lat istnienia PRL-u. Stąd dzisiaj pochodzą rozliczne schizofrenie polskiego życia publicznego; stąd tak łatwa racjonalizacja nepotyzmu, korupcji i sobiepaństwa u – zdawałoby się – całkiem przyzwoitych i szanowanych osób. Stąd wreszcie tendencja do obchodzenia prawa, różnymi zakosami i objazdami, brak szacunku do litery prawa i traktowanie instytucji państwowych jak prywatnych folwarków. W naszym polskim społeczeństwie nie zagnieździło się przekonanie o trwałości instytucji jako takich i ich fundamentalnym znaczeniu dla porządku prawnego i politycznego, ponieważ porządki te zmieniały się często jak w kalejdoskopie, i to w ciągu życia jednego pokolenia. Trwałe było "to co nasze". Państwo? – rzecz nabyta – raz jest, raz go nie ma, raz jest austriackie, raz polskie, raz sowieckie.


Tymczasem to państwo właśnie daje najskuteczniejszą metodę obrony interesu narodowego. To państwo ze swoim wojskiem, policją, polityką zagraniczną i dobrym urządzeniem życia wewnętrznego pozwala nam chronić interes rodzin przed obcymi najeźdźcami, grabieżcami i oszustami rodzimego chowu. Nikt lepszej metody nie wymyślił, dlatego narody w sposób naturalny do posiadania własnego państwa dążą. Dlatego Kurdowie chcą mieć niepodległość, a Żydzi odbudowali własną po tysiącach lat rozproszenia.
Państwo to rzecz święta – co wielu polskim politykom, którym młodość upłynęła na "działalności antypaństwowej", trudno traktować poważnie. Jest to jedna z mentalnych przyczyn dzisiejszej słabości Polski; tego, że pokolenie całkiem inteligentnych, wykształconych Polaków nie potrafiło odbudować silnego kraju i zadowoliło się "terytorium zależnym".


Jest to również przyczyna, dla której wiele form działań antypaństwowych uchodzi płazem; patrzy się na nie przez palce.
Dlatego rad bym dowiedzieć się od polskich polityków, zwłaszcza tych opozycyjnych, co sądzą o obecnym państwie polskim? Jest rzeczą zupełnie normalną, że ktoś dzisiejszą polską państwowość zaneguje – ale wówczas nie powinien w niej uczestniczyć, a raczej zejść do podziemia. Jeśli ktoś uznaje dzisiejszą państwowość polską za wystarczającą lub możliwą do zreformowania, nie powinien jej podważać quasi-legalnymi metodami, lecz wziąć władzę. I tu znów mamy podział, bo albo ktoś uważa, że polska jest demokracją i takie "wzięcie" odbyć się może normalną drogą, albo sądzi się, że Polską rządzi w sposób autorytarny układ sił, który do takiego przejęcia nie dopuści za Chiny ludowe. Z jednego i drugiego wynikają różne metody walki.


Wygląda na to, że w Polsce można nadal działać politycznie i to działanie może być skuteczne – trzeba tylko zacząć od fundamentów, a nie od pustosłowia – fundamentem zaś są: wpływ na opinię publiczną i uruchomienie polskich pieniędzy w polityce. I tu znów nie trzeba wyważać otwartych drzwi – wiadomo, jak to się robi, jest wiele przykładów nawet w starej Europie. Jedno jest tylko potrzebne, ochota na Polskę i wola zwycięstwa.


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 10 sierpień 2012 10:18

Przyczynek do teorii spiskowej

michalkiewicz"Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dżysz jubileusz pana prezydenta!" To znaczy – nie "dżysz", tylko 6 sierpnia, kiedy to przed dwoma laty odbyło się zaprzysiężenie Bronisława Komorowskiego na prezydenta. Jak pamiętamy, 4 lipca uzyskał on 8.933.887 głosów, podczas gdy Jarosław Kaczyński – tylko 7.919.134. Nawiasem mówiąc, Jarosław Kaczyński stawał do tych wyborów pod hasłem "Polska jest najważniejsza", które potem posłużyło za nazwę rozłamowej partii, podczas gdy Bronisław Komorowski pod hasłem "Zgoda buduje", czy jakoś tak. 

Konstytucyjna rota prezydenckiej przysięgi zawiera między innymi zobowiązanie do "niezłomnego strzeżenia godności narodu" – i taką przysięgę Bronisław Komorowski złożył. Ale cóż z tego, skoro rok później, w liście wysłanym do uczestników uroczystości w Jedwabnem, odczytanym tam przez znanego z postawy służebnej Tadeusza Mazowieckiego, napisał między innymi, że "naród polski" musi przyzwyczaić się do myśli, iż był również "sprawcą". W ten sposób prezydent Komorowski, najwyraźniej sprzeniewierzając się złożonej 6 sierpnia 2010 roku przysiędze, wyszedł naprzeciw niemieckiej i żydowskiej polityce historycznej.


Polityka niemiecka zmierza do stopniowego zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a żydowska – do stopniowego przerzucania jej na winowajców zastępczych, wśród których Polska zajmuje miejsce czołowe – żeby móc bez przeszkód materialnie i politycznie eksploatować holokaust aż do końca świata. Deklaracja prezydenta Komorowskiego, potwierdzająca oskarżenia całego "narodu polskiego" o "sprawstwo" zbrodni II wojny światowej, nie tylko wychodzi naprzeciw obydwu tym politykom historycznym, ale podnosi te oskarżenia na najwyższy poziom w postaci sprawstwa samodzielnego.


W ten właśnie sposób prezydent Bronisław Komorowski sprzeniewierzył się swojej przysiędze – chyba że pomyliły mu się narody. Tego z góry wykluczyć nie można nie tylko ze względów rodzinnych, ale również – ze względu na otoczenie pana prezydenta, a zwłaszcza – ze względu na polityczne zaplecze. Pamiętamy wszyscy deklarację generała Marka Dukaczewskiego z WSI, że dla uczczenia zwycięstwa Bronisława Komorowskiego "otworzy butelkę szampana".


Bardzo możliwe, że z okazji drugiej rocznicy zaprzysiężenia nie tylko szampan, ale również mocniejsze trunki były w użyciu, bo prezydent Komorowski, przez nikogo nie przymuszany, ni stąd, ni zowąd oświadczył, że Polska zbuduje własną tarczę antyrakietową. Początkowo sądziłem, że oznacza to zapowiedź uruchomienia jakiegoś programu zbrojeniowego, który posłuży okupującej państwo soldatesce za kolejny pretekst do wydojenia Rzeczypospolitej – na podobieństwo sławnej korwety "Gawron".

Miała to być cała seria okrętów po 250 mln złotych każdy – ale skończyło się na skleceniu jednego kadłuba, i to kosztem co najmniej półtora miliarda złotych! Te pieniądze ktoś rozkradł, podzielił się nimi i schował – więc wydawało się, iż deklaracja o budowie własnej tarczy zapowiada dojenie Rzeczypospolitej na niespotykaną dotąd skalę. Wykluczyć tego zresztą nie można – ale w takiej sytuacji zbytnia ostentacja może tylko szkodzić, bo nawet dziecko wie, że tarczy antyrakietowej z prawdziwego zdarzenia Polska zbudować sobie nie może. Może natomiast – jak informuje mnie Tajny Współpracownik – kupić od kontrolowanego przez Francję europejskiego konsorcjum zbrojeniowego MBDA pewne technologie, przy pomocy których można by zbudować system obrony powietrznej i przeciwrakietowej, których koszt przed dwoma laty szacowany był na 25 mld złotych. Z uwagi jednak na to, że Francja w dziedzinie zbrojeniowej ściśle współpracuje z Rosją, czego dowodem była sprzedaż okrętów "Mistral", to w tej sytuacji ryzyko przecieku informacji o kodach powodujących samozniszczenie pocisku w locie do "sojusznika naszych sojuszników" może być wysokie – twierdzi Tajny Współpracownik.


Ale tej watasze bezpieczniaków, którzy, okupując nasz nieszczęśliwy kraj, dochowali wierności rosyjskiemu GRU, właśnie o to może chodzić – a jeśli przy okazji uszczkną sobie trochę z tych 25 miliardów – to co to komu szkodzi? W tej sytuacji nieoczekiwana deklaracja prezydenta Komorowskiego o budowie "tarczy antyrakietowej" wydaje się już bardziej zrozumiała – tym bardziej, że już następnego dnia, to znaczy – kiedy minęła euforia spowodowana nadmiarem środków płynnych – informacje na ten temat zaczęły być delikatnie dementowane.
Ano cóż; Bronisław Komorowski, kiedy jeszcze był ministrem obrony, w porywie optymizmu przypisywał naszym pilotom umiejętność latania "na wrotach od stodoły", więc jeśli któryś z jego doradców podsunął mu myśl, by z okazji jubileuszu ofiarować tubylcom jakieś Niderlandy, to – zwłaszcza jeśli rzeczywiście napił się tego szampana, czy czegoś podobnego – nie pożałował nam nawet "tarczy antyrakietowej".
Tymczasem po śmierci generała Sławomira Petelickiego, co to zakończył życie "bez udziału osób trzecich", trwa seria bankructw i upadłości firm branży turystycznej i biur podróży, zaś ukoronowaniem tej czarnej serii, przynajmniej na tym etapie, jest upadłość linii lotniczych OLT Express oraz banku, a właściwie "parabanku" Amber Gold.
Prezes Amber Gold, pan Marcin Plichta, który tak naprawdę nazywa się Stefański, pokazał notatkę ABW, z której wynika, że upadłość OLT Express jest następstwem tajnej operacji "Ikar", mającej na celu ochronę PLL LOT przed konkurencją. Ponieważ krążą uporczywie fałszywe pogłoski, że LOT od samego początku sławnej transformacji ustrojowej jest w szponach razwiedki wojskowej, która za pośrednictwem między innymi tej firmy czerpie korzyści z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, wszystko to trzymałoby się kupy, gdyby nie to, że ABW twierdzi, iż wspomniana notatka jest "fałszywa".


Wszystko to oczywiście być może – chociaż z drugiej strony w takiej sytuacji trudno wytłumaczyć, dlaczego Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., BGŻ S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A. i Millenium Bank S.A., z dnia na dzień wypowiedziały Amber Gold rachunki bankowe – chociaż przedtem prowadziły je jakby nigdy nic, mimo wcześniejszych ostrzeżeń Komisji Nadzoru Finansowego, która uważała Amber Gold za piramidę.


Podobnie trudno byłoby wytłumaczyć przyczyny, dla których 28-letni prezes Amber Gold Marcin Plichta bywał skazywany przez niezawisłe sądy za oszustwa i wyłudzenia – ale nie tylko nigdy nie został ukarany, ale funkcjonował w politycznym demi-mondzie nie tylko jako "krupnyj biznesmien", ale i filantrop, szczodrze sponsorujący m.in. imprezy organizowane przez gdańskiego prezydenta Pawła Adamowicza, a nawet dał pieniądze na film o byłym prezydencie naszego nieszczęśliwego kraju Lechu Wałęsie, który na ociekającej wazeliną taśmie nakręcił Andrzej Wajda. Kropką nad "i" jest informacja, że w OLT Express pracował również syn premiera Donalda Tuska.
Jeśli jednak przyjmiemy, że nasz nieszczęśliwy kraj jest okupowany przez bezpieczniackie watahy, które przy pomocy agentury kontrolują wszystkie, a w każdym razie – istotne segmenty państwa i eksploatują je poprzez opanowane przez siebie branże, to nagle wszystko staje się jasne. Pan Stefański, czyli Plichta, znakomicie nadawał się na tzw. słupa dla bezpieczniackiej watahy, próbującej wejść na teren branży finansowej i lotniczej – podobnie jak w latach 80. pochodzący z porządnej ubeckiej dynastii Piotr Filipczyński, który wyszedł na przepustkę z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok 25 lat za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.
Wyjechał w 1983 roku do Szwajcarii, gdzie już jako Peter Vogel został strażnikiem Skarbów Labiryntu, jakie komuna przez co najmniej 18 lat kradła z PEWEX-u i tam sobie schowała.


Wiadomo, że tacy szubienicznicy muszą chodzić jak w zegarku, bo wiedzą, iż każdy fałszywy ruch oznacza, że w jednej chwili zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy rzucą się na nich i będą zgubieni bez ratunku. Jeśli natomiast fałszywego ruchu nie zrobią, to żadne niebezpieczeństwo ani ze strony niezależnej prokuratury, ani ze strony niezawisłych sądów im nie grozi, ponieważ i tu, i tam roi się od konfidentów, którzy "powinność swej służby rozumieją" i parasol ochronny posłusznie trzymają.
Tak jest w czasie pokoju – ale obecnie między bezpieczniackimi watahy panuje stan wojny, którego początkiem było ubiegłoroczne zatrzymanie przez CBA "ojca wszystkich ojców", generała Gromosława Czempińskiego, zaś śmierć generała Petelickiego "bez udziału osób trzecich" wskazuje na eskalację konfliktu, który obecnie szybkimi krokami zmierza do ostatecznego rozwiązania. Ważnym jego elementem jest pozbawienie, eliminowanej obecnie przez soldateskę, SB-ckiej watahy jej materialnej "bazy" – i to wyjaśnia przyczynę serii bankructw firm branży turystycznej, podobnie jak upadłość OLT Express i Amber Gold. Ta spiskowa teoria wyjaśnia też przyczyny, dla których jak w zegarku chodzi też pan prezydent Bronisław Komorowski, co to z okazji swojego jubileuszu, z dobrego serca obiecał naszemu tubylczemu narodowi Niderlandy.

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 03 sierpień 2012 19:31

Romney, Żydzi i Polacy

kumorAJednym z "białych słoni", na które niewiele w mediach głównego nurtu zwraca się uwagi, jest kwestia interesów żydowskich w Polsce. 

Można się tylko domyślać, że są rozległe.
Co ciekawe, sprawę pomijają również najprężniejsze środowiska opozycyjne, jak np. środowisko "Gazety Polskiej". Analiz, nie mówiąc już o krytyce polityki Izraela, w publikacjach tego grona nie uświadczysz.

Tymczasem z polskiego punktu widzenia są to zagadnienia ciekawe i istotne. Nie tylko zresztą z polskiego – o czym świadczyć może zainteresowanie wizytą kandydata na prezydent USA, Mitta Romneya, w Izraelu. Romney, który jest wyznania proizraelskiego (jak wszyscy mormoni), stwierdził m.in., że zacofanie gospodarcze terenów palestyńskich "to kwestia kulturowa". Jeśli na taką wypowiedź pozwala sobie niewykształcony amerykański turysta z Cincinati, to można ręce załamać, ale jeśli tak mówi ewentualny prezydent USA, to muszą się włączać dzwonki alarmowe.
Inną rzeczą ciekawą w kontekście stosunków żydowskich jest jednoznaczne wspieranie w publikacjach wspomnianego środowiska prawicowego prezydenta Gruzji Saakaszwilego w tamtejszych wyborach. Owszem, Gruzini wielkiego wyboru nie mają, a kontrkandydat obecnego szefa państwa jest ekscentrycznym miliarderem, pewnikiem powiązanym z służbami postsowieckimi, ale... Nie jest to takie proste.
Czy Saakaszwili jest powiązany z służbami (którego państwa?), czy nie, nie wiadomo, ale wiadomo, że Gruzja pod jego rządami znacznie zacieśniła stosunki z Izraelem, zaś opisywana przez publicystów prawicy z GP agresja rosyjska na Gruzję wywołana została w następstwie ataku Gruzinów na sporne terytorium – enklawę rosyjską. Nawet jeśli jesteśmy murem po czyjejś stronie, warto przytaczać fakty; ich pomijanie zawsze ma skutki przeciwne do zamierzonych.


No bo nie bez znaczenia jest fakt, że lansujemy kandydata, który z kolegami Izraelitami (i ich kuzynami z USA) trzyma sztamę.
Po co Izraelowi Gruzja? – ponoć jako przyczółek do nalotów na Iran, ewentualnie jako lotnisko zapasowe dla samolotów po nalocie...
Chodzi więc o to, że polskim interesom narodowym raz może być z izraelskimi po drodze, a raz nie bardzo, i trzeba potrafić nasze własne interesy odnieść do cudzych. Żeby się nie okazało, że polski rząd (przyszły czy obecny) znów coś tam zrobi za friko w ramach "za naszą i waszą". Cudze interesy muszą być rozpoznane. Tymczasem debata o interesach żydowskich w Polsce praktycznie nie istnieje.
Jedni coś tam emocjonalnie krzyczą przeciw Żydom, inni wstydzą się nawet oczy na Żyda podnieść...
Tymczasem jest o czym rozmawiać i powinno się to robić otwartym tekstem, publicznie, bez zahamowań, a nie pod stołem.
Jednym słowem, rad bym wiedzieć, co Polska ma za dobre stosunki z Izraelem, poznać, ile wynoszą żydowskie inwestycje w Polsce.
Niezadeklarowana nigdzie doktryna bezpieczeństwa Polski realizowana przez część tzw. prawicy polskiej – wedle wszelkich oznak zewnętrznych, polegała na mirażu oparcia się na Izraelu.


Koncepcja idzie tak, że jedynie amerykańskie gwarancje i ewentualne stacjonowanie w Polsce wojsk USA może nas wyrwać z odradzającego się historycznego szczękościsku rosyjsko-niemieckiego.
Druga przesłanka zakłada, że z oczywistych powodów, pomimo licznych animozji i niechęci do Polaków zwłaszcza żydostwa amerykańskiego, wielu Żydów izraelskich ma do Polski sentyment. A przecież – i tu przesłanka trzecia – Żydzi mają przemożny wpływ na kształtowanie polityki zagranicznej (i nie tylko) w USA.


Zatem – że "zamkniemy" sylogizm – skoro zainteresujemy bezpieczeństwem Polski Izrael – damy Żydom co tam w Polsce chcieliby mieć – to oni załatwią nam gwarancje Waszyngtonu, co pozwoli podstemplować zaciskające się szczęki euroazjatyckiego układu.
W podświadomości elit rosyjskich i niemieckich Polska jako niezależny ośrodek polityczny jest całkowicie zbędna – a podświadomość ta ukształtowana została jeszcze w czasach przedrozbiorowych i pokutuje do dzisiaj z krótką przerwą na "bękarta układu wersalskiego".
Tak więc dzisiejsze uwielbienie zdecydowanie proizraelskiego (politycy amerykańscy mogą być jedynie mniej lub bardziej proizraelscy) Romneya to efekt odgrzania przez środowiska, głównie PiS-owe, tejże właśnie koncepcji, popsutej nieco przebywaniem Obamy w Białym Domu.
Może jest to jakieś rozwiązanie, ale ma ono kilka słabych punktów. I o tym właśnie trzeba głośno mówić.
Jednym z nich jest to, że Żydzi są w stanie zabezpieczyć interesy na terenie Polski nie tylko "via Warszawa", ale również "via Berlin" czy Moskwa. Wcale nie jest powiedziane, że w interesie żydowskim leży odrodzenie Polski jako silnego ośrodka politycznego w Europie Środkowo-wschodniej. Owszem, można Polskę wykorzystać do wielu gier i gierek, ale nie po to, by Warszawa miała coś ugrać wobec Rosji czy Niemiec. Tym bardziej, że żydostwo aszkenazyjskie Rosję zna, wywodzi się z niej i ma do niej o wiele mniej pretensji niż do Polski. "Wdzięczności za wyzwolenie" nie wspominając.


A więc polskie strategie geopolityczne są bardzo ograniczone. Mimo to należy o nich mówić głośno i otwarcie, aby polskie dzieci wiedziały, z czym mają do czynienia.
Słoń jest. Stoi. I nie można go ignorować, nawet jeśli nie pasuje do naszej bajki
Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.