A+ A A-
piątek, 30 sierpień 2013 21:14

Wojna i sezon [41]

Po drugie - Mchy Jelniańskie są położone w rzadko zaludnionej okolicy, a nadto jeziora leżą daleko od brzegów. Toteż rybak legalny i kłusownik rybny rzadko odwiedzają te pustkowia.


Po trzecie - toń jeziorek pełna jest ostrych pni i korzeni niszczących sieci. Najczęściej używanym narzędziem połowu jest nie sieć, lecz tzw. błyskotka (po białorusku „darożka”), ciągniona z łódki na cienkiej lince. Złowienie na błyskotkę 15-kilogramowych szczupaków nie należało do rzadkości. Szczupaki te miały głowy wielkości głowy paromiesięcznego źrebaka. A jedna z legend jelniańskich głosi o złapaniu szczupaka, którego głowa była wielkości łba dorosłego konia.


Ten musiał ważyć ze 200 kilogramów! Niestety, nikt tej wagi nie sprawdził, bo linka błyskotki nie wytrzymała ciężaru i pękła, a olbrzymi szczupak, jak legendarny wąż morski, znikł na zawsze w czarnej toni jeziora Jelno.
We wschodniej części Mchów, nad brzegiem jeziora Jelno, ciągnie się wąski pas wysokiego i żyznego gruntu o powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Jest to jedyna urodzajna „wyspa” wśród mszarnej pustyni. Jest tam parę
osiedli ludzkich i kilka hektarów ziemi uprawnej. Resztę wyspy pokrywa las
wysokich „prawdziwych” drzew: sosen, brzóz, dębów, osin, a nawet wiązów.
Osiedla tej wyspy są przeważnie schroniskami dla wypraw myśliwskichi z tego żyją. Tu ściągają się ekspedycje ze „stałego” lądu, tu odbywają się odpoczynki i noclegi, stąd wyruszają wyprawy w głąb Mchów. Od okresu puszczenia lodów aż do późnej jesieni wyspa ta jest zamknięta dla pojazdów konnych. Dostać się na nią można tylko pieszo - wąską lecz twardą ścieżynką wzdłuż rzeczki Jelnianki. Tą ścieżką zdążają wyprawy myśliwsko-rybackie. Trwają one po kilka dni, bo krótki pobyt na wyspie nie opłaca się.


Pan Jan Kulikowski, Mietek Goryniewski i Tadeusz Irteński ruszają więc na czele dziśnieńskiej „safari”. Za nimi idą gęsiego gajowi i przewoźnicy dźwigając wiosła, zapasy żywności, drzewo opałowe, naczynia kuchenne, przybory rybackie, koce, ekwipunek myśliwski. Nie zapomniano o samowarze dźwiganym przez jednego z tragarzy. Ścieżka wije się wśród puszczy coraz głębiej i głębiej. Łagodne wzgórza „suchego lądu” giną za nimi na horyzoncie. Zaczyna się mszar. Podróż do wyspy trwa kilka godzin. Wreszcie w oddali, na przeciwległym brzegu jeziora Jelno ukazują się szczyty wyższych drzew ozłocone zachodzącym słońcem. To wyspa i cel podróży.
Zanim wsiedli do oczekującej łodzi, z maleńkiej chatki wychodzi jakieś straszydło leśne - tak zarośnięte i skudłaczone, że w półświetle zapadają- cego zmierzchu zdaje się nie mieć oczu. Na pytania Mietka odpowiada monosylabami mało podobnymi do mowy ludzkiej.
- Zapamiętaj go sobie - mówi Mietek pógłosem do Tadeusza - jest tu Tarzan jelniański, który od kilkunastu lat krokiem nie ruszył z obszaru Mchów. Zapomniał też prawie mowy ludzkiej, bo mieszka w tej chatce samotnie i nie utrzymuje stosunków z mieszkańcami wyspy. Żywi się rybą i miodem leśnym. Żywiłby się zapewne plackami z szarańczy, gdyby nie to, że na Mchach nie ma szarańczy. Jest to prawdziwy człowiek leśny z gatunku, którego poza Jelnem nie spotyka się nigdzie. Chyba gdzieś w najdzikszych zakątkach Polesia...
Po godzinie myśliwi przeprawili się przez jezioro i wylądowali na wyspie. Po spożyciu kolacji złożonej ze smażonych ryb jelniańskich, padli na posłania wymoszczone świeżym sianem i zasnęli, aby nabrać sił przed czekającymi ich nazajutrz trudami myśliwskimi.
O wschodzie słońca, po spożyciu krótkiego posiłku, ruszyli na Mchy.


Chodząc po mchach trzeba wystrzegać się żmij. Inna legenda jelniańska podaje, że na Mchach rośnie cudowne ziółko, będące niezawodnym lekiem na ukąszenie żmii. I podobno pies ukąszony przez żmiję znika z oczu pana i kryje się na Mchach, gdzie samotny, zaszyty w niedostępne gęstwiny, zajada zbawcze ziele i sam się leczy. Pan już go uważa za straconego, tymczasem po paru tygodniach pies powraca do domu wynędzniały i wychudzony, lecz zdrów jak ryba. Legendę o tym ziółku opowiadał Tadeuszowi pan Jan Kulikowski. Opowiadał też, że z jego inicjatywy na Mchy wybrała się cała komisja zielarsko-lekarska w poszukiwaniu cudownego ziela. Z jakim wynikiem - nie wiadomo.


Im dalej od brzegów Puszczy lub od brzegów wyspy, im głębiej w serce mszarnego ostępu, tym krajobraz staje się dzikszy, bardziej pustynny i - niesamowity. Obcy przybysz coraz częściej rozgląda się wśród monotonnej pustyni szukając jakiegoś punktu, na którym wzrok znalazłby oparcie i drogowskaz. Na próżno. Jak okiem sięgnąć - mchy, mchy, mchy - i bliźniaczo podobne do siebie „mchem brodate” sosenki i brzózki. Wysokie drzewa wyspy dawno znikły na horyzoncie, więc przybysz coraz częściej ogląda się na przewodnika, bo bez niego zabłądzić wśród mszarnej jednostajności nie trudno, zwłaszcza jeśli chmury pokryją niebo i zniknie ostatni i jedyny drogowskaz - słońce.
A zabłąkanie wśród Mchów nie jest fraszką. Faktem jest, że w „jądrze gęstwiny” Puszczy znajdowano kości ludzkie. Wedle jednej wersji były to kości partyzantów z wojny roku 1919, wedle innej - kości włościanek, które w poszukiwaniu żurawin i brusznic zabłądziły i zmarły z głodu i wycieńczenia. Istotnie w dni pochmurne i noce bezgwiezdne, gdy niebo nie daje orientacji, już w odległości paruset kroków od „brzegów” wszystko dokoła rozpływa się w niepokojącej jednostajności i tylko miejscowi znawcy ścieżek wilczych umieją odnaleźć właściwy kierunek wśród mszarnego morza.
Zabłądzenie nie jest jedynym niebezpieczeństwem czyhającym na przy-
bysza. Im głębiej do środka Mchów, tym teren staje się wilgotniejszy. Mech
z rdzawozielonkawego staje się jednolicie zielony. Kożuch jest coraz cieńszy
i już nie ugina się, a po prostu faluje pod stopami. Za każdym krokiem woda z bulgotaniem wypływa spod kożucha i sięga kostki, potem łydki.
Za każdym krokiem rachityczne sosenki i brzózki kołyszą się w takt falowań
mszarnego kożucha. Słowem - wstąpiliśmy na „lun”, który jednak w tych stronach nie nazywa się lunem. Coraz częściej napotyka się zdradzieckie „okna” porosłe złudną zieloną trawką. Zresztą spacery po partiach Mchów, gdzie są „okna”, mają charakter wyłącznie sportowo-eksploratorski. Są to bowiem ostępy zupełnie dzikie i jałowe: nie ma tam ani jezior rybnych, ani pardw, ani w ogóle żadnego śladu życia zwierzęcego. Partie te robią wrażenie niesamowite: wyczarowują wizje jakiegoś kraju egzotycznego, może nawet jakiejś innej planety - coś z wizji księżycowych Wellsa i Żuławskiego.
Z wycieczek na Mchy Jelniańskie dwa epizody utrwaliły się w pamięci Tadeusza. Samotrzeć z Mietkiem i gajowym idą za „ściągającym” wyżłem. „Pardwy” - szepcze gajowy. Wyżeł robi stójkę. Zrywają się pardwy: najpierw kogut z szyderczym gar-gar-gar, potem młode z żałosnym kwileniem. Grzmią strzały. Dwie pardwy padają miękko na mech. Reszta stadka miga półkolem nad mszaryną. Nagle z niewidzianego punktu obserwacyjnego wyrywa się nieproszony myśliwy-rywal. Jest nim jastrząb-gołębiarz. Zaczyna ścigać uchodzące pardwy, odbija jedną sztukę, uderza na nią z góry i spada na mech. Sypią się białe pióra. Bezczelność skrzydlatego kłusownika oburza
myśliwych. Śpieszą na „ratunek” pardwie. Jastrząb widząc zbliżających się
ludzi porzuca zdobycz i odlatuje. Myśliwi podchodzą do miejsca „zbrodni” pewni, że znajdą martwą już pardwę. Ku ich zdumieniu nie tylko żyje, lecz zrywa się do lotu. I wtedy staje się rzecz z myśliwskiego punktu widzenia nie tylko zrozumiała, ale konieczna: grzmi strzał i pardwa spada - tym razem martwa na dobre. Uszła szponów skrzydlatego drapieżnika, by za chwilę paść z ręki najstraszniejszego z drapieżców - człowieka.
Drugi epizod. Tadeusz jedzie łódką po czarnej toni jeziora Jelno w towa-rzystwie pana Jana Kulikowskiego i przewoźnika. Siedzi w tyle łodzi.
- Potrzymaj pan linkę błyskotki - mówi pan Jan - bo na Jelnie jest prymieta, że ten, kto po raz pierwszy zarzuca tu błyskotkę, zawsze złapie rybę.
Tadeusz zgadza się z pobłażliwym uśmiechem, obcą mu jest bowiem pasja rybacka. Trzymana linka „nie reaguje”: jakoś ryby nie biorą się na migotliwą przynętę. Jezioro Jelno składa się z dwóch części połączonych przesmykiem zwanym „kanałem”. Brzegi kanału, jak brzegi wszystkich wód jelniańskich, są niskie, lecz zupełnie prostopadłe: dwie ściany czarnobrunatnego torfu. Nad nimi piętrzą się wykroty, korzenie i pokręcone kształty brzózek i sosenek, gąszcza bahunu i innych zielsk. Wyrazy „piętrzą się” nie są przesadą. Ta nędzna roślinność oglądana z dołu - z poziomu powierzchni wody wydaje się być kilkakrotnie większa i przeto prezentuje się imponująco. Ma się złudzenie - jakąż zresztą moc innych, wręcz fantastycznych złudzeń przeżywa się na Jelnie! - że się płynie jakimś prawdziwym kanałem wyrytym poprzez dżunglę bujnej egzotycznej roślinności. Nagle Tadeusz poczuł w dłoni delikatne drgnięcie linki.
- Bierze się - powiedział cicho.
A jednocześnie, mimo że nie był rybakiem z zamiłowania, poczuł bicie serca, bo przeleciały mu błyskawicą przez głowę opowieści pana Kulikowskiego o olbrzymich szczupakach złowionych na błyskotkę na Jelnie. Kto wie - może właśnie złowił owego legendarnego szczupaka z głową wielkości łba końskiego. Po przybyciu do brzegu i zwinięciu linki - rozczarowanie: szczupak był ładny, ale tylko pięciokilowy!

Rozdział XXIII
NAD BEREZYNĄ NIEMEŃSKĄ

Nieraz, przy kawie z koniakiem Tadeusz lubił kokietować rozmówców oświadczeniem, że uważa się za emigranta. W pewnej mierze było to słusz-
ne, bo traktat ryski przepołowił kraj nazwany przez Poetę „niezastąpioną zieloną moją ziemią białoruską”. Strony rodzinne Tadeusza, podobnie jak strony rodzinne Leonarda Podhorskiego-Okołowa, pozostały po złej stronie linii granicznej. Lubił też Tadeusz podkreślać, że Wilno jest jego przybraną ojczyzną. W tym jednak było tylko pół prawdy. Po kądzieli Tadeusz był Wilnianinem. Pani Irteńska urodziła się w Malinowszczyźnie powiatu ongi oszmiańskiego, a później mołodeczańskiego. Stąd też Tadeusz czuł do Wileńszczyzny coś więcej niż sympatię do przybranej ojczyzny. Choć sam wyzuty z własności ziemskiej, czuł się ziemianinem in partibus infidelium.

jachomowszczyna


Na urlopy wyrywał się nie na zachód lub nad morze, lecz do majątku jednego z bliższych lub dalszych krewnych albo przyjaciół na Wileńszczyźnie.
Przynajmniej raz do roku bywał w Jachimowszczyźnie wuja Wacława Świętorzeckiego (patrz foto).
Od Połocka w kierunku południowo-zachodnim, niezbyt daleko od granicy „ryskiej”, biegnie linia kolejowa. Linię tę, zwaną za czasów rosyjskich drogą żelazną Siedlce-Bołogoje, zbudowali Rosjanie jako linię strategiczną,

ponoć na żądanie Francuzów w myśl tajnej klauzuli aliansu franko-rosyjskiego. Faktem było, że za czasów rosyjskich i ruch pasażerski, i ruch to-warowy były tam minimalne. Nie wiem, czy za czasów Polski niepodległej linia ta zachowała swe znaczenie strategiczne. Wiem tylko, że jeśli nie liczyć ruchu lokalnego, mało kto tam jeździł i że na wschód od tej linii topiono wiele milionów złotych w przygraniczne bagna, rojsty i mszary budując naszą wschodnią linię Maginota: to rąbano lasy, to znowu je ochraniano; to odwodniano bagna, to znowu je nawodniano - wszystko zgodnie z arkanami strategicznego planowania. Ktoś cieszył się, że może rąbać las nie tylko bez pozwolenia, ale z zachęty władz. Ktoś inny sarkał, że mu każą rąbać tokowisko głuszcowe. Zapewne zacierał ręce referent strategii leśnej w Dowództwie Okręgu Korpusu w Grodnie...
Jadąc do Jachimowszczyzny wysiadało się na stacji Połoczany. Piękna nazwa - emanująca jakieś echa prasłowiańskie. Stacyjka i wieża ciśnień - białe
i w stylu ,,polskim”. Biała wieża ciśnień panowała z wyniosłego wzgórza nad całą - położoną na południu - doliną rzeki Berezyny (niemeńskiej) - nad wielokilometrowym pasem łąk, mchów i lasów. Była punktem orientacyjnym widocznym z bardzo daleka: z Zabrzezia, Siedliszcza, Chołchła, Chorzowa, może nawet Gródka. Nocami, gdy wzgórze połoczańskie pogrążone było w mroku, z dalekiego Chołchła lśniła, jak gwiazda zachodząca, latarnia elektryczna, którą ustawił Moskal-oryginał pan Włodzimierz Czajkin. On też staw koło swego dworu kolorowymi lampionami iluminował, żeby piękniej było...


O panu Włodzimierzu Czajkinie można by długi rozdział napisać. Tu powiem tylko, że był to człowiek, który piękny majątek Chołchło otrzymany w posagu za żonę, córkę rosyjskiego generała, nie przepił, lecz przejadł. Tak np. wydawał co miesiąc wielkie sumy na sprowadzony via Ryga autentyczny kawior astrachański i inne smakołyki. Sam był pochodzenia dość ciemnego. Zarzucano mu wiele grzechów: łgarstwo, bufonadę, rozrzutność, życie ponad stan, zaprzepaszczenie majątku żony. Prócz tego zarzucano mu, że jest bolszewikiem. Był to oczywisty nonsens.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 30 sierpień 2013 14:39

Z OST FRONTU: Układ zamknięty

pruszynskiFilm o tym tytule zrobił furorę, bo ukazywał patologię sądownictwa, prokuratury i policji. W tygodniku “Najwyższy Czas“ ukazał się list do redakcji, który tłumaczy, czemu ten film mógł zostać wyprodukowany. Autor listu wskazuje, że u prokuratora-łotra są obrazy religilne, a ponadto w 1968 roku był zaangażowany w rozróbce przeciw żydowskiemu profesorowi. Dalej w ostatniej sekwencji Duńczyk zapraszający Polaków do swego kraju mówi po angielsku: przeniesiecie się do kraju, gdzie można uczciwie robić interesy.

To zdanie NIE jest, jak reszta rozmowy, przetłumaczone na polski.

sobota, 24 sierpień 2013 17:29

Fałszerstwo Stalina

pruszynskiPierwotnie granica między Polską a ZSRS, ustalona w Jałcie, miała przebiegać na północ po Niemnie, a Puszcza Białowieska miała być cała po polskiej stronie.

Ze względów militarnych Stalin przesunął ją kilkadziesiąt kilometrów na zachód, ale na skutek uwag przedstawicieli Polski komunistycznej, że Polsce potrzebna jest ta puszcza, a Rosjanie mają puszcz moc, Stalin zostawił sporą część puszczy Polakom.

Na południu granica miała przebiegać po wschodniej stronie linii kolejowej Lublin-Lwów i miasto to miało być też w Polsce. W 1989 r. marszałek Kulikow proponował, by Polska przejęła to, co miała dostać w Jałcie.

Uwaga celnika

Przekraczałem ostatnio granicę Białoruską w drodze do Wołkowyska. Celnik białoruski, widząc sporo polskich pism, zapytał czy tam nie ma czegoś przeciw naszej władzy.

– Pani – powiedziałem – Polacy zajmują się głównie sobą, a nie Białorusią, ale i tam są też zwolennicy Aleksandra Grigorowicza Łukaszenki.

– I tacy są? – ze zdziwieniem zapytał celnik.

 

Mienie kościelne

W lipcu była konferencja w Katolickiej Agencji Informacyjnej na temat nieruchomości Kościoła Katolickiego w Polsce 1918-2012, gdzie był prezentowany raport na ten temat ks. prof. Dariusza Walendziaka.

Okazuje się, że po przejęciu przez państwo komunistyczne mienia kościelnego w 1950 roku dochody z nich szły na fundusz kościelny. Z tego funduszu były finansowane nie tylko remonty niektórych kościołów, ale... Centralna Szkoła Partyjna przy KC PZPR, Ośrodek Szkolenia przy Ministerstwie Sprawiedliwości, Związek Nauczycielstwa Polskiego oraz niektóre pozycje Urzędu do spraw Wyznań czyli urzędu zwalczającego Kościół. Nadal nie zostały oddane Kościołowi 62 tysiące hektarów nieruchomości, a wypłacono tytułem należności 141 miliony złotych.

Na marginesie tej sprawy słyszałem nie raz, że komuna finansowała Kościół Prawosławny w Polsce oraz poszczególne prawosławne parafie. Nie jestem pewien tego i co ciekawe, czy są one finansowane nadal, po 1990 r.

Aleksander graf Pruszyński

sobota, 24 sierpień 2013 11:24

Wojna i sezon [40]

pardwaWynikło tysiące zawikłań prawnych, najczęściej bowiem kto inny był właścicielem gruntu nadbrzeżnego, a kto inny - właścicielem wody, a więc i gruntów odwodnionych.

A Drujka jeszcze bardziej zarosła łozami i zielskiem, i wcale nie stała się żeglowna. „Melioracja” brasławska pozostanie przykładem smutnym, lecz może nie beznadziejnym.

Z biegiem lat nurt Drujki zamuli się, prąd jej się zwolni, poziom jezior brasławskich znów się podniesie, zeszpecony krajobraz powróci do dawnej krasy. A w legendzie lokalnej utrwali się po wieczne czasy nauka: nie poprawiaj przyrody!

Do Drui przyjeżdżało się pod wieczór. Dwór Druja - ongi siedziba rodziny Miłoszów - już nie istniał. Miasteczko Druja słynęło ze starożytnej synagogi z kunsztownie rzeźbionym „ołtarzem” drewnianym. Wjazd pociągiem do Drui był bardzo oryginalny: końcowa stacyjka wąskotorówki mieściła się w samym środku miasteczka, wjeżdżało się więc na „dworzec centralny”.

Tadeusz długo w Drui nie popasywał. W zajeździe już czekał furman Donat z Siećkowa, majątku Mietka Goryniewskiego, starego przyjaciela Tadeusza jeszcze z przedwojennego Petersburga. Jazda końmi z Drui do Siećkowa miała dla Tadeusza urok szczególny.

Jechało się przeszło 40 kilometrów przez kraj mało zaludniony i raczej lesisty. Lasy były co prawda mocno podniszczone, ale zawsze były to lasy. Wsie polsko-litewskie urwały się gdzieś za Brasławiem i pozostały na zachodzie.

Tu już była prawdziwa Białoruś. Krajobraz płaski. Tadeusz nie potrzebował nawet przymykać oczu, aby czuć się tak, jak się czuł kilkanaście lat przed tem, gdy jeździł ze stacji Osipowicze kolei libawo-romeńskiej do rodzinne-go Baćkowa. Te same sosny i sosenki. Te same szare wsie. Ten sam głuchy, usypiający turkot kół po gładkiej drodze „gruntowej”.

Od czasu do czasu Tadeusz wdawał się w pogawędkę ze starym Donatem, który był dyskretny i sam się nie narzucał z gadulstwem. Raz zadał Donatowi „chytre” pytanie: kiedy było lepiej - za czasów rosyjskich, czy teraz - za polskich? Odpowiedź Donata była pełna godności i zarazem czysto furmańska.

– Rzecz jasna, że teraz za Polaków lepiej! Czemu? Bo drogi lepsze i wprowadzono paszporty końskie, dzięki którym ukrócono koniokradztwo.

W Siećkowie Tadeusza powitał skowyt gończych spotykających gościa i atmosfera narad myśliwskich przy kieliszku. W naradach brał udział sąsiad Mietka pan Jan Kulikowski, właściciel uroczego dworku nad rzeką Dzisną. Należy mu się specjalne wspomnienie. Pomimo przekroczonej sześćdziesiątki miał w sobie tyle wigoru i zapału, że polując na pardwy i cietrzewie wytrwale spacerował po kołyszącym się kożuchu mchów, gdy młodszym od niego nogi omdlewały ze zmęczenia. Był też chyba jedynym na świecie wędkarzem, który w nikim nie budził uśmiechu dobrodusznej drwiny. Nigdy nie siedział z wędką na jednym miejscu dłużej, niż godzinę.

Dłuższe siedzenie bezczynne nad wodą byłoby niezgodne z jego nieostudzonym wiekiem temperamentem. Ale wiedział, w jakiej porze i gdzie wybrać się z wędką. Jak i jaką zarzucić przynętę. Umiał specjalnie „drażnić” rybę, która chwytała jego przynętę lekceważąc wędkę siedzącego obok wędkarza. Nigdy nie wracał z wyprawy wędkarskiej z próżnymi rękami.

Był też rasowym myśliwym i - jak prawy myśliwy - był łgarzem. Przy czym łgarstwo jego, jak każde łgarstwo myśliwskie, było barwne, zajmujące, artystyczne. Sam wierzył w swoje bajki i inni w te bajki wierzyli.

W roku 1919, gdy już przekroczył pięćdziesiątkę, stanął na czele oddziału partyzanckiego współdziałającego z wojskiem polskim w walce z bolszewikami. Ciężko ranny z serii karabinu maszynowego - w piersi, brzuch i udo - i widząc jak jego towarzyszy broni dobijają bolszewicy, doczekał się ukryty w krzakach ataku polskiej piechoty regularnej - wyzwolenia. Cudem wygoił się z ciężkich ran. Cudem - bo sam transport z pustkowia, gdzie został ranny, do szpitala trwał kilka dni. Obdarzony listem dziękczynnym wodza naczelnego, syt sławy wojennej, mieszkał w rodzinnym dworku oddając się polowaniu i rybołówstwu. Zmarł na parę lat przed drugą wojną.

Narada myśliwska trwała krótko. Postanowiono wyruszyć nazajutrz na kilkodniową wyprawę na Mchy Jelniańskie.

Niezbyt daleko od ujścia Dzisny do Dźwiny, w widłach utworzonych przez obie rzeki, leży osobliwa puszcza mało znana w Polsce i chyba zupełnie nieznana poza jej granicami. Puszcza ta nosi nazwę „Mchy Jelno” albo „Mchy Jelniańskie” i zajmuje obszar około 200 kilometrów kwadratowych.

Jak sama nazwa wskazuje Mchy Jelno nie są puszczą w utartym „mic-kiewiczowskim” znaczeniu. Nie jest ona matecznikiem, gdzie po przebyciu borów i podszytych kniei „...trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni, obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni i siecią zielsk zarosłych”.

Nie ujrzysz tam ani drzew niebotycznych, ani polanek pachnących rozgrzanym w słońcu cząbrem, ani rzek leśnych toczących ciche wody pod sklepieniem drzew liściastych.

Roślinność Jelna to przede wszystkim mchy różnych gatunków nasiąkłe jak gąbka wilgocią i stanowiące tzw. kożuch, elastyczną i uginającą się pokrywę, będącą ciężką próbą dla wytrwałości nóg ludzkich. Pod pokrywą mchu leży niezbadana co do swej głębokości warstwa torfu, mułu, rzadziej wody. Na mchu rosną skarłowaciałe brzózki i sosenki, zwykle niższe od wysokości średniego wzrostu ludzkiego. Są one tak stare jak sama Puszcza, a nie dochodzą rozmiaru normalnych brzóz i sosen, gdyż gleba bagnisto-torfiasta nie dostarcza ich sokom dostatecznej mocy wegetacyjnej. Toteż rosną te karły porosłe festonami osobliwego popielatego mchu i przez tysiące lat nie zmieniają swego nędznego wyglądu. Bliżej środka Puszczy zdarza się właściwa brzoza karłowata (betula nana), wielka rzadkość u nas, gdyż jest osobliwością regionów arktycznych.

Jest ona wielką gratką dla uczonych botaników, ale dla ludzi niewtajemniczonych nie stanowi atrakcji, gdyż tylko znawca odróżni ją od setek tysięcy jej sióstr - brzóz skarłowaciałych.

Na bardziej ,,żyznych” miejscach Puszczy, a mianowicie na jej brzegach oraz wewnątrz Puszczy na brzegach niezliczonych jezior i jeziorek rosną obficie brusznice, a poza tym wszędzie - jak seledynowo-różowe perły miliardami na mchach rozsypane - żurawiny. Rosną też czarne jagody i pokrewne im, tylko nieco mniejsze - pijanice. Pijanice są to smaczne jagody, którym wieść gminna przypisuje właściwości odurzające. Nie jest to prawdą. Prawdą zaś jest, że pijanice rosną zwykle po społu z zielem krzaczastym zwanym bagnem, a po białorusku - bahunem. W spiekocie letniej bagno wydziela woń mocną powodującą odurzenie i ból głowy. Zbierając i przy tej okazji spożywając pijanice wdycha się równocześnie woń bagna, a skutki odurzenia przypisuje się niewinnym pijanicom. Nawiasem mówiąc ostra woń bagna wyzyskiwana bywa w celach gospodarczo-domowych, jako środek przeciwko robactwu, a przede wszystkim - molom.

Na Mchach rośnie też jedyna w Europie roślina owadożerna - rosiczka, której listki pokryte włoskami i kropelkami lepu, podobnego do rosy, chwytają muszki i komary.

Tysiąc większych i mniejszych jezior i jeziorek przerywa monotonię Mchów, poczynając od dużego dwukilometrowej długości jeziora Jelno, od którego cała Puszcza wzięła swą nazwę, a kończąc na maleńkich parometrowej średnicy bagienkach. Wszystkie te jeziora mają jednak wspólne cechy: toń bagnistą i czarną, brak sitowia lub trzcin u brzegów, szarpane kontury i niskie, lecz dokładnie prostopadłe brzegi - jak gdyby ręka jakiegoś kataklizmu wydarła pokrywę torfowego „kożucha” i odkryła ich toń.

Jakie jest geologiczne pochodzenie tej olbrzymiej przestrzeni mszaru?

Jedni twierdzą, że jest to trup wielkiego jeziora, stopniowo - wiekami - zarastającego trawą, a następnie mchem. Inni, że był to „atak” mchów na skądinąd urodzajną ongi glebę. Zjawisko takiego ataku było obserwowane i notowane w ciągu jednego pokolenia w krajach północnych, np. w Finlandii. Drugie przypuszczenie jest o tyle prawdopodobne, że cały obszar Puszczy jest położony wyżej nad poziomem morza, niż ziemie okoliczne, czego dowodem, że z jeziora Jelno wypływa rzeczka Jelnianka, która opuszczając Mchy i tocząc swe wody wśród pól urodzajnych wpada następnie do rzeki Dzisny - dopływu Dźwiny. Jedno nie ulega wątpliwości: przed dziesiątkami lub raczej może - przed setkami tysięcy lat na przestrzeni dzisiejszych Mchów szumiała „prawdziwa” puszcza, rosły niebotyczne sosny.

Z czarnego torfiastego dna jeziora często wyłowić można prastare, niemal skamieniałe korzenie dawnych sosen, a nawet całe pnie tych drzew wraz
z korzeniami. Pnie te oglądane z góry przez taflę jeziora robią wrażenie olbrzymich białawych pająków spoczywających na dnie błotnistym. Włościanie wydobywają te pnie, suszą je i palą nimi w kominie, jak normalnymi „smolakami”. Można tedy zaryzykować „teorię”, że przed tysiącleciami bory uległy inwazji mchów.

Faunę Mchów stanowią gatunki zwierzyny pospolite w ogóle we wschodniej Europie. Gnieżdżą się więc tam wilki mające na Mchach swe ostoje i czyniąc z nich bliższe i dalsze wyprawy rozbójnicze. Przechodnio zagląda tam ryś gnieżdżący się w okolicznych lasach. Z rzadka zjawia się łoś z łopatami potężnych rosochów na łbie brodatym. Na brzegach Mchów, bliżej kultury pól uprawnych, przebywa zwykły zając-szarak. Głębiej w Mchach żyje jego kuzyn zając-bielak, który zimą zmienia swą letnią szarą szatę w śnieżnobiałą. Ale najcenniejszą zwierzyną Puszczy stanowią pardwy (lagopus).

Pardwa, rodzona siostra szkockiego ptarmigana, ma tę właściwość, że - rdzawo-brązowa latem z białymi tylko skrzydłami - zmienia na zimę swą barwę ochronną na inną szatę, również ochronną - całkowicie białą. Ma więc pardwa podobną właściwość, co i zając-bielak. O ile jednak bielak jest pospolity nawet na Polesiu, o tyle granicą południowo-zachodniego zasięgu pardwy jest linia biegnąca mniej więcej dokładnie wzdłuż linii kolejowej Libawa-Wilno-Mińsk Litewski. Pardwa więc znaczy swym zasięgiem granicę przejściową dwóch klimatów: środkowo-europejskiego i „palearktycznego”.

Biała szata ochronna staje się dla pardwy zgubna w zimy bezśnieżne, gdyż wtedy - widoczna dla oka z dużej odległości - staje się łatwą zdobyczą swego najgorszego (po człowieku!) wroga - jastrzębia - gołębiarza. Istną plagą wyniszczającą pardwy są pożary mchów zdarzające się w okresach wielkiej suszy. Torf i rosnące w nim mchy są zwykle nasycone wilgocią, lecz gdy wyschną, wystarczy iskierki, aby pożar zjadając powoli torfiaste podłoże pustoszył setki hektarów Puszczy. Pożaru takiego nikt nie może ugasić: ustaje sam gdy dotrze do wód jednego z jezior lub do niższych, zawsze wilgotnych partii Puszczy. Pożary mchów stanowią jednak periodyczne użyźnianie Puszczy w drodze naturalnej: spopielałe i zwęglone cząstki roślinności są cennym nawozem, na którym w latach następnych widzimy wielki urodzaj jagód i traw.

Pardwa jest wielką atrakcją dla myśliwego. Poluje się na pardwy z wy-żłem, jak na kuropatwy, nie jest to jednak łatwe polowanie. Chodzenie z wyżłem dziesiątki kilometrów po uginającym się, jak materac sprężynowy, kożuchu mchów wymaga zdrowych płuc i serca oraz stalowych nóg, zarówno u myśliwego, jak u psa. Nieraz niedoświadczony myśliwy miejski po paru godzinach takiego polowania pada wyczerpany na mszarne po- słanie przeklinając chwilę, gdy zdecydował się wyruszyć na pustynię jelniańską. A obok niego z wywieszonym jęzorem ciężko dyszy wyżeł patrząc z wyrzutem w oczy pana, który go zabrał na te trudne i niewdzięczne łowy, zamiast zadowolić się łatwym podchodzeniem kuropatw po twardym i gładkim jak stół rżysku. Ale jakaż to rozkosz dla ucha i oka myśliwskiego, gdy wreszcie wyżeł zrobi klasyczną stójkę a z mszarnego kobierca poderwie się z furkotem stadko pardw błyskając białymi skrzydłami w słońcu sierpniowym. Młode pardwy zrywają się wydając piskliwe kwilenie, a stary kogut odzywa się głosem podobnym do gardłowego śmiechu: gar-gar-gar.

Stąd też chłopi nazywają koguta-pardwę gargatunem. Strzał do pardw nie jest trudny - nie trudniejszy niż do kuropatw lub cietrzewi. Ale myśliwy zmęczony godzinami wędrówki po mszarach, z bijącym od emocji sercem i drżącymi rękami nieraz pudłuje. Toteż polowanie na pardwy nie należy do wydajnych. Jest to polowanie wybitnie „amatorskie” i pociąga tylko bardzo zajadłych i bardzo wytrwałych łowców.

Na wiosnę pardwy-koguty, podobnie jak wszystkie inne ptaki z rodziny kurowatych, odbywają gody weselne, czyli - tokują. Toki pardw, w przeciwieństwie do toków głuszców i cietrzewi, nie bywają wyzyskiwane dla celów łowieckich, przede wszystkim dlatego, że pardwy nie trzymają się stale tych samych tokowisk. Zobaczyć lub raczej posłyszeć toki pardwie jest dziełem przypadku przy okazji polowania na inną zwierzynę. Kto jednak raz w życiu nasłuchał się w noc wiosenną przed świtem głosów pardwy, ten wrażenia tego nigdy nie zapomni. Z odległego mszaru, w dzwoniącej ciszy pustkowia odzywa się na przemian coś niby płacz dziecka, potem niby stękanie konającego, a wreszcie niby wybuch szyderczego śmiechu. Znałem myśliwego, któremu włosy zjeżyły się na głowie, gdy siedząc w budce na cietrzewie posłyszał po raz pierwszy w życiu wiosenne stękania i śmiechy pardw. Pomyślał, że to dusze potępione nawołują się na zaklętym bagnie.

Uciekł kłusem do domu zapominając w budce strzelby i pasa z ładunkami.

Inną osobliwością fauny mchów jest nur polarny (colymbus arcticus).

Przelotnie zjawia się wiosną i jesienią w całej Europie, ale na jeziorach jelniańskich jest - podobno - ptakiem lęgowym.

Jeziora jelniańskie są bogate w ryby. Ryby, a zwłaszcza szczupaki jelniańskie dochodzą do wręcz fantastycznych rozmiarów i wagi.

Trzy są główne tego przyczyny. Po pierwsze jeziora mszarne, choć niezbyt głębokie, nigdy nie wymarzają do dna, nawet w zimy najostrzejsze, co należy zapewne tłumaczyć istnieniem cieplejszych źródeł podwodnych, tzw. krynic.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 16 sierpień 2013 23:04

Niepojęte

pruszynskiOkazuje się, że dwa tygodnie temu był w Polsce czołowy polakożerca imć Gross. Przyjechał na zaproszenie Instytutu Socjologii PAN na jakąś konferencje dotyczącą spraw polsko-żydowskich i, co najgorsze, był przyjęty przez prezesa IPN-u i fotografia ich obu obiegła kraj.

To wszystko było za pieniądze polskich podatników i pora by wreszcie ktoś powiedział prezesowi, IPN, podobnie jak zrobił to pan Cenckiewicz w prasie, że działał na szkodę kraju bo teraz nicpoń i kłamca będzie twierdził, że nie jest bandytą, bo przyjmują go oficjalne osoby w Polsce.

piątek, 09 sierpień 2013 17:52

Wojna i sezon [39]

Rozdział XXI
ARTEMIS Z GAJLUTYSZEK

Część letniego urlopu Tadeusz spędzał na łowach "na północnej rubieży".

Pociąg pośpieszny Warszawa- Turmont na ostatnim odcinku między Wilnem i granicą łotewską przestawał być pośpiesznym, a stawał się tylko "przyśpieszonym". Na tym odcinku nie zatrzymywał się na jednej tylko stacji – Bezdany – czym wyrządzał oczywisty despekt miejscowości zapisanej w dziejach walk o niepodległość. Od Nowowilejki aż do Podbrodzia widok z okna wagonu był dość jednostajny: płaskie bory, podmokłe rojsty, piaszczyste pola.

Za Podbrodziem pejzaż się zmienia. Ożywia się znużone dotychczasową monotonią oko podróżnego i odtąd już do końca podróży nie oderwie się od okna. Wjechaliśmy bowiem w krainę pagórków leśnych i jezior, w słynną "Szwajcarię litewską" ciągnącą się wzdłuż kolei pasmem szerokim aż poza granice z Litwą i Łotwą. Co chwila zjawia się, lśni na chwilę w słońca i znika za ścianą nasypu lub za bukietem drzew – zwierciadło jeziora. Pociąg idzie zbyt prędko, aby zdążyć nasycić wzrok urokiem tych mijanych jak zjawy jezior i ocenić w pełni ich piękno. Za stacją Ignalino zaczyna błyszczeć na horyzoncie wschodnim coś niby klinga srebrna. Klinga ta będzie biec wraz z nami długo: miniemy stację i miasteczko Dukszty, a jeszcze lśnić będzie i zniknie dopiero wtedy, gdy się zbliżymy do granicy łotewskiej. To jezioro Dzisna. Jezioro Dzisna, podobnie jak tysiące innych jezior i jeziorek litewskich ma toń modrą, a brzegi wielce urozmaicone. Mamy więc krawędzie twarde, białopiaszczyste, lizane łagodną pieszczotą fali, wymarzone plaże słodkowodne. Mamy brzegi zarośnięte łozami i szerokim pasem sitowia i trzcin, ostoje dzikich kaczek, perkozów, kurek wodnych i łysek. Mamy wreszcie brzegi oddzielone od sąsiednich łąk obszernym kobiercem zdradliwego "lunu". Lunem ludność miejscowa nazywa trzęsawisko, czyli grubszą lub cieńszą warstwę mchu kryjącą pod sobą rozcieńczone błoto lub czystą wodę – nieraz bardzo głęboką. Jest więc lun formacją bardzo podobną do mszaru, ale nie równoznaczną. Mszar niekoniecznie powstaje obok jeziora lub w związku z jeziorem i najczęściej bywa zgoła niewinny; lun natomiast jest wynikiem zarastania mchem jeziora lub zatoki rzecznej, zawsze tai pod swą powłoką głębię wodną i przeto zawsze jest zdradliwy. Pod kim się przerwie lun, ten wpada "jak kamień w wodę" i kożuch mchu zamyka się nad nim bez śladu. Tylko uchwycenie w ostatniej chwili jakiejś łozy lub mocniejszej kępy mchu może mu uratować życie. Utonięcie na lunie zdarza się jednak bardzo rzadko. Po pierwsze dlatego, że ci, co mają odwagę chodzić po lunie, umieją po nim chodzić, tak jak umie po lunie chodzić łoś, zwierzę wielekroć cięższe od człowieka, które jednak nie tylko nie tonie, lecz nawet nie zapada w miejscach, w których zapada pies. Po drugie – nie cały lun jest niebezpieczny, lecz tylko tzw. "okna" w nim, które łatwo poznać, bo są porosłe ładną, ponętnie wyglądającą i jakby strzyżoną trawką.

Jezioro Dzisna ma pewną osobliwość, a mianowicie wyspę, która nie jest wyspą. Jest to paręset hektarów ziemi uprawnej liczący półwysep, na którym położona jest wioska. Ponieważ półwysep łączy się ze stałym lądem dość wąską i bagnistą szyjką, przeto ludność miejscowa – od wiosny aż do czasu, gdy bagno zamarznie i pokryje się śniegiem, komunikuje się ze "światem" tylko za pomocą łódek. Stąd nazwa "wyspa". A trzeba wiedzieć, że autochtoni są do tej nazwy bardzo przywiązani i nieoględny przybysz miałby w nich wrogów, gdyby zdradził cień przypuszczenia, że wyspa nie jest wyspą.

Tadeusz wysiada na stacji Dukszty. Między stacją i miasteczkiem a dworem roztacza się piękne, 4 kilometry długości jezioro Pereświeta. Dwór Dukszty stoi na wyniosłym wzgórzu i panuje nad trzema jeziorami: wspomnianą Pereświetą, Pereswietajte i Samańką. Dwór jest okazałym domem, murowanym i pobielonym, z typowym gankiem z kolumnadą i z półpiętrem o "klasycznym" daszku frontowym nad balkonem. Dużo takich domów jest na ziemi litewskiej. Dukszty, gniazdo starożytnej rodziny Dusiackich-Rudominów, przeszły później w drodze wiana do rodzin Biegańskich i Dowgiałłów, a w końcu, również w drodze wiana do Zanów. Piękny park ciągnie się półkolem na stromych zboczach północnego brzegu Pereświety i kończy się po stronie zachodniej monolitem góry Pelikalnis, co znaczy politewsku: góra sypana. Pelikalnis jest więc dziełem rąk ludzkich i powstała w zamierzchłych czasach Litwy pogańskiej, albo w celach obronnych, jako wieża sygnalizacyjna, albo może w celach jakiegoś kultu. Wiekowe brzozy płaczące na szczycie góry czynią wrażenie "świętego gaju" i szumem swym szepczą legendę o zamarłych misteriach pogańskich. Tak czy inaczej, więcej takich "pelikalnisów" jest na obszarze Litwy historycznej.

Do parku przytyka starożytny kościółek parafialny z plebanią, ufundowany ongi przez Rudominów. Ponieważ większość mieszkańców gminy duksztańskiej stanowią Litwini, więc proboszczem jest Litwin i kazania i śpiewy odbywają się w języku litewskim. Ale nie zawsze tak było. Po raz pierwszy kazania i śpiewy litewskie zamiast polskich wprowadzono na przełomie XIX i XX wieku. Nie podobało się to starym Litwinom. Przyszli do dworu ze skargą: – Chcemy kazań i śpiewów po polsku! Bo dość mamy prostoty [tj. języka litewskiego] u siebie w chacie. Skarga nie odniosła skutku.

Ksiądz Litwin był energiczny, uświadomienie narodowe chłopów postępowało szybko i w roku 1924, gdy Tadeusz po raz pierwszy zajrzał do Dukszt, nawet zażartym endekom nie przyszłoby już do głowy polonizować nabożeństwa duksztańskie.

W Duksztach Tadeusz spotkał się z instytucją, którą dotąd znał tylko z podręczników prawa cywilnego. Co niedziela tuż obok domu, na ukos przez trawnik przed gankiem przechodziły setki wyfrantowanych mieszkańców miasteczka Dukszty w drodze na nabożeństwo do kościoła.

– Jak możecie pozwolić na takie szwendanie się przez park tuż przed nosem? – dziwił się Tadeusz.

– Nic na to nie możemy poradzić. Mają od niepamiętnych czasów prawo na przechód. Idą z miasteczka krótszą ścieżką wzdłuż jeziora, a potem na ukos przez park.

Właścicielką Dukszt była Teresa z Dowgiałłów Zanowa, bohaterka dwóch okresów walk o niepodległość: P.O.W. Kowno i AK drugiej wojny, odznaczona krzyżem Virtuti Militari za czyny bojowe i wsławiona zbrojnym odparciem napadu bandyckiego na Dukszty wkrótce po pierwszej wojnie.

Pani Teresa była żoną Tomasza Zana, wnuka Tomasza Arcypromienistego, matką również Tomasza zwanego Muśkiem. Ponieważ "wielki" Tomasz był żonaty ze Świętorzecką, cioteczną babką Tadeusza więc pani Teresa była jego kuzynką, lub raczej kuzynową.

Dukszty leżą tuż przy granicy Litwy kowieńskiej w półmitycznym "kochanym powiecie jezioroskim", który znamy ze stron "Sobola i panny". W położonych niemal o miedzę i jak najzupełniej autentycznych Jużyntach spędził dzieciństwo i wczesną młodość Józef Weyssenhoff. Jużynty, tak jak Dukszty, leżą nad jeziorem. Tym samym powietrzem oddychał Weyssenhoff, z takiego samego dworu wyruszał na pardwy do dalekich mszarów Szepety. Tu tęsknił i kochał. Tu polował. Pofalowanym pejzażem ciągną się bory, luny i suche dyrwany od Dukszt w kierunku północnym, wzdłuż granicy litewskiej. Pola i pólka wśród lasów, zielone doliny, cieniste i wilgotne wąwozy, klomby dworów i dworków, sadami spowite i nieraz "po górsku" do stromych zboczy przylepione chaty wiejskie. Na rozstajach dróg rzeźbione w drzewie – arcydzieła nieznanych mistrzów-samouków – krzyże litewskie. A co parę kilometrów, w sposób zupełnie dla oka nieoczekiwany (co podobno jest jednym z sekretów malowniczości) zjawia się wśród pagórków "malowanych zbożem rozmaitym" lub zza zakrętu ścieżki leśnej – jezioro. Większe lub mniejsze. Czasem roztacza swe zwierciadło błękitne na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych, odbijając w swej czystej toni "codzienne" chmurki litewskie. Czasem jest maleńkie – kilkanaście kroków wszerz i wzdłuż – "trawą zarosłe na poły", tające swą toń ciemnozieloną w gęstwie podszytego boru.

Piękne jest jezioro Berżona. Jak Świteź okrągłe niby wielka czara i jak Świteź ze wszystkich stron otoczone lasem. Może nawet piękniejsze od Świtezi, bo nie ma nad nim ani zgiełku turystów, ani wrzawy kąpiących się. Myśliwy tylko albo rybak zjawiają się nad Berżoną.

W okresie, gdy samodzielną władczynią Dukszt była pani Teresa, a syn Musiek tylko jej pomagał w gospodarstwie, właścicielka odbywała inspekcję lasu w jednokonnej linijce w towarzystwie gości: Tadeusza i porucznika Korpusu Ochrony Pogranicza Kazimierza Podhajskiego. Nie dojeżdżając do Berżony, pani Teresa zatrzymała pojazd i rozejrzała się.

– Nie rozumiem – powiedziała – jakoś nie poznaję miejsca. Przecie las tutaj powinien być daleko gęstszy. Co to znaczy?

– O, to drobnostka – powiedział porucznik Podhajski – to tylko Musiek drzewa poprzestawiał.

Niedaleko od Berżony leży w borze jeziorko niewielkie będące rajem dla amatorów połowu raków. Nosi dźwięczną nazwę Bostynia. Dużo jest sposobów "rakobrania", lecz sposób stosowany w okolicach Dukszt jest chyba najbardziej sportowy. W ciepłą noc wybiera się towarzystwo wozami drabiniastymi na raki. W pobliżu jeziora na niewielkiej polance wśród sosen płonie ognisko. Panie niebiorące udziału w łowach gotują leśną kolację. A łowcy – panie i panowie – boso, w strojach kąpielowych, lub w inny sposób rozebrani, brodzą po kolana w wodzie wzdłuż brzegów jeziora i rękami wyciągają raki z pieczar mulistych, pod krawędzią brzegu. "Siły pomocnicze" trzymają na długich żerdziach kagańce płonących smolaków dla oświetlenia terenu łowów.

Polowanie wymaga zarówno zręczności jak determinacji. Nieraz nowicjusz boi się ślepego błądzenia dłonią w czarnym mule. Nieraz rak wymknie się i jak pająkowaty cień w migotliwym świetle kagańca zniknie w czarnej głębi.

Nieraz łowiec mniej zręczny wrzaśnie z bólu cięty w palce ostrymi nożycami raka. A po skończonych łowach towarzystwo gromadzi się przy ognisku i posilając się herbatą, wędlinami litewskimi, liczy trofea i w ożywionej gawędzie raz jeszcze przeżywa emocje rakobrania.

Ognisko trzaska, oświetlając złote, jakby przykopcone od dołu kolumny sosen. Pachnie żywicą i dymem żywicznym. Krążą "stopki" wódki. Brzmią przygaduszki dobrodusznie-ironiczne i śmiechy. W pieszczocie ciepłej nocy letniej rakobranie jest jakby rapsodem karnawału – season litewskiego: z szeptanego flirtu i przelotnych uścisków rodzą się i kojarzą związki. Ludzie nastrojeni romantycznie powiadają, że te nocne rakobrania mają w sobie coś z misteriów pogańskich – niby ogniska świętojańskie lub Dziady zaduszne.

O stajanie od Berżony biegnie droga Dukszty-Smołwy. Droga ta, ongi ruchliwa i ożywiona, zamarła w okresie "ani wojny, ani pokoju" pomiędzy Polską i Litwą. Z rzadka tylko, po zarastającym trawą lub nawet małymi brzózkami szlaku, zaturkocze linijka wioząca żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza albo myśliwych zdążających do bogatego w kaczki jeziora o groźnej nazwie Pijawki. A jest to chyba jedna z najładniejszych dróg litewskich. Z jednej strony ściana starego lasu, z drugiej – szpaler brzóz płaczących. Aleja sadzona ręką Boga i dlatego piękna. Aleja gubi się potem w pofalowanej płaszczyźnie dyrwanów. Dyrwany te zaczęto zasiewać dla celów użyźnienia łubinem. Pięknie wyglądają duksztańskie dyrwany wiosną, gdy łubin kwitnie żółtym kwieciem. Ale jeszcze piękniej prezentują się późnym latem i jesienią, gdy kwitną na nich liliowe i białe wrzosy.

Po kilku kilometrach jazdy zaciszną drogą leśną – wieś i strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza Gajlutyszki. Wzrok nawykły w ciągu paru godzin do oglądania ciemnych głębin leśnych jest olśniony pleinairem wspaniałego widoku. Od stóp wzgórza, na którym stanął Tadeusz, aż do mglistych zarysów zachodniego widnokręgu lśni lustro szafirowe olbrzymiego jeziora.

To jezioro Święte – po litewsku Szwenta. Granica między Rzeczypospolitą polską a Litwą oddała Kownu całą wodną powierzchnię, pozostawiając po stronie polskiej niespełna kilometr brzegu. Stojąc na gajlutyskim wzgórzu, wpatrzony w toń Świętego jeziora Tadeusz gubi się w mieszaninie sprzecznych myśli i nastrojów. Rozmyśla o tym, że jezioro jest piękne, jak bywa tylko twór przyrody nieskalany "ulepszającym" dotknięciem cywilizacji ludzkiej. Rozmyśla, że jezioro jest bardzo swojskie, ale jednocześnie – przekleństwem swarliwej, krótkowzrocznej i małostkowej natury człowieczej – obce, może nawet wrogie.

Na jeziorze o niespełna kilometr od brzegu płynie łódka. Nie jest to jednak łódź rybacka lub myśliwska, lecz łódź "pograniczników" litewskich, którzy strzegą, by nikt z tego brzegu nie śmiał naruszyć roześmianego w słońcu terytorium wodnego. W czystym powietrzu rysują się po tamtej stronie niebieskie wzgórza i zielone lasy. Dla nas jednak tamten brzeg jest zakazany, niedostępny. Tadeusza ogarnia więc złość na tych strażników strzegących jeziora!

Ale w sekundę później przychodzi refleksja: "Czy sami nie jesteśmy bez winy? Czy w tej kłótni, bądź co bądź rodzinnej, w której jesteśmy starsi, silniejsi i – podobno – rozumniejsi – nie zaniedbaliśmy czegokolwiek? Jakiegoś ustępstwa, lub nawet tylko gestu?

Czy sami nie przyczyniliśmy się walnie do tego, że oto w naszych oczach legenda jagiellońska kruszy się i rozwiewa?...".

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 09 sierpień 2013 16:50

99 lat potem

pruszynskiJak od 33 lat po wojnie i ileś razy przedtem ci, którym jest droga tradycja tych, co poszli osamotnieni walczyć tyle lat temu, zebrali się najpierw w katedrze wawelskiej o 17 5 sierpnia na mszy rozpoczynającej kolejny marsz. Po mszy poszliśmy do krypty Srebrnych Dzwonów, gdzie leży trumna ze zwłokami Marszałka. Złożyliśmy mu hołd i odśpiewaliśmy marsz "Pierwsza Brygada".

Dalej część poszła na Oleandry, skąd 99 lat temu po koncentracji drużyn strzeleckich i Strzelca ruszyła o świcie szóstego Pierwsza Kompania Kadrowa. Powstała ona z wyboru Komendanta, który do niej wyselekcjonował kwiat obu organizacji, a dowództwo powierzył obywatelowi Kasprzyckiemu, który do Strzelca należał na studiach w Belgii i w porę powrócił do Krakowa.

sobota, 03 sierpień 2013 13:32

Wojna i sezon [38]

W tym samym mniej więcej czasie przyjechał na występ gościnny z Estonii Igor Siewierianin i dał swój "poezo-koncert". Tadeusz słuchał jego śpiewnej deklamacji lub raczej inkantacji, wspominając z melancholią czasy petersburskie sprzed dwunastu lat, a po występie wespół z rosyjskimi przyjaciółmi zaprosił "ego-futurystę" na kolację do Żorża. Po paru kieliszkach wina rozmawiali ze sobą, jak gdyby się znali od dziecka, i z kręcącą się łezką w oku wspominali stare dobre czasy.

Szczególną atrakcją była gwara wileńska rozbrzmiewająca ze sceny, ze scenki, z radia, no i z gazet. Mistrzem był pan Wołłejko, farmaceuta z wykształcenia i wielki aktor z Bożej łaski. Wygłaszał przez radio niezrównane "pogaduszki oszmiańskie", a razu pewnego wprawił widownię w zachwyt, gdy w jakiejś trzeciorzędnej farsie francuskiej wystąpił w roli Napoleona – a był wzrostu sążnistego – i rolę tę wyrecytował w gwarze wileńskiej.
W "Słowie" doskonałe felietoniki gwarowe pisał pan Józef Cyrski pod pseudonimem "Wincuka Markotnego". Dublująca w radio pana Wołłejkę "ciotka Albinowa" była od nich znacznie słabsza: jej gwara wileńska brzmiała wymuszenie i sztucznie.

Warto też wspomnieć o Szopce akademickiej. Nieraz i kukiełki, i teksty bywały doskonałe. W tekstach często panowała gwara wileńska. Tadeusz zapamiętał strofę z pieśni dziadowskiej na temat odkryć archeologicznych w Wilnie:

Skopali ulica
I ci dasz ty wiara –
Znaleźli w Koczerdze
Moich łapci para.

Młodzież akademicka była – jak młodzież. Większość stanowili chyba młodzieńcy, którzy czy to pod wpływem środowiska, czy z właściwego młodzieży ducha protestu, sympatyzowali z endecją i miewali skłonności pałkarskie. Była też niewielka grupa komunistów ideowych, z których później jedni zginęli, a inni porobili te czy inne kariery . Tadeusz mało się interesował tymi sprawami, zwłaszcza że w urzędzie wojewódzkim nie pełnił żadnych funkcji politycznych. Utkwił mu w pamięci tylko taki drobny epizod. Sądzono za działalność wywrotową m.in. studenta Dembińskiego.

Jako świadek obrony wystąpiła pułkownikowa Pełczyńska, która dała o oskarżonym jak najlepszą opinię. W pewnej chwili prokurator zapytał:

– Czy słyszała pani, że w czasie służby wojskowej koledzy oskarżonego nazywali go "wazeliniarzem"?

– Słowo "wazeliniarz" nie miało prawa obywatelstwa w N. dywizji – odparła pani pułkownikowa głosem stanowczym. Po zakończonym przewodzie sądowym prokurator w swej mowie oskarżycielskiej podał w wątpliwość znajomość bogatego leksykonu koszarowego przez panią pułkownikową, którą w ferworze krasomówczym nazwał "jakąś" panią Pełczyńską. Boże!

Jaka burza powstała! "Kurier Wileński" napadł na biednego prokuratora, posypały się mniej lub więcej przejrzyste groźby i w rezultacie biedny prokurator musiał publicznie przeprosić panią Pełczyńską.

Zresztą i komuniści, i endecy byli ideowcami. Mniej sympatycznie prezentowała się grupka – szczęściem nieliczna – studentów "współpracujących z rządem" pod tym lub innym szyldzikiem, korzystająca z różnych zasiłków i mając z góry zapewnione posady i posadki.

W Wilnie kwitła poezja. Tadeusz pożegnał się z poezją własną około roku 1924 i odtąd cudza poezja interesowała go tylko dorywczo. Toteż nie udzielił mi należytego materiału dla opisania tej gałęzi kultury wileńskiej.

Opowiedział mi tylko maleńką historyjkę – na pół rodzinną – luźnie z poezją związaną.

Jednym z synów wielkiego (Arcypromienistego) Tomasza Zana, a więc wujem Tadeusza Irteńskiego, był Klemens Zan. Zakończył życie na przełomie przeszłego i obecnego stulecia w sposób tajemniczy i tragiczny. Wracał pociągiem z Warszawy do Wilna. Wjechał do tunelu między Landwarowem i Wilnem zdrów i cały, a wyjechał martwy i z przestrzeloną czaszką.

W swoim czasie zdarzenie było wielką sensacją rodzinną i wileńską. I oto w jakieś 40 lat później poetka panna Kazimiera Iłłakowiczówna w artykule autobiograficznym w "Słowie" wspomniała swoje dzieciństwo i napisała w taki mniej więcej sposób: "Ojca słabo pamiętam. Nie zapomnę tylko strasznej rozpaczy matki, gdy się dowiedziała, że ojciec mój wjechał do tunelu pod Landwarowem zdrów i cały, a wyjechał z przestrzeloną czaszką". Nie było wątpliwości, kogo panna Iłłakowiczówna miała na myśli, skoro tego rodzaju wypadki nie zdarzały się co dzień i zresztą ten szczególny wypadek był nawet po czterdziestu latach w żywej pamięci wilnian.

Nie mam wątpliwości, że pochodzenie nieślubne nikogo nie hańbi, no ale przypominanie ludziom takiego swego pochodzenia jest kwestią osobistego amatorstwa osoby przypominającej. W danym wypadku panna Iłłakowiczówna popełniła jednak – wyrażając się delikatnie – nietakt.

Legalna żona i troje legalnych dzieci Klemensa Zana żyły jeszcze w Wilnie w najlepszym zdrowiu i oczywiście nie sprawiła im przyjemności lektura ekshibicjonistycznych wspominków panny Kazimiery Iłłakowiczówny.

Wilno było miastem uniwersyteckim, a więc prócz profesorów miało też studentów. Większość studentów wyznawała ideologię, jak już wspomniałem, antysemicką i pałkarską.

Za wojewody Beczkowicza, który przyszedł po krótkim wojewodowaniu pana Kirtiklisa, wybuchły ostre zamieszki studenckie. Chodziło o "numerus clausus" i o krajanie trupów chrześcijańskich przez Żydów. Przede wszystkim parę słów o panu Beczkowiczu.

Nie był popularny ani wśród podwładnych, ani wśród ludności. Piłsudski, stając w Pałacu Rzeczypospolitej, skarżył się, że Beczkowicz był "nudnym" wojewodą. Był to bezsprzecznie człowiek niegłupi i bardzo dobrej woli, ale mu brakowało tego "czegoś", co zjednywa ludzi i co miał nawet – w pewnym stopniu – żandarm Kirtiklis.

Zamieszki przybrały tak duże rozmiary, że musiała je tłumić policja przy pomocy gazów łzawiących. Było wielu Żydów pobitych pałkami. Był jeden zabity – student Polak nazwiskiem Wacławski, którego ugodził w skroń kamień rzucony przez Żyda.

(W tym miejscu – mała notatka historyczno-informacyjna. Za cały okres dwudziestolecia Polski niepodległej zdarzyły się dwa poważniejsze
zaburzenia antyżydowskie. Wspomniane zamieszki studenckie w Wilnie, w których zginął Polak Wacławski, i w parę lat później wielki pogrom
sklepów żydowskich w Brześciu Litewskim.

Pogrom ten doszedł do skutku dzięki rozmyślnej bezczynności policji oburzonej na Żydów za zabójstwo policjanta-wywiadowcy przez rzeźnika Żyda.

Pogrom wyrządził Żydom duże straty materialne, ale ofiar ludzkich wśród Żydów nie było. Jak widzimy więc, dwa większe "pogromy" żydowskie w Polsce odbyły się w ten sposób, że jeden był zakończony, a drugi wywołany zabójstwem Polaka.

Skąd więc ta ironia historii, że Żydzi na całym świecie zapominają o pogromach w carskiej Rosji, zdają się zapominać o strasznych zbrodniach niemieckich /z wyjątkiem może obywateli Izraela/, ale dokładnie pamiętają o tych "pogromach" polskich? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w psychice nie żydowskiej, ale polskiej. W Polsce nie było geograficznej "linii osiedlenia", która była hańbą Rosji carskiej. Nie było też, jak w carskiej Rosji, organizowanych przez władze pogromów. Ale Polacy mieli, a zapewne wciąż mają –jakiś antysemityzm mistyczny, jakąś mentalną "linię osiedlenia", która ich niewidzialnie, lecz mocno odgradza od Żydów.

Inteligentny i wykształcony Rosjanin prawie nigdy nie bywał antysemitą. Natomiast mieliśmy i mamy bardzo wykształconych i bardzo mądrych Polaków, którzy byli i są antysemitami z głębokiego przekonania. Żydzi doskonale to czują. I dlatego zapomną krwawe pogromy Rosjanom. Gotowi są zapomnieć Niemcom ich potworne zbrodnie. Ale Polakom nie przebaczą tego "mistycznego" antysemityzmu, który wyczuwają spod szminki frazesów.

Ktoś może zarzucić, że w mojej "teorii" o charakterze polskiego antysemityzmu tkwi błąd zasadniczy. Przed ostatnią wojną na jednego Żyda w Polsce przypadało pięciu czy sześciu Polaków. A podobno każdy Polak musi mieć swego Żyda.

Innymi słowy musiał istnieć popyt na Żydów, jako kandydatów na przyjaciół. Skąd więc antysemityzm – mistyczny czy inny? Błąd jest tylko pozorny.

Nawet endek mógł z całego serca przyjaźnić się i ściskać z pojedynczym Żydem. Pojedynczego Żyda można było choć do rany przyłożyć. Ale endek był wrogiem żydowskiego tłoku. I nie tylko endek. Antysemityzm polski był przeto skierowany nie przeciw pojedynczym Żydom, lecz przeciw Żydom zmasowanym na plaży, w kawiarni, w teatrze, w auli uniwersyteckiej. A nazwałem go "mistycznym", ponieważ niemały wpływ na nastroje antysemickie miał specyficzny polski katolicyzm, no i ponieważ żadną rozsądną racją nie dał się usprawiedliwić.

Negowanie polskiego antysemityzmu jest ochronną obłudą – zwłaszcza na emigracji.

Tłumaczenie zaś tego antysemityzmu względami gospodarczymi jest braniem cech wtórnych za cechy główne).

Gdy mowa o Żydach – mała autentyczna anegdota. Słynął w Wilnie przed pierwszą wojną potężny dom bankowy pana Bunimowicza. Po wojnie zaczął upadać – łącznie z upadkiem gospodarczego znaczenia Wilna. Pan Bunimowicz jednak był nadal znanym i szanowanym obywatelem miasta Wilna. Z tego też tytułu zrobiono go hiszpańskim konsulem honorowym.

Gdy wybuchła hiszpańska wojna domowa, współpracownik "Słowa" zjawił się u konsula republiki hiszpańskiej z prośbą o wywiad. Pan Bunimowicz wpadł w wielką irytację:

– Jestem konsulem honorowym. O żadnej rewolucji nic nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dajcie mi święty spokój!

Nazajutrz "Słowo" wydrukowało ten krótki wywiad z konsulem hiszpańskim na pierwszej stronicy i wielkimi literami.

Jeśli o wywiady chodzi, inny wypadek zaszedł z Geniem Falkowskim.

Tadeusz po zamordowaniu Aleksandra serbskiego przypomniał sobie, że przecie Genio kolegował w cesarskiej szkole prawa w Petersburgu z Aleksandrem Karadżordżewiczem, wówczas jeszcze księciem serbskim.

Zatelefonował zaraz do Stanisława Mackiewicza, radząc mu posłać kogoś z redakcji do Genia dla przeprowadzenia wywiadu. W przeciwieństwie do wywiadu z panem Bunimowiczem ten wywiad udał się, bo Genio był wymowny i lubił koloryzować. Puścił się w różne szczegóły – prawdziwe czy zmyślone. M.in. powiedział, że był z Karadżordżewiczem w wielkiej przyjaźni i nazywał go "Karą".

Na zakończenie tego rozdziału o "gasnącym zniczu" wileńskim warto wspomnieć o dwóch wielkich przygodach literackich, których Tadeusz
Irteński doznał w czasie swego czternastoletniego pobytu w Wilnie. Tymi wielkimi przygodami były dwie książki: "Nienasycenie" Stanisława Ignacego Witkiewicza i "Młyn na wzgórzu" (w oryginale po prostu "Młyn") duńskiego pisarza Karola Gjellerupa. Każda z tych książek oczarowała go
w inny sposób. Zirytował się, gdy się dowiedział, że zdaniem profesora literatury skandynawskiej na jednym z wielkich uniwersytetów amerykańskich, Gjellerup był pisarzem niżej średnim i że Nagrodę Nobla dostał przez omyłkę.

– Jedno z dwojga! – mówił mi Tadeusz z oburzeniem – albo ja jestem idiotą i akademia szwedzka składa się z idiotów, albo idiotą jest ten profesor.

Osobiście wolę to drugie przypuszczenie.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 02 sierpień 2013 12:33

Z Budapesztu

pruszynskiPogoda dopisała i żar z nieba lał się jak trzeba. Tanią linią WizzAir doleciałem za 160 zł z Warszawy, a na lotnisku wziąłem autobusik za 45 złotych, który mnie dowiózł do Domu Polskiego. 

Jest tak doskonały dojazd metrem linii nr 2, gdzie się do przystanku Stadion jedzie autobusem 95, który staje przed Domem Polskim, przylegającym do polskiego kościoła. Co zresztą najprzyjemniejsze, że ludzie po 65. roku życia nie płacą za transport i jeździłem tu i tam do woli. Kupiłem też tutejszego czipa i mogłem dzwonić, choć dzwonienie tu droższe niż w Polsce.

piątek, 26 lipiec 2013 22:09

Wojna i sezon [37]

Oprócz głównego kapłana rewolucyjnej konserwy Cata-Mackiewicza pisywali tam: Czesław Jankowski, Józef Mackiewicz, Jerzy Wyszomirski, Marian Zdziechowski, Władysław Studnicki, Ksawery Pruszyński, Wacław Zbyszewski, Karol Zbyszewski, Teodor Bujnicki i wielu innych. Tadeusz Ipohorski-Irteński był bardzo dumny, że został przyjęty do tak wspaniałego grona. Redagował miesięczny dodatek łowiecki do "Słowa", a ponadto umieszczał felietony, które najczęściej podpisywał nie nazwiskiem, lecz pseudonimami (np. pseudonim "Fin"). "Kurier Wileński" i "Słowo" toczyły więc ostre walki ze sobą. O co?

Właściwie o wszystko i o nic. Walka nabrała szczególnej ostrości, gdy Mackiewicz wytknął "Kurierowi", że korzysta z subsydiów rządowych, na co "Kurier" się odciął, że jeżeli jest na utrzymaniu rządowym, to "Słowo" jest na utrzymaniu prywatnym (mając oczywiście na myśli zasiłki ziemiańskie i ogłoszenia Banku Ziemskiego). Tego już było za wiele i doszło do pojedynku między panem Kazimierzem Okuliczem i panem Stanisławem Mackiewiczem. Tadeusz był jednym z sekundantów pana Mackiewicza, a podpułkownik dr Adam Bonasewicz kurował starciem orężnym. Do rozlewu krwi szczęśliwie nie doszło. Zresztą szeptano, że animozja między panami Mackiewiczem i Okuliczem miała tło nie tylko polityczne.

Spór szedł niby o nic, a właściwie o bardzo wiele. Chodziło niby to o rząd dusz wileńskich, ale naprawdę o zadrażnione personalia. Już zmarły w roku 1929 Czesław Jankowski umiał dowcipnie i złośliwie dopiec.

Celował w dopiekaniu i przypiekaniu Cat, który np. o wyższych urzędnikach ministerium rolnictwa pisał jako o "ludziach ciężko umysłowo pracujących w byłym pałacu prymasowskim w Warszawie". Złośliwie dopiekał Jerzy Wyszomirski albo podając w wątpliwość, czy uroczyście otwarta i poświęcona w murach pobazyliańskich "cela Konrada" jest istotnie celą, w której improwizował i cierpiał za miliony Wieszcz, albo pisząc cały felieton o "prymakach" i "bajstrukach". O prymakach już mówiłem, zaś "bajstruk" jest białoruskim odpowiednikiem "bękarta".

W związku z tym Wyszomirski trawestował z części II "Dziadów":

Patrzcie, ach patrzcie do góry,
Cóż tam pod sklepieniem świeci?
Oto złocistymi pióry
Trzepiocą się dwa bajstruki.

Bardzo bojową, ale niestety bardzo łatwo obrażającą się współpracowniczką "Kuriera Wileńskiego" była pani Helena Romer-Ochenkowska. Ekipa "Słowa" z Jerzym Wyszomirskim na czele pastwiła się nad nią niemiłosiernie. Gdyby pani Ochenkowska przyjmowała szpilki "Słowa" obojętnie lub z humorem, może by przestała być celem tych ataków. Ale irytowała się coraz gwałtowniej, co jeszcze bardziej podniecało napastników. Irytacja jej doszła do punktu wrzenia, gdy "Słowo" wydrukowało w odcinku, a później wydało w książce "Wileńską powieść kryminalną" – pracę zbiorowa, której każdy rozdział pisał inny członek redakcji. Dostało się przede wszystkim pani Ochenkowskiej, występującej w powieści pod przejrzystym mianem "Ofenkowskiej". Przedstawiano ją tak złośliwie i zabawnie, że biedna pani Helena groziła, że obije parasolką Stanisława Mackiewicza i jego współpracowników.

W "powieści kryminalnej" dostało się też kilku wyższym urzędnikom państwowym i kilku profesorom. Grono tych profesorów dokonało w powieści podziemnego odkrycia archeologicznego. Zresztą odkrycia archeologiczne były wtedy w Wilnie na porządku dziennym. Otóż w powieści wymienieni z nazwisk profesorowie bili głowami w twardy mur, aby loch podziemny poszerzyć. Z profesurą wileńską "Słowo" miało bowiem swe drobne porachunki.

Jednemu z ekipy "Słowa" przypisywano złośliwe powiedzenie: "Lepiej z mądrym zgubić, niż z profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego znaleźć".

Chodziło też o sąd honorowy nad panem Feliksem Danglem, współpracownikiem-karykaturzystą "Słowa". Został znieważony przez pana Witolda Hulewicza, kierownika radia wileńskiego i prezesa Związku Literatów. Poszło o jakieś karykatury obrażające Hulewicza i innych członków Związku Literatów. Pan Hulewicz odmówił udzielenia satysfakcji, kwestionując honorowość pana Dangla. Sąd po całonocnej na-radzie uznał pana Dangla za pozbawionego zdolności do dawania zadośćuczynienia honorowego. Wyrok był jak najbardziej idiotyczny, a zapadł decydującym głosem superarbitra niejakiego profesora Hillera. Nazajutrz Stanisław Mackiewicz umieścił artykuł wstępny pod tytułem "Mord honorowej sprawiedliwości"...

Skoro mowa o profesorach wileńskich, trzeba wspomnieć szczególne miejsce, które w życiu kulturalnym Wilna, a i całej Polski, zajmował Marian
Zdziechowski. W jednym z poprzednich rozdziałów nazwałem go niekanonizowanym świętym wileńskim. Na tle rodzimego gangsterstwa partii rządzącej i na tle tchórzliwej tępoty endecji był on Świętym... Był świętym pomimo kolejnych dziwactw w rodzaju madiarofilstwa lub idealizowania Napoleona III. A może właśnie dzięki tym dziwactwom...

Był to humanista najczystszej wody. Podziw i szacunek budził jego ludzki i na wskroś chrześcijański stosunek do wszystkich narodowości, a przede wszystkim do uciskanych, np. do emigrantów rosyjskich, do których stosowano policyjne przepisy dekretu o cudzoziemcach – najbardziej rygorystyczne i uciążliwe ze wszystkich przepisów istniejących w państwach kulturalnych. Nie ulega wątpliwości, że pod względem wielkości ducha i głębi wiedzy humanistycznej – w połączeniu z ogromną skromnością – żaden ze współczesnych uczonych polskich nie dorósł mu pięt.

W życiu kulturalnym Wilna teatr grał bardzo dużą rolę. W początku lat dwudziestych wegetował teatr dramatyczny w "Lutni". Później w "nowym" teatrze na Pohulance rozbił namioty Osterwa z "Redutą", wzruszając wilnian do łez "Przepióreczką" Żeromskiego, ale i zastanawiając napisami "widzownia", "rzęd" itp. Po Osterwie nadszedł Zelwerowicz. Za jego dyrekcji wystawiono współczesną i bardzo "kontrowersyjną" sztukę niemiecką Brücknera "Przestępcy". Sztuka wymagała dużych nakładów technicznych, gdyż w każdym akcie scena była podzielona na cztery "przedziały", dwa parterowe i dwa piętrowe. Gdy akcja odbywała się w jednym przedziale, trzy pozostałe tonęły w mroku.

Co do treści... Współczesny teatroman uśmiechnąłby się, gdyby się dowiedział, że większość inteligencji wileńskiej uznała sztukę za niemoralną. Były tam co prawda aluzje do homoseksualizmu dwóch postaci scenicznych, poza tym jednak sztuka była osnuta na banalnym konflikcie buntowniczej młodzieży z atmosferą mieszczańską. Ale opinia wileńska podniosła krzyk protestu. Najgłośniej zaprotestowała pani Helena Romer-Ochenkowska. Nie mieściło się jej w głowie, jak mógł ktokolwiek ośmielić się wystawić w jej Wilnie sztukę tak niemoralną. I wtedy z czyjegoś pomysłu Wilno przeżyło niebywałą uciechę: sąd nad "Przestępcami"! Zelwerowicz rozesłał zaproszenia wszystkim mniej lub więcej wybitnym wilnianom, którzy szczelnie zapełnili wszystkie miejsca. Odbyło się przedstawienie "Przestępców", przy czym Tadeusz, który był na premierze i teraz oglądał sztukę po raz drugi, zauważył, że Zelwerowicz przezornie skreślił parę zwrotów, mogących urazić ucho purytanów wileńskich.

A po przedstawieniu odbył się "sąd". Przemawiał najpierw sam Zelwerowicz, oznajmiając, że on jest głównym "przestępcą" i że chętnie bierze na
siebie całą odpowiedzialność. Mowy oskarżycielskie pań – bo panów w gronie potępiających sztukę prawie nie było – brzmiały mdło i banalnie. Wśród nich ględziła zawodowa społecznica "wojewodzina" Kirtiklisowa. Mowy obrońców "Przestępców" były znacznie lepsze. Żyd doktor wenerolog Globus zauważył, że cały sąd wydaje mu się hipokryzją i przypomina czasy, gdy jakiś purytanin proponował zmienić nazwę chorób wenerycznych na choroby "astatyczne". Archiwariusz Wacław Studnicki, brat znanego polityka Władysława Studnickiego, zajadły kalwinista i antypapista, wysunął podejrzenie, że cała ta kampania jest prowadzona wyłącznie przez kobiety z namowy osób, które, choć nie są, jak mówił, kobietami, noszą stroje podobne do kobiecych...

W tym miejscu przewodniczący "sądu" odebrał głos panu Studnickiemu. Sąd, który mówiąc ściśle, nie był sądem, a tylko gadaniną, skończył się na niczym. Mimo to jednak "Przestępcy" spadli z afisza.

Widać wpływy pań Romer-Ochenkowskiej i Kirtiklisowej przeważyły.

Zaznaczyć trzeba, że "Słowo" nie tylko nie prowadziło ataku na "Przestępców", lecz nawet umieściło kilka artykułów, m.in. Jerzego Wyszomirskiego i "Fina", wyśmiewających beznadziejnie prowincjonalny pomysł sądu nad "Przestępcami".

W rok czy dwa później, gdy teatr na Pohulance wystawił "Adwokata i róże" Szaniawskiego, Wileńska Izba Adwokacka zaprotestowała, twierdząc, że sztuka ta ubliża godności zawodu adwokackiego. Do "sądu" jednak nad "Adwokatem i różami" nie doszło: felietoniści "Słowa" wzniecili tak hałaśliwy "śmiech na sali", że rzecznicy Izby Adwokackiej zamilkli zawstydzeni.

Dzieje teatru wileńskiego między dwiema wojnami zapisały dwie wileńskie prapremiery: "Sztubę" Kazimierza Leczyckiego, o której wspomniałem w rozdziale XVII, i sztukę tegoż Leczyckiego do spółki z Józefem Mackiewiczem "Pan poseł i Julia". Była jeszcze premiera sztuki "surrealistycznej" napisanej przez jakąś panią; niestety Tadeusz Irteński i autor tej kroniki zapomnieli zarówno tytuł tej sztuki, jak nazwisko autorki.

Dzieje te mają też do zapisania jedną osobliwość. Z chwilą, gdy w teatrze na Pohulance usadowił się na dobre teatr dramatyczny, w teatrze "Lutnia" na Mickiewicza rozsiadła się operetka. Gdy w całej Polsce teatry operetkowe, teatrzyki i inne przybytki muzy lekkiej kolejno i notorycznie plajtowały, operetka w "Lutni" trzymała się bez żadnych subsydiów miejskich lub innych i przetrwała tak w dobrej formie do roku 1939.

Z przeżyć teatralnych w Wilnie "między dwiema wojnami" pozostały w pamięci Tadeusza oderwane epizody.

Duże wrażenie zrobiły na nim gościnne występy emigranckiej, tzw. praskiej grupy teatru Stanisławskiego w Moskwie. Nie opuścił ani jednego przedstawienia. Szczególnie zachwycił się grą pary małżeńskiej – pani Griecz i pana Pawłowa. Pawłow był wspaniały i w koniecznej roli zirytowanego staruszka w komedyjce Czechowa "Jubileusz", i jako demoniczny lokaj Smierdiakow w scenicznej przeróbce "Braci Karamazow".

Ostatnim przedstawieniem był "Rewizor" Gogola. Po tym przedstawieniu grono teatromanów wileńskich – Rosjan i Polaków – zaprosiło aktorów rosyjskich na kolację do gabinetu w "Bristolu". Tadeusza posadzono obok Pawłowa, który się okazał miłym i rozmownym kompanem. Po kilku kolejkach wódki Tadeusz zwrócił się do Pawłowa:

– Jestem do szaleństwa zachwycony grą waszego zespołu (ja bez uma ot waszej igry), chciałbym jednak powiedzieć...

Pawłow nie dał mu skończyć:

– Wiem, co pan chce powiedzieć: że grając Gogola, trochę szarżujemy.

Święta prawda. Ale niech pan nie zapomina, że dzisiejsza publiczność nie oceniłaby Gogola granego tak, jak go graliśmy w Moskwie. A po drugie – tu Pawłow z lekka zawahał się – kto wie? Może Gogola w ogóle należy szarżować...

Raz, w roku zdaje się 1925, do Wilna zawitała operetka z Warszawy z Kawecką i Józefem Redo. Kawecka miała jeszcze ładny głos, ale była gruba
jak beczka. Redo, choć siwy i trochę tęgawy, był nadal czarujący. Tadeusz z Waciem Józefowiczem, zwanym Żoką, podejmowali Redę kolacją u Żorża.

A nazajutrz poszli na "Gejszę". Gejszą była naturalnie Kawecka. W duecie, w którym Kawecka śpiewała, siedząc, a Redo stał nad nią, Redo dostrzegłszy w pierwszym rzędzie Żokę i Tadeusza, przymknął oko, a drugim spojrzał z góry na Kawecką, robiąc przy tym odpowiedni ruch brodą i wargami.

Tadeusz musiał zagryźć wargi, aby nie parsknąć śmiechem.

Opublikowano w Lektura Gońca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.