A+ A A-
piątek, 17 styczeń 2014 14:16

Listy z USOPAŁ-u

pruszynskiSponsorowana przez pana Kobylańskiego z Urugwaju Organizacja Polaków Południowej Ameryki USOPAŁ rozsyła różne teksty, które do niej też przychodzą. Ostatnio opublikowano tam tekst o Ukrainie, którego autor, w przeciwieństwie do mnie, tam nie był i nalatuje, że Polska bardzo wtrąca się w to, co się tam dzieje, i robi robotę za Niemców.

Oczywiście "Polska" powinna najpierw pilnować swych interesów, a za darmo innym nie służyć. Ale nie przesadzajmy, że tak się Polacy tam w obce interesy mieszają. Każdy się miesza, jeśli sytuacja w danym kraju jego dotyczy.

sobota, 11 styczeń 2014 11:46

Rok 2014

pruszynskiNa szczęście stary rok, trzynastka, odszedł. Co najważniejsze, jakichś większych tragedii w Polsce i na Białorusi nie było. Podobnie było w 1913, choć 1813 nie był szczęśliwy, bo były reperkusje moskiewskiej wyprawy Napoleona.

Zastanawiałem się, w których latach z trzynastką były. Okazało się, że "wiekopomnych tragedii" w tych latach nie było. Moskiewscy meteorolodzy zapowiadali ostrą zimę dla Polski, czyli też dla Białorusi, a jej jakoś nie było, bo nie można zaliczać do tego kilku dni mrozu po 2-3 stopnie i 10 cm opadów śniegu.

sobota, 04 styczeń 2014 18:58

Trzy dni w Kijowie

pruszynskiW wieczornych wiadomościach TV w Mińsku mówiono, że będzie ciepło, nawet w Moskwie na nasze Boże Narodzenie będzie plus jeden stopień. Czyli Pan Bóg był dla mnie litościwy, bo 10 dni wcześniej w Kijowie był mróz i sporo śniegu.

Po wigilijnej kolacji z rodziną ruszyłem pociągiem z Mińska do stolicy Ukrainy. Wziąłem tańszy bilet – plackartny – w wagonie, gdzie po dwóch stronach jednego okna są cztery piętrowe łóżka prostopadłe do kierunku podróży, a po drugim naprzeciw są dwa łóżka równoległe do kierunku jazdy, w sumie 56 łóżek.

sobota, 21 grudzień 2013 06:52

Trzynasty grudnia

pruszynski    Jak co roku liczni Polacy wyszli demonstrować. Była pikieta już12 grudnia – 50 ludzi przed Belwederem, gdzie nawoływano do byłego internowanego, dziś prezydenta RP, by wreszcie sądzić autorów tego haniebnego czynu, a zwłaszcza prokuratorów i sędziów, którzy jakby nigdy nic zajmują dobrze płatne stanowiska.

    Dalej, o północy z 12 na 13 grudnia była jak od wielu lat demonstracja pod domem generała Jaruzelskiego, który ze złamaniem prawa został dla niego kupiony przez wojsko. 13 w centrum Warszawy pod wejściem do metra stały dwa samochody pancerne, jeden słynny scot, drugi jakiś inny i fiat, jakim jeździła wówczas milicja. Z głośników nadawano przemówienia generała, w których kłamał, że Rada Państwa w myśl konstytucji wprowadzała stan wojenny na terenie całego kraju. Rada Państwa miała prawo ogłaszać dekret z mocą ustaw, tylko gdy nie obradował sejm, a tego wieczoru była sesja sejmu, czyli Rada Państwa i sam generał złamali nawet Konstytucje PRL-u.

piątek, 13 grudzień 2013 12:30

Ukraina, co dalej

pruszynskiCzy nam się to podoba, czy nie, konflikt na Ukrainie to wynik tego, że Janukowycz i Rosja, podobnie jak Białoruś nie prowadzili realnej anty-UE propagandy.

Osobiście cztery lata temu zaniosłem ambasadorowi Białorusi okładkę jednej z książek, wydaną w Polsce, na temat jak wychodzi Polska na Unii.
Potem zawiozłem trzy egzemplarze książki pana Sommera na ten temat.

piątek, 06 grudzień 2013 13:44

Gratulacje

pruszynskiJak pisze prof J.R. Nowak, pana Jana Kobylańskiego już 40 razy oszkalowano w III RP, głównie w "Gazecie Koszernej", czyli gazecie żydowskiej dla Polaków. Podejrzewam, że jest to taka liczba oszkalowań, że pozwoli Mu ubiegać się o wpisanie do Księgi Rekordów Guinnessa.

W tej sytuacji pozwalam sobie złożyć Prezesowi Kobylańskiemu gratulacje, bo jak miał powiedzieć Lenin, jest źle, gdy was chwalą wasi przeciwnicy, więc jest dobrze, gdy was szkalują i to tyle razy.

sobota, 30 listopad 2013 18:22

Nadchodzą święta

pruszynskiJuż brakuje słońca, najpierw była plucha, teraz już mokry śnieg. W sklepach moc dekoracji świątecznych i tu, i tam choinki ozdobione jak się da. W sklepach i na poczcie moc kart świątecznych często z motywami religijnymi i życzeniami na Boże Narodzenie i Nowy Rok.

Jak zjechałem tu 21 lat temu, to choinki zdobiono po 26 grudnia, teraz już w końcu listopada.

piątek, 22 listopad 2013 14:58

Wojna i sezon [52]

– Co panowie myślą? – zapytał pan Strzemiński, zatrzymując wzrok na Tadeuszu.

Tadeusz miał na końcu języka ostrą odpowiedź, że granica nie jest jakimś nietykalnym i filigranowym murkiem, którego należałoby bronić przed rozbitkami wojska, ale się pohamował i powiedział:

– Jestem innego zdania, panie wojewodo. Myślę, że przychodzą, aby nas brać gołymi rękami, aby mieć łatwy odwet za rok 1920.

– Tak pan myśli?

– Tak.

– I cóż pan radzi?

Tu już Tadeusz nie mógł wytrzymać i głosem trochę ostrzejszym, niż należało, odpowiedział:

– Wiać!

Wniosek Tadeusza nie od razu został przyjęty. Pan Strzemiński naradzał się jeszcze długo z kolegami. Aż po południu okazało się, że dalsze "wianie" nie ma już sensu, gdyż wojska sowieckie zajęły Tarnopol i odcięły drogę na południe. Po dalszej naradzie pan Strzemiński postanowił, że jako wicewojewoda, czyli zastępca gospodarza województwa, powinien powitać wkraczające wojska sowieckie w miejscu swego urzędowania, tj. w Łucku.

Tadeusza ogarnęło otępienie. Gdyby miał jakiś środek lokomocji do własnej dyspozycji, może by szukał jeszcze innej drogi ucieczki. Ale tak, jak rzeczy stały, postanowił dzielić losy "ekipy", która go przygarnęła.

Rankiem 18 września ruszyli z powrotem na północ – do Dubna. Ranek był zimny i mglisty. Jeszcze przed dwoma dniami mgła cieszyłaby ich jako ochrona przed samolotami. Teraz jednak było to im obojętne. W milczeniu mijali drogę, na której przed dwoma dniami panował ruch i rwetes. Dziś szosa była dziwnie pusta. Przesuwały się we mgle lasy liceum krzemienieckiego, przesuwały się pola przetykane charakterystycznymi dla krajobrazu wołyńskiego szpalerami plantacji chmielowych. Monotonnie wyłaniały się z mgły i mijały ich słupy kilometrowe. Zbliżali się do Dubna.

Mgła opada. Słońce zaczyna przeświecać. Do Dubna pozostało już tylko parę kilometrów. Nagle na skrzyżowaniu dróg wyrasta przed nimi pierwsza żywa istota od chwili wyjazdu z Krzemieńca. Jest to żołnierz w długim burym szynelu, w hełmie falistego kształtu, z nieprawdopodobnie długim karabinem, którym zagradza im drogę:

– Stoj! Kuda?

– W Dubno.

– Pojezżaj na prawo!

W jakiejś wiosce o kilometr przed Dubnem posterunek wojskowy zatrzymuje ich znowu. Następuje odebranie broni, kontrola dokumentów i rewizja bagaży. W rezultacie pozwalają im wsiąść do aut i jechać dalej – do Dubna. W Dubnie odbierają im auta i – puszczają wolno.

Stoją z walizkami na skwerku dubieńskim. Słońce przygrzewa. Na niebie warczą samoloty sowieckie. Czternastodniowy rajd samochodowy z Torunia na Wołyń się skończył. Co robić?

– Chodźmy do starostwa – mówi Strzemiński – może tam się czegoś dowiemy.

Zdawałoby się, że w ich sytuacji iść do starostwa znaczy leźć dobrowolnie w paszczę smoka. Ale otępienie odebrało wszystkim rozum. Bez słowa sprzeciwu idą za panem Strzemińskim do starostwa.

Zaledwie wkroczyli do starostwa, gdy jak spod ziemi wyrosło kilku krasnoarmiejców w towarzystwie paru cywilów z czerwonymi opaskami na ramieniu. Zapędzają ich do sali, stawiając przy drzwiach straż.

Trzymają ich w tej sali do późnego popołudnia. Wreszcie zjawia się krasnoarmiejec z jakimiś naszywkami – oficer czy podoficer – i każe wszystkim iść na dół na dziedziniec.

Tam już stoi młody tęgi oficer NKWD. W końcu dziedzińca warczy ciężarówka, na razie pusta. Oficer każe wszystkim – z wyjątkiem kobiet i dzieci – ustawić się w długi szereg. Z prawej strony Tadeusza stoi pan Strzemiński, z lewej jakiś wystraszony człowieczek w nieokreślonym wieku.

Oficer zaczyna badanie dokumentów stojących w szeregu. Zaczyna z lewej strony. Za tłumacza służy mu jakiś jegomość. Jak się później Tadeusz dowiedział był to urzędnik wydziału powiatowego – Ukrainiec.

Badanie dokumentów postępuje szybko. Ukrainiec tłumaczy treść dokumentów i w zależności od ich treści oficer NKWD albo każe badanemu pozostać w szeregu, albo mówi:

– Pożałosta.

I grzecznym ruchem wskazuje czekającą ciężarówkę. Zanim badanie doszło do Tadeusza, w ciężarówce znalazło się już kilku policjantów i jeden oficer polski, którzy nie wiedzieć jak przyplątali się do ich ekipy.

Wreszcie badanie doszło do sąsiada Tadeusza z lewej strony. Ten już miał przygotowaną legitymację służbową, z której Tadeusz zezem odczytał:
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Główny Urząd Statystyczny Radca...

Ukrainiec wziął legitymację do ręki i zaczął tłumaczyć:

– Ministerstwo wnutriennich diel...

– Aha! – powiedział oficer NKWD i już podniósł rękę, aby zrobić zapraszający ruch w stronę ciężarówki.

Tadeusz nie wytrzymał i powiedział – oczywiście po rosyjsku:

– Ten człowiek jest urzędnikiem urzędu statystycznego.

A urząd statystyczny tylko formalnie należał do działu (wiedomstwa) spraw wewnętrznych i nie miał nic wspólnego z polityką.

Oficer NKWD badawczo spojrzał na Tadeusza, machnął ręką na radcę urzędu statystycznego i na Ukraińca i powiedział Tadeuszowi:

– Proszę wyjść z szeregu. Będziecie tłumaczem.

Nastąpiła jedna z najbardziej przykrych chwil w życiu Tadeusza. Pierwszy dokument, który miał tłumaczyć, był legitymacją pana Strzemińskiego, wicewojewody wołyńskiego.

Trzymając tę legitymację w ręku patrzał w oczy panu Strzemińskiemu i milczał.

– No! – odezwał się zniecierpliwiony oficer NKWD.

Wtedy pan Strzemiński sam zaczął mówić:

– Jestem wicewojewodą wołyńskim, tj. jakby wicegubernatorem okręgu wołyńskiego.

– Aha! – powiedział oficer – pożałosta!

I zrobił ruch ręką w kierunku ciężarówki.

W grupie stojących opodal kobiet rozległ się straszny, rozdzierający krzyk pani Strzemińskiej.

W kwadrans później wypełniona ciężarówka odjechała do więzienia, a oficer NKWD miał krótką przemowę do pozostałych na wolności, m.in. pytając, czy nie ma wśród nich członków partii komunistycznej, po czym pozwolił im iść "do domu".

Gdy odszedł, uratowany radca urzędu statystycznego podszedł do Tadeusza i powiedział z drżeniem w głosie:

– Nie wiem, jak mam panu dziękować...

Tadeusz machnął ręką. Starał się nie patrzeć w stronę pani Strzemińskiej, która chwiała się na nogach podtrzymywana przez dwie panie.
Wieczorem znalazł przytułek w domu państwa Żabów, których przelotnie znał z Mińska.

Idąc do łóżka i mając zwyczaj czytania do poduszki, wziął z półki pierwszy z brzegu tom Trylogii i otworzył go na chybił trafił. Był to pierwszy tom "Potopu" i wzrok jego padł na słowa Zagłoby:

"Panie wszechmogący! Czemuś to tak tę nieszczęsną Rzeczpospolitą rozgrodził, że wszystkie świnie sąsiedzkie włażą do niej teraz"...

Koniec

 

-------------------------
Szanowni Państwo, niniejszym kończymy druk powieść "Wojna i sezon" Michała K. Pawlikowskiego, który kontynuowaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa "Czas" z Wilna. Jeszcze raz dziękujemy Rodakom z Litwy i zapraszamy na strony internetowe ich wydawnictwa.

Państwa zaś od przyszłego numeru chcemy zaprosić do lektury niezwykle ciekawej przygodowej książki Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego "Zwierzęta, ludzie, bogowie lub Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Konno przez Azję Centralną", wydanej w Warszawie w 1923 roku.

Opublikowano w Lektura Gońca
piątek, 22 listopad 2013 14:15

Kiedy zima

pruszynskiKiedy zima

Ponoć uczeni rosyjscy zawiadamiali swych polskich kolegów, że czeka sąsiadów ostra zima. W każdym razie jeszcze jej nie ma, a jak pamiętamy, na 11 listopada było słonecznie, dość ciepło i dziś nie jest gorzej. Ale wreszcie zaczyna być zimno i wietrznie w Warszawie.

sobota, 16 listopad 2013 22:39

Wojna i sezon [51]

– Może by panowie odstąpili nam nieco benzyny?

– Niemożliwe. Ta pompa jest już na wyczerpaniu, a mamy jeszcze jeden zbiornik do napełnienia. Jednak radzimy panom zrobić to, co myśmy zrobili z naszą pompą: rozbić kłódkę drugiej pompy. Jest pełna.

Wahali się przez chwilę, pytając, gdzie jest właściciel stacji. Okazało się, że uciekł. Skrupuły odpadły. Ktoś z usłużnej gawiedzi przyniósł łom żelazny.

Kłódka odpadła. Przyjemnie było słyszeć bulgot pompowanej benzyny. W serce auta, któremu groziła śmierć na drodze na skutek ostrej anemii, wstępowało życie. Zaopatrzeni w cenny płyn ewakuacyjny ruszyli na Kozienice, Zwoleń, Puławy i Lublin. Przez most na Wiśle przejechali ostrożnie: gdzieniegdzie na chodnikach i jezdni widniały nieduże leje, a żelazne spojenia były zerwane i pokręcone.

W Puławach – znany już widok: rozwalony bombami rynek, leje w kocich łbach, stygnące zgliszcza domków parterowych. Droga z Puław do Lublina pozostawiła w Tadeuszu wrażenie czegoś niezwykłego, choć wcale nieprzerażającego. Luźnym, lecz nieprzerwanym sznurem sunęły w jednym kierunku – Lublina – eleganckie limuzyny, autobusy z całego niemal kraju, motocykle. Motoryzacja... Choć rozumiał dokładnie, że przyczyną tego niezwykłego ruchu motorowego jest pospolite "wianie", miał jednak wrażenie jakiegoś corsa samochodowego: Rzekłbyś, że pojazdy mechaniczne z całego kraju umówiły się na rendezvous na tej szosie Puławy-Lublin. Lśniły lakiery czasem tylko osłonięte gałęziami lub wymazane gliną – przed okiem samolotów. Było to bez wątpienia "wianie", ale wianie pozbawione ponurej rozpaczy i nędzy pieszej i rowerowej ciżby uchodźców. W Lublinie bowiem, tej Mekce ewakuacyjnej, był zjazd gwiaździsty samochodów z Polski zachodniej i centralnej. Na pryncypalnej arterii Lublina, Krakowskim Przedmieściu, towarzysz Tadeusza raz po raz wymieniał znane nazwisko, gdy wymijali wspaniałe limuzyny. W urzędzie wojewódzkim Tadeusz spotkał pana Jerzego de Tramecourta, ongi starostę w Wileńszczyźnie, a obecnie wojewodę lubelskiego, oraz ewakuowanego z Poznania pana Ludwika Bociańskiego, który z nosem spuszczonym na kwintę robił wrażenie nie dygnitarza przyzwyczajonego do rozkazywania, ale jakiegoś smętnego Pierrota. Tylko pan Władysław Raczkiewicz, wyprostowany, elegancki i spokojny, trzymał się "pistoletem". Oznajmił Tadeuszowi, że ponieważ województwo jego jest okupowane przez Niemców, więc w charakterze prezesa Światowego Związku Polaków wyjeżdża za granicę, aby tam bronić interesów Polski.

W Lublinie spotkała Tadeusza niemiła przygoda. Gdy po ogoleniu i ostrzyżeniu wyszedł od fryzjera, szofer oznajmił mu z przerażeniem, że jakiś pułkownik zarekwirował ich samochód.

– Jaki pułkownik? Jakie nazwisko? – pytał Tadeusz.

– Nie powiedział nazwiska. Powiedział tylko, że rekwiruje samochód dla obrony Warszawy, tak jak w roku 1914 zarekwirowano taksówki paryskie dla obrony Paryża.

– Jakże mógł pan oddać mu tak samochód?! – oburzał się Tadeusz.

Teraz szofer się rozzłościł:

– Cóż miałem robić? Groził mi rewolwerem. Musi mi pan dziękować, że uratowałem pana płaszcz, walizkę i strzelbę, bo i to chciał zabrać.

Po chwili dodał:

– I pojechał wcale nie do Warszawy, ale na Tarnopol... Z dwiema babami... (Stare to dzieje... Może ten pułkownik trafił w ręce bolszewików i zginął w Katyniu. Tedy Tadeusz chętnie puszcza w niepamięć kradzież samochodu. Jeżeli jednak pułkownik ten dorobił się w Londynie domu, Tadeusz posyła mu – za moim pośrednictwem – kilka słów błogosławieństwa w języku rosyjskim).

Wczesnym rankiem 8 września Tadeusz dobił pociągiem do planowanego miasta ewakuacji – Kowla.

 

Rozdział XXIX
OSTATNI

Po przyjeździe do Kowla Tadeusz przeżywał jeszcze jedno złudzenie świadczące, że pokolenie, które pamiętało wojnę 1914–1920 i które miało rutynę 19 lat pokojowych, jest pozbawione żywszej wyobraźni. Wydawało mu się, że skoro Kowel został mu wyznaczony jako docelowy punkt ewakuacji, zgodnie z opracowanymi latami w ciszy gabinetów planami "wycofania", tedy czterodniowy exodus wśród pożarów i zgliszcz już jest skończony.

Wyobrażał sobie, że Kowel będzie dla niego na długie miesiące wojny jakimś Mińskiem Litewskim z lat 1914–1917. Że stanie się "głębokim tyłem", gdzie się będzie oczekiwało końca wojny.

Siedem dni pobytu w Kowlu miało doszczętnie rozwiać tę iluzję. Na razie jednak Tadeusz w całej naiwności napisał kilkanaście kartek do krewnych i przyjaciół i wrzucił je do skrzynki pocztowej. Nie wiedział, że nie tylko kartki te nie dojdą do rąk adresatów, lecz że prawdopodobnie nikt już skrzynki nie opróżni: był ósmy dzień wojny i poczta nie funkcjonowała.

Ucieszył się bardzo spotkawszy kolegę z Torunia inżyniera Klonowskiego, który był z żoną i pasierbem. Wszyscy troje byli sympatyczni i "swoi" i – co najważniejsze – mieli własny samochód z pewnym zapasem benzyny. Sami zaofiarowali się zabrać Tadeusza, "gdyby zaszła potrzeba". Już pierwszy spacer po mieścinie wołyńskiej podważył mocno iluzję Tadeusza, że się znajduje w "głębokim tyle". Przede wszystkim dowiedział się, że Kowel był od pierwszego dnia wojny regularnie wizytowany przez samoloty niemieckie, które bombardowały dzielnicę kolejową. Po drugie – zastanowił go zewnętrzny widok miasta. Na ulicach panowało ożywienie. Krążyły i wypoczywały samochody i motocykle. Wałęsało się sporo różnych wojskowych i policjantów. Był to widok w warunkach wojennych normalny, gdyby nie to, że ci wojskowi i policjanci zwracali się nieraz do niego o kawałek chleba.

Autochtonów kowelskich jakoś nie było. Niemal każdy przechodzień zapytany o adres odpowiadał, że jest "przyjezdny". Z nielicznymi wyjątkami sklepy w całym mieście były zamknięte na cztery spusty. Przy nielicznych otwartych stały długie kolejki. Wkrótce dowiedział się o przyczynie tego zjawiska.

Oto codziennie przed świtem przerażona nalotami ludność Kowla masowo emigrowała za miasto do lasów i tam, korzystając z ciepłych dni, biwakowała na świeżym powietrzu do późnego wieczora. Po zachodzie słońca tłumy te, obładowane tobołkami i betami, wracały do miasta – wyłącznie na nocleg.

W ten sposób Kowel w dzień był prawie zupełnie wyludniony z autochtonów. Po mieście krążyły tylko tłumy uchodźców pukających do zamkniętych sklepów i jadłodajni. Naloty bombowe sparaliżowały normalne życie miasta.

Z jednej strony, bomby niemieckie mogły napędzić strachu całkiem "obiektywnego": w jednym Krzemieńcu bombowce zrobiły w dzień rynkowy prawdziwą masakrę, zabijając kilkadziesiąt ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci, co stwierdziło pismo bawiącego wtedy w Krzemieńcu nuncjusza apostolskiego. Z drugiej jednak strony, przyczyna sparaliżowania życia miasta tkwiła w wadliwym nastawieniu tzw. biernej obrony przeciwlotniczej.

Według tego systemu, ludność na sygnał alarmowy miała obowiązek porzucenia normalnych zajęć i chowania się do schronów i rowów. A zdawałoby się, że chowanie się do schronu powinno być tylko prawem obywatela, który urastałby na bohatera, jeżeli w czasie bombardowania trwał na posterunku – chociażby – za ladą sklepową.

Spacerując z inż. Klonowskim po mieście, Tadeusz był świadkiem stopniowej, ale wyraźnej i przyśpieszonej dezorganizacji życia "tyłów". Wieści z "frontu" nie było: radio polskie albo nadawało mętne komunikaty, albo milczało, a radia moskiewskiego dlaczegoś nie słuchano. Karmiono się plotkami.

"Ekipa", która 4 września opuściła Toruń – Podgórz całą "motorkadą", spadła do liczby jednego prywatnego auta. Wałęsając się po Kowlu, widzieli postępy europeizacji tego miasteczka. Chodniki z krawężnikami, estetyczne szyldy, dokładnie "rozszczelnione" i pięknie malowane płoty. Słowem program gen. Składkowskiego na lato 1939 został wykonany w 100 procentach. Pogłoski – czuły jak zwykle barometr niepowodzeń wojennych – trwały. Trudno było nabrać otuchy, gdy obok oficjalnego komunikatu o rozbiciu dwóch dywizji niemieckich i obok fantastycznych wieści o bombardowaniu Berlina, odbywał się pośpieszny przejazd najwyższych władz państwowych w stronę granicy południowej i rosło całkowite rozprzężenie życia "tyłów".

Tadeusz z inż. Klonowskim niemal co dzień zaglądali do starostwa. Niewiele z tych wizyt skorzystali. Starosta chodził milczący i ponury. Pani starościna natomiast z przejęciem czytała im z kopii bibułowej słynne strofy Przepowiedni Tęgoborskiej.

"O Boże – myślał Tadeusz – na niebie krążą samoloty niemieckie, Polska płonie i wali się w gruzy, a tu baba, jak gdyby nigdy nic, deklamuje z płomieniem w oku o lewku zdradzonym przez wyzwoleńca... A niech cię licho porwie!"

– Cóż to za idiotka! – irytował się inż. Klonowski, gdy wracali do domu.

Tadeusz kiwnął głową, rozmyślając, że w godzinę trwogi jedni idą do Ossowieckiego, drudzy do wróżek, trzeci kręcą stoliki (z Guzikiem lub bez Guzika), inni pocieszają się lekturą przepowiedni, inni wreszcie – bardzo nieliczni – idą do kościoła.

Tegoż dnia wieczorem dowiedzieli się, że starosta "wyewakuował się", nic nikomu nie mówiąc. Dla pp. Klonowskich i Tadeusza był to ostatni dzwonek.

– Jutro o świcie wyjeżdżamy – oznajmił inżynier.

Był to człowiek z dużym poczuciem humoru. W okolicznościach, w jakich się znaleźli, humor jego nabrał jednak akcentów wisielczych. Od czasu do czasu zaczynał śpiewać słynny szlagier modny latem 1939:

Marszałek Śmigły-Rydz, nasz mężny, dzielny wódz...

Potem przerywał śpiew, mówiąc:

– A niech go wszyscy diabli porwą!

Pasierb jego nie odznaczał się wesołością. Z powagą czternastolatka zapytywał Tadeusza:

– Jak pan myśli: chyba marszałek Śmigły-Rydz popełni samobójstwo?

Tadeusz miał na końcu języka odpowiedź "licz pan na to!" – ale zmilczał, nie chcąc mącić czystych iluzji młodzieńczych. A o świcie już jechali w kierunku Łucka. Drogę, ongi zapewne dobrą, ale jak większość polskich szos nieasfaltowaną, "rozessały" setki tysięcy opon. Musieli jechać ostrożnie, gdyż co krok były wyboje, a nawet większe dziury w nawierzchni. Co kilka kilometrów widniały na zboczu drogi "trupy" samochodowe.

W Łucku zabawili krótko, bo nie było czego popasać: województwo wycofało się już kilka dni przedtem, benzyny nie było. W Dubnie spędzili dwie godziny, latając po mieście za obiecaną benzyną. Z tego krótkiego popasu w Dubnie Tadeuszowi utkwiła w pamięci – jak to podobno często się zdarza – drobnostka bez znaczenia. Gdy pili herbatę na werandzie kawiarni, rój żółtych os krążył koło ich głów i szklanek. Nie wiedzieć czemu na widok tych "pokojowych" os zrobiło się Tadeuszowi bardzo smutno.

Na szosie Dubno-Krzemieniec panował wielki ruch. W tumanach kurzu pędziły limuzyny, ciężarówki, autobusy, motocykle – wszystko w kierunku południowym. Wczesnym zmierzchem dnia 15 września zbliżali się do Krzemieńca. Z nimi razem posuwało się "corso". Ale nie było to już eleganckie, połyskujące lakierami luksusowych limuzyn "corso lubelskie". Sunęły auta zakurzone, podziurawione kulami, bez błotników i zderzaków, z wybitymi szybami. Raz dostrzegli w rowie przydrożnym wywróconą do góry nogami tankietkę. Obok – mocno poharatane drzewo. Odbyła się tu widać niedawno katastrofa.

Mrok już gęstniał, gdy wjeżdżali do Krzemieńca. Tadeusza ogarnęło dziwne uczucie. W Krzemieńcu nie był od 20 lat, a uważał go za jedno z najpiękniejszych miasteczek na naszych "kresach". Nieraz w czasach pokojowych projektował krajoznawczą wycieczkę do Krzemieńca. I oto znów był w Krzemieńcu... Na ciemniejącym niebie groźnie i władczo czarniała góra Bony z ruinami zamku. I dawniej góra ta – olbrzymia w porównaniu z wijącym się u jej stóp miasteczkiem – sprawiała wrażenie czegoś przytłaczającego. Dziś wiało od niej czarnym mrokiem i grozą. Nie spuszczał z niej wzroku, nie zwracając uwagi na mijane domki – typowe krzemienieckie domki z facjatkami.

Zaraz po przyjeździe Tadeusza spotkał zawód. Inż. Klonowski oświadczył, że dalej nie jedzie, zarówno ze względu na trudność zdobycia benzyny, jak i na dawne stosunki w Krzemieńcu. Miał nadzieję znaleźć tu zajęcie zarobkowe. Jednak szczęście – względne – zdawało się nie opuszczać Tadeusza.

Spacerując nazajutrz po mieście w poszukiwaniu papierosów, natknął się na Jurka Widackiego, dawnego przyjaciela z Petersburga, którego nie widział kilkanaście lat. Okazało się że Jurek jest urzędnikiem wołyńskiego urzędu wojewódzkiego i że "bawi" w Krzemieńcu z całą "ekipą" samochodową z wicewojewodą Strzemińskim na czele.

– A wojewoda?

– Wojewoda zwiał już dawno.

Pana Strzemińskiego Tadeusz dobrze znał z Wilna. Bez chwili wahania postanowił przyłączyć się do nich. Przyjęto go bardzo serdecznie i dano mu pokój w gmachu liceum krzemienieckiego, w którym cała ekipa wojewódzka była rozlokowana.

Spacerując z Jurkiem po mieście, raz po raz zwracał oczy na górę Bony mającą widać jakieś właściwości magnetyczne... Wieczorem dnia 16 września otarła się o nich limuzyna, w której obok kierowcy siedział Melchior Wańkowicz.

– Mel! – zawołał Tadeusz ucieszony, że z ust tak ustosunkowanego dziennikarz a dowie się ciekawych nowin. Okazało się jednak, że Mel jest zaabsorbowany "wianiem" oraz poszukiwaniem pana ministra propagandy Grażyńskiego i że de publicis wie tyleż, co i Tadeusz.

"Niech cię diabli porwą razem z twym ministrem propagandy" – pomyślał Tadeusz w ślad za oddalającym się autem Melchiora Wańkowicza.

Nazajutrz z rana Tadeusza zaprosił na ranne śniadanie wicewojewoda Strzemiński. Przy śniadaniu podzielił się z obecnymi elektryzującą wiadomością, otrzymaną telefonicznie: wojska sowieckie przekroczyły granicę w Korcu, Białozorce i Ostrogu.

– Co panowie myślą – spytał pan Strzemiński – co by to mogło znaczyć?

Milczenie. Jak się później okazało, nikt z kilkunastoosobowej ekipy wicewojewody nie słuchał radia moskiewskiego.

– Ja myślę – zaczął pan Strzemiński po dłuższym milczeniu – że Sowiety mające z nami pakt o nieagresji nie przekroczyły granicy w zamiarach wrogich. Myślę, że przekroczyły granicę po to tylko, by jej bronić przed cofającymi się wojskami polskimi.

Tadeusz słuchał w osłupieniu, inni milczeli.

Opublikowano w Lektura Gońca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.