Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Nic szczególnego, a jednocześnie wiele dobrego
Napisane przez Sobiesław KwaśnickiDzisiaj będzie o samochodzie, w którym nagromadzenie powszedniości jest tak wielkie, że przechodzi w nową jakość; samochodzie marki samochód, urządzeniu, które sprawnie i tanio przeniesie nas z punktu A do punktu B. Znam wiele osób w nim zakochanych. Podobnie jak wiele osób kochało się w małym fiacie czy garbusie. Zresztą jeden z moich znajomych na ekscytacje samochodami odpowiada zawsze – wiesz, niezależnie od tego czym jadę, to samo widać przez przednią szybę.
Z takim podejściem toyotą corollą zajedziemy bardzo daleko. Nie jest to auto zrywne czy zwrotne, nie jest to może auto piękne, ale jest ekonomiczne i niezawodne. Inny mój kolega eksploatuje w swej karierze kierowcy drugą corollę. Z pierwszą postanowił rozstać się po 16 latach. Niby od nowości nic się nie popsuło, ale ileż można jeździć tym samym autem – kupił więc nowy model tego samego.
Toyota corolla to samochód, w którym użyteczność bierze górę nad wszystkim innym; jest jak rękawiczka – można łatwo zapomnieć, że ją włożyliśmy.
Mówiąc zaś bez przesady, corolla 2013 to auto całkiem ładne, wygodne, ciche i pojemne – wszystko czego potrzebuje przeciętna rodzina, która nie musi się chwalić statusem przy pomocy jakiegoś importowanego behemota, a której przyświecają zasady chrześcijańskiego ubóstwa, aby brać ze świata tylko tyle, ile potrzeba.
Toyota corolla to jest właśnie takie branie w sam raz. I żeby było jasne – podobnie jak można powiedzieć – mam dobrą pralkę, mam dobry piec gazowy, podobnie o corolli można stwierdzić: mam dobre auto.
Za to najbardziej doładowane trzeba zapłacić prawie 25 tys. – ale kupujemy tu przede wszystkim niezawodność, a dopakowane elantra czy focus SE nie są wcale wiele tańsze. Wersję podstawową toyoty corolli dostaniemy za nieco poniżej 19 tys. i w tym będziemy mieli pięciobiegową standardową przekładnię i czterocylindrowy 1,8-litrowy silnik, który daje 132 konie mocy. Dużo to nie jest, ale motor pracuje bardzo równo, cicho i płynnie. To uczucie to nie tylko zasługa silnika, ale również wyciszenia kabiny i wysterowania zawieszenia. Gdy dojedziemy na miejsce, szybko zapomnimy, że w ogóle jechaliśmy. Wiele osób narzeka na układ kierowniczy, że mało reagujący, ale to "zasługa" takiego ustawienia przełożenia, żeby nasze być może nerwowe ruchy nieco tonować.
Wewnątrz kabiny też nie ma się czym ekscytować, ale wszystko jest na swoim miejscu, tam gdzie powinno – funkcjonalna i czytelna deska rozdzielcza, a jeśli wydamy trochę więcej, to – jak wszędzie – dostaniemy podgrzewane przednie fotele, guziki od radia na kierownicy, cruise control czy nawigację na 6-calowym ekraniku. Pojemność bagażnika jest taka sama jak w civic – 348 litrów. Osoby wysokie mogą mieć uczucie, że sufit wisi im nad głową, bo też nie ma tam za bardzo miejsca na kapelusz.
Od kiedy corolla weszła na rynek 40 lat temu pod tą marką, sprzedano 33 mln samochodów. Dzisiaj trudno jest jej bronić pozycji, w której stała się klasykiem, inaczej jak poprzez swoją kultowość – tak, Hyundai, Chevrolet czy Ford być może produkują w tej klasie bardziej ekscytujące pojazdy, być może za podobne pieniądze w elantrze dostaniemy "więcej samochodu", jednak corolla to jest kwintesencja pojazdu masowego – bez żadnych wodotrysków, bez niepotrzebnego chromowania, po prostu auto marki auto. I właśnie jako taka doczekała się licznego grona adoratorów.
Wracając do walorów, to jako wyposażenie podstawowe otrzymujemy kontrolę przyczepności i stabilizacji, ABS w hamulcach, poduszki z przodu i boków. W rządowych testach wypadkowych corolla dostała cztery gwiazdki na pięć możliwych.
No i co? Można zachęcić do szarości i przeciętności? Chyba tak, zwłaszcza jeśli ta przeciętność została przez tę właśnie markę podniesiona do nowej rangi.
Z pewnością jest to samochód, dla ludzi, którzy myślenie o samochodach chcą mieć z głowy. Ja do takich nie należę, ale jestem w stanie zrozumieć to podejście. Ba, jestem w stanie nawet przyznać, że wśród takich osób jest wielu bardzo dobrych kierowców – ostrożnych i spokojnych. Kierowców, którzy kochają swoje corolle miłością znaną każdemu dobremu małżeństwu z rozsądku.
A nie bez znaczenia jest też to, że samochód ten daje nam pracę – montowany jest w Kanadzie – o czym Państwa zapewnia.
Wasz Sobiesław
Romowe – świetny katolicki tożsamościowy komiks
Napisane przez Jan BodakowskiNakładem Unzipped Fly Publishing ukazał się świetny katolicki tożsamościowy komiks "Romowe" autorstwa Sławomira Zajączkowskiego i Huberta Czajkowskiego.
Scenarzysta komiksu Sławomir Zajączkowski jest autorem scenariuszy do komiksów edukacyjnych przybliżających historię Polski, w tym patriotyzm ludzi prawicy i bohaterstwo żołnierzy wyklętych: "Pamiętamy", "Jedną nogą w grobie", "Łupaszka.1939", "Korfanty", "Wyzwolenie?1945", komiksów serii IPN "Wilcze tropy" i "W imieniu Polski" oraz komiksów drukowanych w czasopismach historycznych.
Otóż w Polsce legioniści kierowali się logiką tej białej emigrantki rosyjskiej: za swe "cierpienia" – prawdziwe czy urojone – dostawali stosownie do rangi wojskowej stanowiska wójtów, burmistrzów, starostów, wojewodów, ministrów, ambasadorów, dyrektorów banków państwowych. Major Kirtiklis dostał za swe cierpienia stanowisko naczelnika wydziału bezpieczeństwa, a z czasem wicewojewody, pana Dworakowskiego przeniesiono na stanowisko naczelnika wydziału administracyjnego. A w dwa lata później Kirtiklis wygryzł Dworakowskiego i z tego stanowiska. Na naczelnika wydziału administracyjnego mianowano Tadeusza Irteńskiego. Prasa wileńska umieściła krótki komunikat głoszący, że "pan minister spraw wewnętrznych mianował pana Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego na naczelnika wydziału administracyjnego".
Nazajutrz Tadeusz dostał od pana Karola Siemiaszki, oryginała spod Dokszyc, depeszę zaczynającą się tak: "Podziwiam trafność wyboru pana ministra spraw wewnętrznych"... W okresie "pomajowym" we wszystkich pokojach urzędów w Polsce zawisły na ścianach wywieszki z takim aforyzmem z pism Józefa Piłsudskiego: "Idą czasy, których znamieniem będzie wyścig pracy – jak przedtem był wyścig żelaza – jak przedtem był wyścig krwi". Ani Tadeusz Irteński, ani autor tej kroniki nie badali, z jakiego kontekstu została wyjęta powyższa sentencja. Można też wątpić, czy Piłsudski wiedział o powszechnym jej rozplakatowaniu. Tak czy inaczej, niedaleka przyszłość miała pokazać, jak bardzo źle autor sentencji przewidywał.
Stosunek Tadeusza Irteńskiego do postaci Józefa Piłsudskiego był chwiejny i zmieniał się falami. Taki zresztą musiał być stosunek tych milionów Polaków, którzy stali poza mistycznym kręgiem "siły magnetycznej" bijącej od Piłsudskiego. Ci, co stali w zasięgu tego kręgu, tj. piłsudczycy, po pierwsze kochali go (a miłość czyni ślepym), a po drugie wiedzieli, że żąda on od nich "ślepego posłuchu". Nawet tacy pośród nich, którzy byli w roku 1914 nie tylko całkiem dorośli, ale i w piśmie uczeni, uważali ten ślepy posłuch za coś naturalnego. Cóż więc można powiedzieć o pozostałych, przeważnie młodzieniaszkach, słabo lub zupełnie w piśmie nieuczonych?...
W czasie bez mała sześcioletniego pobytu w Warszawie lub w pobliżu Warszawy Tadeusz czuł do Piłsudskiego nieufność i niechęć. Był to rzecz jasna wynik oddychania powietrzem zatrutym miazmami endecji.
Ale i w tym okresie Tadeusz poczuł chwilę sympatii do Piłsudskiego, czytając jego słynną odezwę do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego wydaną po zdobyciu Wilna w kwietniu 1919. Sympatii tej nie zachwiały uporczywe drwiny Strońskiego i innych dziennikarzy szydzących z użycia przez Piłsudskiego w odezwie słów "kraj wasz". Poza tym, nawet w okresie niechęci graniczącej z nienawiścią, Tadeusz musiał przyznać, że Piłsudski ma piękną twarz – twarz "szlachetnego szlachcica" – bez cienia zagłobowości.
W Wilnie, pod wpływem sugestywnych artykułów Stanisława Mackiewicza, strzałka nastrojów Tadeusza przechyliła się stanowczo w kierunku sympatii do Piłsudskiego. Zaczarowała go liryka rozkazu do żołnierzy wydanego po zamachu majowym. Zaczarowała liryka ustępu o "miłym mieście" w przemówieniu na zjeździe legionistów w Wilnie. Ale jednocześnie Tadeusz nie mógł nigdy zapomnieć Piłsudskiemu jego niezrozumienia niebezpieczeństwa bolszewickiego.
A później przyszły rzeczy, które zaczęły strzałkę nastrojów przechylać w odwrotnym kierunku. Strzałka drgnęła po "zniknięciu" generała Zagórskiego. Potem przyszło "Dno oka", którego tekst Tadeusz przechowywał w teczce "Curiosa" aż do września 1939. W "Dnie oka" już nie było liryki. Artykuł był napisany stylem niezaradnym, z sileniem się na dowcipy, i przeplatany brzydkimi wyrazami. Najlepszą ocenę tego artykułu dał Józio Tyszkiewicz z Duniłowicz:
– Jak mógł człowiek mający podrastające córki ogłosić drukiem coś podobnie plugawego – oburzał się zacny Józio. Później przyszły – Brześć i Bereza.
Później Tadeusz dowiedział się od Stefana Irteńskiego, który dosłużył się wysokiego stanowiska w lotnictwie, że lotnictwo polskie nie rozwija się należycie, bowiem "Piłsudski, nie rozumie znaczenia lotnictwa". Nie rozumiał też zapewne znaczenia motoryzacji. Zestarzał się i był ciężko chory. Jego "gry wojenne", na które zjeżdżał do Wilna, polegały – jak można się domyślać – na operowaniu lancą ułańską i na doktrynie Suworowa: "Kula jest głupia, a bagnet – zuch!".
Ale najbardziej Tadeusza denerwował i niepokoił brak najważniejszej zalety, którą powinien posiadać faktyczny kierownik państwa – brak umiejętności dobierania ludzi. Starzał się, otaczał się "pretorianami", bo do nich tylko miał pełne zaufanie. Musiał też nabawić się na starość manii prześladowczej.
Gdy na kilka lat przed śmiercią przyjechał do Wilna i zatrzymał się, jak zwykle, w Pałacu Rzeczypospolitej – dawnym pałacu biskupa ks. Massalskiego – wszedł w płaszczu do gabinetu wojewody na krótką pogawędkę. Wyszedł i udał się razem z wojewodą do swoich apartamentów – już bez płaszcza.
Sekretarz osobisty wojewody pan Bohdan Wendorff i urzędnik pan Paweł Jankowski pomyśleli, że trzeba płaszcz marszałka zanieść do jego apartamentów. Gdy wzięli płaszcz do ręki, zdziwił ich niezwykły ciężar. Okazało się, że w obu kieszeniach płaszcza było po ciężkim parabellum.
Nominacje "pretorianów" na te lub inne stanowiska cywilne były najczęściej nieudane. Najfatalniejszą była nominacja generała Sławoja Składkowskiego na ministra. Nie bardzo się różniła od dokonanej przez jednego z cezarów rzymskich nominacji konia na stanowisko konsula czy senatora. Czy zresztą Piłsudski traktował poważnie swych nominatów?
Najciekawszą rewelacją w głośnych "Strzępach meldunków" jest okrzyk Piłsudskiego skierowany do Sławoja:
– Bo każę pana za drzwi wyrzucić!
Może wypada wyrazić żal – poniewczasie – że tego nie zrobił.
W roku 1929 umarł Czesław Jankowski. Stanisław Mackiewicz po- święcił mu artykuł wstępny pt. "Zgon wielkiego dziennikarza". Artykuł kończył się ślicznym wierszem lirycznym zmarłego. Ostatnia strofa tego wiersza brzmiała:
Śni się... Jak błogo... Cicho... I powoli
Na wszystko dziwny jakiś schodzi cień.
Daj mi, daj rękę... Przeszło już. Nie boli.
Już odświęcony wiosny mej i doli
Zaduszny dzień.
Ze śmiercią Czesława Jankowskiego odwróciła się jedna z ostatnich stron starego Wilna. Jeszcze miał trwać na posterunku Ferdynand Ruszczyc.
Jeszcze żył niepospolitej szlachetności, niemal niekanonizowany święty wileński, profesor Marian Zdziechowski. Jeszcze w ciszy, bez ostentacji żył i pracował Zygmunt Jundziłł. Jeszcze – w całkowitym zapomnieniu – trwał ostatni "krajowiec" wileński pan Ludwik Abramowicz.
Za trumną członek redakcji "Słowa" pan Michał Obiezierski niósł na poduszce ordery zmarłego.
A w rok później opuścił Wilno pan Władysław Raczkiewicz wybrany na marszałka senatu. Opuszczał Wilno z żalem, ale i z uczuciem pewnego urazu. W czasie sześcioletniego pobytu w Wilnie miał nieostrożność zaprzyjaźnić się z niejakim panem Wardeńskim, administratorem dóbr Woropajewo hr. Konstantego Przeździeckiego. Korzystał z gościnności Wardeńskiego, polował z nim, pożyczał od niego pieniądze. Tymczasem wybuchł skandal: hr. Przeździecki wytoczył Wardeńskiemu proces o nadużycia. Prokuratura posadziła Wardeńskiego do aresztu. Sekretarz osobisty pana Raczkiewicza odwoził do więzienia zaaresztowanemu Wardeńskiemu resztę niespłaconego długu. Raczkiewicz wyjeżdżał rozumiejąc, że już nigdy do Wilna nie wróci.
Wilno wyprawiło mu królewskie pożegnanie. Dworzec był iluminowany. Wprawdzie Raczkiewicz nie był wilnianinem, ale był "tutejszy". Żegnano go więc z prawdziwym żalem. Na stanowisko "pełniącego obowiązki" wojewody mianowano pana Stefana Kirtiklisa, byłego majora żandarmerii.
Rozdział XIX
WIĄZANKA ADMINISTRACYJNA
Jeszcze przed wyjazdem pana Raczkiewicza na stanowisko marszałka senatu do Warszawy, czyli w okresie, gdy pan Stefan Kirtiklis był tylko wicewojewodą, jakiś dowcipniś wileński ułożył szaradę:
Pierwsza żałoba,
Drugie choroba,
Trzecie chytre zwierzę,
A wszystko – druga w Wilnie osoba,
Której pierwsza osoba trochę się boi.
Rozwiązanie: Kir-tik-lis. Szarada miała duże powodzenie. Była wynikiem fascynacji, którą emanowała bajeczna kariera pana Kirtiklisa.
Ostatni wiersz szarady nie odpowiadał jednak prawdzie. Pan Raczkiewicz miał "chody" do Piłsudskiego i na inne wysokie progi jeszcze przed "wybuchem" niepodległości. Pan Kirtiklis chodów tych nie miał i zapewne tylko marzył o dociśnięcie się tam, gdzie pan Raczkiewicz wchodził swobodnie.
Poza tym pan Raczkiewicz posiadał, jak już raz wspomniałem, "wielką tajemnicę podobania się" i potrafił niejako automatycznie czarować wszystkich – od głównego inspektora sił zbrojnych do ostatniej posługaczki w urzędzie wojewódzkim. Pan Kirtiklis nikogo nie mógł oczarować. Powierzchowność miał raczej odrażającą. Maniery – jak się zdarzy. W wielu ludziach budził lęk, ale oczywiście nie w panu Raczkiewiczu. Ludzi, którzy się do niego zbliżali, studziła mimowolna myśl: "To przecie te ciężkie łapska biły bezbronnego Jerzego Zdziechowskiego". No i w b. zaborze rosyjskim wyraz "żandarm" budził co najmniej podejrzenie. Z tym wszystkim pan Kirtiklis miał sporo cech dziecinnych. A więc przy kieliszku zwierzał się Tadeuszowi, że jego największym pragnieniem i marzeniem jest "władza". Tadeusz miał na końcu języka uwagę:
– Władza?... Każdą pańską śmielszą decyzję skasuje pierwszy lepszy radca ministerialny. Cała pańska władza polegać będzie na płoszeniu szkap chłopskich trąbką wyranżerowanego Buicka...
Oczywiście Tadeusz słów tych nie wypowiedział. A jeżeli chodzi o buicka odziedziczonego po panu Raczkiewiczu, pan Kirtiklis był bardzo z niego dumny i zwierzał się dentystce pani Janinie Żukowskiej:
– Wie pani, że jednak daleko przyjemniej jest jeździć buickiem niż fordem.
Objęcie władzy wojewódzkiej przez pana Stefana Kirtiklisa oznaczało jednocześnie objęcie steru spraw społecznych przez panią Stefanową Kirtiklisową. Zaczęła się plaga pracy społecznej. Nie wystarczało być rozsądnym, uczciwym i pracowitym urzędnikiem. Trzeba było koniecznie pracować społecznie, tj. poza godzinami urzędowania. Czy było to wychowanie fizyczne, czy Liga Morska i Kolonialna, czy Liga Obrony Powietrznej Państwa, czy Rodzina urzędnicza – byle urzędnik w tym "pracował", tj. co miesiąc, a może i częściej, brał udział w posiedzeniach i w pustosłowiu.
Plaga społeczna trwała lat kilka i urwała się dopiero z chwilą przyjazdu do Wilna najrozumniejszego ze wszystkich wojewodów wileńskich – pana Władysława Jaszczołta.
Tadeusz wykręcił się z serwitutu pracy społecznej w sposób dowcipny i szczęśliwy. Zajął się "ideowym" łowiectwem, tj. zaczął redagować miesięczny dodatek do "Słowa" pt. "Gdzie to, gdzie zagrały trąbki myśliwskie" i stał się u boku wuja Bolesława Świętorzeckiego sekretarzem i spiritus movens Towarzystwa Łowieckiego Ziem Wschodnich.
Kariera pana Stefana Kirtiklisa nie trwała w Wilnie długo. Już się w rok później załamała – jak się zdaje nie bez winy jego małżonki "społecznicy" pani Stefanowej. Zapewne miał rację weredyk z jednej z komedyjek Czechowa, gdy wykrzyknął: "Kobiety są przyczyną wszelkiej szkody i zamieszania!" (Wspomniałem o "bajecznej karierze" pana Stefana Kirtiklisa, która się załamała w Wilnie, później znów znalazła się na szczycie fali, a potem załamała się po raz drugi – tym razem na dobre – na Pomorzu. Określenie "bajeczna kariera" wymaga małego komentarza. Ściśle mówiąc wszystkie kariery w Polsce niepodległej były bajeczne. Bajeczną była kariera samej niepodległości – tak olśniewająca i tak krótka). Wilno i Wileńszczyzna obfitowały jeszcze przed zamachem majowym w różne ciekawe zdarzenia.
– Jak przebiega typowa inspekcja domu i jakich odkryć mogą kupujący dom się spodziewać?
– Na wstępie warto powiedzieć, że istnieje kilka różnych typów inspekcji domów. Ta najbardziej typowa dotyczy elementów strukturalnych i mechanicznych w domu. Istnieją inne typy inspekcji dotyczące na przykład obecności szkodliwych substancji, takich jak na przykład azbest. Są inspekcje dotyczące obecności cieków wodnych; inspekcje prowadzone przez specjalistów z Fung Shui. To są specjalistyczne inspekcje i są stosowane raczej rzadko. Typowa inspekcja techniczna jest najbardziej popularna. Taka inspekcja techniczna trwa zwykle 2-3 godziny. Oczywiście w pewnych przypadkach może trwać znacznie dłużej.
Inspektor ocenia stan nieruchomości w danym okresie, bazując na wizualnej inspekcji. Za skrzętnie ukryte wady inspektor zwykle nie odpowiada.
Sprawdzane są wszystkie elementy domu – od fundamentów, poprzez wszystkie urządzenia mechaniczne; instalacja elektryczna do elementów zewnętrznych – dach, ściany, rynny okna itd. Zwykle inspektor ma swój specjalny notatnik, w którym zaznacza wszystkie uwagi. Po zakończeniu inspekcji – ów notatnik zostaje wręczony osobie zamawiającej inspekcję – czasami ze specjalnym poradnikiem mówiącym o tym, jak dom jest zbudowany i jak naprawiać jego poszczególne elementy.
Inspektor w wielu przypadkach jest w stanie określić przybliżony koszt poszczególnych napraw oraz zasugerować potencjalnych wykonawców. Nie należy oczekiwać cudów. To, co jest skrzętnie ukryte przez sprzedających, może ulec przeoczeniu. Jednak doświadczony inspektor jest w stanie wychwycić większość poważnych problemów.
Czasami raport z inspekcji może pomóc uzyskać małą redukcję ceny – nawet już po zakończonych negocjacjach. Nie oznacza to wcale, bym sugerował słuchaczom, by zawsze wykorzystywali inspekcję do dodatkowych obniżek ceny.
– Wspomniałeś, że nie wszystko inspektor jest w stanie wychwycić. W związku z tym czy warto robić inspekcję? Jaki jest typowy koszt inspekcji?
– Koszt zależy od firmy i od zakresu inspekcji. Typowy koszt kształtuje się na poziomie 350-550 dol.
Czy warto robić inspekcję, to zależy od wielu czynników, między innymi od wieku domu. Zrozumiałe jest, że im starszy dom, tym więcej elementów może wymagać naprawy.
Domy do 5 lat – najczęściej objęte są gwarancją i inspekcja często nie ma wiele sensu. Warto sprawdzić fundamenty i czy nie ma wody w piwnicy. W tym przypadku raport inspektora często bywa używany do negocjacji z firmą budowlaną lub NHWP, by uzyskać gwarancyjne naprawy.
Dom do 10 lat to ciągle nowy dom – nie ma zwykle większych problemów.
W tym przypadku również najczęstszymi problemami jest wilgoć w piwnicy i pęknięcia fundamentów. Oczywiście po takim okresie mogą się już pojawić pierwsze problemy z dachami czy piecami – jeśli były słabej jakości.
Domy około 15 lat – tu już często pojawiają się pierwsze poważniejsze problemy. Należy liczyć się z wymianą dachu, niektórych typów okien, czasami pieca czy klimatyzacji. Czasami pojawia się konieczność remontu łazienki – szczególnie w okolicach prysznica.
Domy 20-30 lat – koniecznie należy zwracać uwagę na dachy, urządzenia mechaniczne, okna, łazienki oraz oczywiście ślady wilgoci w piwnicy. Jeśli nic nie było robione w domu w tym wieku – należy spodziewać się poważnych wydatków.
Często również oprócz spraw technicznych należy liczyć się z inwestycjami wynikającymi ze względów estetycznych. 20-30-letnia kuchnia zwykle już nie zadowala żadnej pani domu – to samo często dotyczy łazienek.
Domy ponad 40 lat – powinny być sprawdzane, szczególnie jeśli nic nie było w nich robione. Należy spodziewać się wielu problemów technicznych – inspekcja jest najczęściej wręcz niezbędna.
Jakość domów często zależy od okresu, w którym były budowane. Na przykład domy budowane pod koniec lat 80. i na początku 90. – w szczycie boomu budowlanego – były często budowane szybko, tanio i byle jak. Dziś, pomimo że minęło tylko 15-16 lat – są one często wręcz w złym stanie technicznym i wymagają generalnych remontów. Objawy zaniedbania są często widoczne gołym okiem; pognite drewniane okna i drzwi garażowe, które nigdy nie były właściwie pomalowane; podnosząca się dachówka przypomina o potrzebie natychmiastowej wymiany. Wystarczy na przykład przejechać się w okolicy tuż na zachód od Square One w Mississaudze – by zobaczyć wiele takich przykładów.
Innym zjawiskiem są domy budowane w latach 70. Powszechnie stosowano wówczas kable elektryczne z drutu aluminiowego. Nie jest to żaden poważny problem techniczny i jak się tego spodziewamy, to łatwo jest klientów przygotować i wytłumaczyć im obecność aluminium. To samo dotyczy innych potencjalnych "szkodliwych" substancji, których szkodliwość jest czasami nadmiernie nagłaśniana – na przykład dotyczy to UFFI, Vermiculate Insullation itd. Doświadczony agent czy inspektor, znając wiek domu oraz buildera – z góry jest w stanie przewidzieć pewne problemy.
Ważne jest też, od kogo się dom kupuje. Istnieją właściciele, którzy domy niszczą i prawie nowy dom może wymagać całkowitego remontu. Na drugim biegunie są właściciele, którzy nawet dom stary utrzymują w bardzo dobrym stanie. Trzeba przyznać, że najczęściej domy Europejczyków są bardzo zadbane i właściwie pielęgnowane.
Chciałbym podkreślić, że dom 30-40-letni, a nawet starszy, jeśli był pielęgnowany – zwykle może być bardzo dobrym zakupem. Nie ma zazwyczaj żadnych problemów strukturalnych, gdyż wówczas budowano jeszcze bardziej w stylu europejskim, czyli zewnętrzne ściany były z tak zwanej "solid masonry", czyli cegły i pustaka. To daje tym domom ogromną wytrzymałość oraz łatwość rozbudowy – na przykład dodanie drugiego piętra nie sprawia żadnych problemów.
Maciek Czapliński
Mississauga
Już za kilka tygodni w Kielcach spotkają się polonijni olimpijczycy. Kieleckie, obecnie Świętokrzyskie, to region bardzo ciekawy i istotny dla historii polskiej. To tutaj w Wiślicy powstała kolebka państwa Wiślan – praojców naszej Ojczyzny. Okolice te przez wiele lat zacofane gospodarczo, dzisiaj szybko modernizują się. Przedstawiamy dzisiaj tekst autorstwa kielczanina, p. Andrzeja Kuszaka o podróży jedną z atrakcji Ponidzia – kolejką dojazdową; tekst oparty na wspomnieniach dziadków Autora.
Żeby być na miejscu koło południa, trzeba było wyruszyć już w nocy, droga była długa i z kilkoma przesiadkami.
Nagroda im. Henryka Łozińskego nadana w Grimsby po raz trzeci
Napisane przez Alicja Dębowska, Marta Jakubowska, Iwona PiasekRozpoczniemy ten artykuł obrazem z uroczystości sadzenia dębów katyńskich 23 czerwca 2013 roku w parku Paderewskiego. Wśród rzędu stojących dębów, pod przyozdobionym kwiatem topoli niebem, mocnym echem odbiły się słowa weterana drugiej wojny światowej, pana Mieczysława Lutczyka: "O zachodzie słońca i blasku poranka będziemy o Was pamiętać".
Słowa jego zabrzmiały jak przekazywany Polonii testament.
Pamięć o weteranach i bohaterach walki o wolność jest realizowana przez Polonię w przeróżny sposób: uczestniczymy w uroczystościach rocznicowych i Mszach Świętych, stawiamy pomniki, umieszczamy tablice pamięci, sadzimy dęby, piszemy książki i opracowania.
Pragniemy przedstawić tutaj, w jaki sposób o bohaterach walki o wolność podtrzymuje pamięć mała polonijna szkoła, Szkoła Polska im. Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej w Grimsby. Pamięć o nich przejawia się już w nazwie szkoły nawiązującej do obozu Kościuszki w Niagara-on-the-Lake, dodatkowo trzy lata temu szkoła ta ustanowiła Nagrodę książkową im. Henryka Łozińskiego, weterana drugiej wojny światowej.
Pan Henryk Łoziński (którego ojciec zginął w Katyniu), żołnierz Dywizji Pancernej Generała Maczka, mieszkał przez długie lata ze swoją żoną Krystyną, uczestniczką powstania warszawskiego, w Grimsby.
Gdy dowiedział się, że w Grimsby istnieje Polska Szkoła, przyszedł, aby ją odwiedzić. I tak zawiązała się długoletnia przyjaźń pomiędzy małym rycerzem (tak go nazywaliśmy) a szkołą. Pan Henryk spotykał się z uczniami naszej szkoły, opowiadając o swojej wojennej tułaczce, inspirując nasze jasełka i tematy lekcji. Gdy ze łzami opowiadał o swoich kolegach, którzy polegli na polach bitew – uczył nas, że czasem nawet i czas nie leczy głębokich ran.
Pan Henryk również sponsorował naszą szkołę i ten fakt sprawiał mu szczególną radość. Czuł bowiem, że tym sposobem wciąż może coś dla Polski, którą bardzo kochał, zrobić.
Henryk Łoziński zmarł w 2011 roku. W uroczystościach pogrzebowych wzięli udział przedstawiciele Szkoły Polskiej im. Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej, a jedna z absolwentek, Kasia Kucemba, zaśpiewała "Ave Maria".
Po otrzymaniu pieniężnej donacji, którą złożyła na rzecz szkoły córka Pana Henryka, zrodził się pomysł, aby z tych funduszy utworzyć Nagrodę im. Henryka Łozińskiego. Ustalono, że nagrodę tę będą otrzymywać absolwenci Szkoły Polskiej w Grimsby i będzie ona miała formę książki tematycznie związanej z historią, kulturą Polski lub Polonii.
Po raz pierwszy Nagrodę im. Henryka Łozińskiego otrzymał Jacob Day (2011), następnie otrzymał ją Wojciech Kowalski (2012).
W bieżącym roku (2013) nagroda została przyznana po raz trzeci. Otrzymali ją Natalia Piasek, Karol Kapsa i Szymon Opałka. Po uroczystościach zakończenia roku szkolnego absolwenci złożyli kwiaty na grobie Henryka Łozińskiego.
Jako Komitet Nagrody gratulujemy naszym absolwentom. Wierzymy, że między innymi dzięki tej nagrodzie "o zachodzie słońca i blasku poranka będą o bohaterach walki o wolność Polski, przyszłe pokolenia Polonii pamiętać".
Komitet Nagrody im. Henryka Łozińskiego,
Alicja Dębowska, Marta Jakubowska, Iwona Piasek
Szlakami bobra: Kajakiem do Paryża - Grand River
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
To wcale nie żart, tyle że miejscowość o tej nazwie znajduje się w południowo-zachodnim Ontario, a rzeka przez nią przepływająca to nie Sekwana, a tytułowa Grand River. I nie trzeba wcale jechać na daleką Północ na spotkanie z dziką przyrodą, Grand River, mimo że przepływa przez tereny rolnicze i zurbanizowane, oferuje takich spotkań wcale nie mniej.
Najpierw trochę encyklopedycznych wiadomości o samej rzece. Jej długość wynosi 266 km, a zlewisko, największe w południowo-zachodnim Ontario, obejmuje obszar prawie 7 tys. kilometrów kwadratowych. Jej źródła znajdują się koło miejscowości Dundalk, jednego z najwyżej położonych punktów południowego Ontario (525 m n.p.m.), a ujście znajduje się w Port Maintland nad jeziorem Erie. Sieć rzeczna ma układ dendrytyczny, mówiąc obrazowo, przypomina drzewo, którego pień stanowi właśnie Grand River, największa rzeka w południowym Ontario, a odchodzące prostopadle konary to jej dopływy, główne to Conestogo, Eramosa, Speed i Nith River, oraz setki mniejszych rzek i strumieni. Ważne miasta, przez które przepływa rzeka Grand, to Waterloo, Kitchener, Cambridge oraz Brantford. Dolina rzeki Grand była domem dla wielu plemion indiańskich, miejscem dramatycznych konfliktów między nimi samymi – wojowniczy Irokezi chcieli zdominować intratny handel futrami na tym terenie, między Indianami a europejskimi osadnikami, a także wojen między Francuzami i Anglikami. Koło Brantford znajduje się współcześnie jeden z największych rezerwatów indiańskich Six Nations of the Grand River.
Rybna rzeka dawała życie, umożliwiała komunikację, wiosenne wylewy nawoziły dolinę, czyniąc ziemię żyzną i idealną do upraw – wszystko tu rośnie wyjątkowo bujnie, ale niosła też śmierć i zniszczenie, co kilka lat powodując wielkie powodzie. Postanowiono ją ujarzmić i w 1942 roku w miejscowości Belwood zbudowano pierwszą tamę i zbiornik retencyjny. W Cambridge w starej części miasta na murze od strony rzeki zaznaczono poziomy wody podczas największych wylewów od czasu prowadzenia notowań. Największą wodę zanotowano w 1924 r.
Wzdłuż Grand River utworzono kilkanaście terenów chronionych (conservation area), to właśnie one, w większości łagodny nurt rzeki oraz niewielka liczba krótkich przenosek przyczyniły się do popularności spływów kajakowych i canoe.
http://www.goniec24.com/nieruchomosci/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7364#sigProIdecab4c5343
Jesienią zeszłego roku przepłynęliśmy pięciogodzinną łatwą trasę do Freeport Bridge koło Kitchener, tym razem, nie zważając na burzowe zapowiedzi, postanowiliśmy wypłynąć z Freeport, a zakończyć 40-kilometrowy odcinek w Paris, rzeczonym Paryżu. Grupa liczyła sześć osób z wyraźną dominacją kobiet – tylko dwie sztuki chłopa, co miało o tyle znaczenie, że na trasie były dwie przenoski, wprawdzie króciutkie, ale dwuosobowe, pozbawione steru kajaki z plastikowej masy były potwornie ciężkie, przystosowane do wytrzymania zderzeń ze skałami na trudnych wodnych przełomach, choć te na naszej trasie oznaczone były jedynką, czyli najniższe w skali, i przepływanie ich nie groziło niczym ani kajakom, ani ich pasażerom, a wręcz przeciwnie, stanowiło miłe urozmaicenie trasy i sporą frajdę.
Znieśliśmy potwory z budynku wypożyczalni do rzeki, tu pierwsza niespodzianka – ostrzeżenie o barszczu Sosnowskiego, a właściwie blisko spokrewnionym z nim Giant Hogweed. Tabliczka informowała, że roślina jest starannie niszczona, ale nijak to się miało do tego, co widzieliśmy później.
Barszcz licznie porastał brzegi, wysiadając z kajaków, musieliśmy bardzo uważać. Jest to agresywna roślina inwazyjna, niezwykle trudna do zwalczenia. Powoduje degradację środowiska przyrodniczego i ogranicza dostępność terenu. W dodatku sok ze świeżych roślin wywołuje zmiany skórne, a w wyniku kontaktu z oczami – trwałą ślepotę.
Kolejną niespodziankę sprawiła sama trasa. Spodziewaliśmy się więcej cywilizacji, a okazało się, że oprócz dwóch tam, gdzie trzeba było przenieść kajaki, paru mostów, kilkunastu rezydencji i miasta Cambridge, cały odcinek kamienistej rzeki to brzegi porośnięte liściastymi lasami, ze starymi olbrzymimi wierzbami przywodzącymi na myśl Mazowsze, łąki, zakola z łanami trzciny, nagle wyłaniające się wapienne klify i niewielkie wzgórza. Woda w głównym nurcie przezroczysta, choć brzegi muliste. Idealne miejsce do życia dla wszelakiej zwierzyny i to właśnie ona była niespodzianką trzecią, największą. Takiej liczby zwierząt w ciągu jednego dnia nie widzieliśmy nigdy przedtem, nawet w wydawałoby się dzikim Algonquin. Spotkaliśmy bobry, jelenie, w tym małego jeszcze nakrapianego jelonka, olbrzymie pstrągi przechodzące płycizny z grzbietami ponad wodą, dzikie kanadyjskie gęsi bereniki w stadach i grupach "rodzinnych", kilkadziesiąt żurawi, dosłownie, bez cienia przesady, i orła bielika amerykańskiego. Orła fotograficznie zmarnowaliśmy, przepłynęliśmy pod nim i zauważyliśmy go dopiero po kilkudziesięciu metrach, siedział sobie na czubku drzewa tuż koło mostu, bez teleobiektywu widać go niezbyt wyraźnie. Jelonka uwieczniliśmy również, ale chyboczący się na falach kajak uciął nogi towarzyszącej mu gęsi, szkoda… ale takie są minusy fotografowania z wody.
W Cambridge olbrzymia tama zmusiła nas do drugiej przenoski. Przewodniki sugerują przeniesienie kajaków przez ulicę, zohydzeni ich wagą przeciągnęliśmy je pod mostem. Tuż pod zaporą w masach rwącej wody stali wędkarze. Płynięcie przez Cambridge też miało swój urok, stara część miasta widziana z wody wydaje się inna, ciekawsza. Uciekaliśmy tu nadchodzącej burzy, niebo było granatowe, słychać było grzmoty.
Trasę zakończyliśmy w Paryżu przy moście kolejowym, kajaki trzeba było wciągnąć na górę po stromych schodach, początek męki zwiastowała powitalna tablica miasta Paris, dwie panie poradziły sobie świetnie bez męskiej pomocy. Miasto pożegnało nas ostatnią czaplą, stała sobie dostojnie na kamieniu przy tamie, nie zważając na most, ludzi na punktach widokowych, kąpiących się niedaleko.
Pokonanie 40 kilometrów zajęło nam osiem godzin, płynęliśmy dosyć szybko, bo choć trasa jest przewidziana na mniej więcej dziewięć godzin, firma wyznaczyła nam czas na osiem, za każde pół godziny spóźnienia grożąc karami pieniężnymi. Punktualność zdała się na nic, to oni przyjechali z półgodzinnym opóźnieniem – busik zabrał nas do miejsca startu. Nad Grand River operuje wiele firm wypożyczających kajaki, pod hasłem Grand River canoeing znajdą ich Państwo wiele, można porównać ceny, te są niestety słone, zależnie od rodzaju kajaka lub canoe i długości trasy od mniej więcej 50 do 110 dolarów za kajak i czasami plus odbiór lub dowóz do miejsca startu. Korzystaliśmy z wypożyczalni przy Freeport Bridge, na stronie tej firmy canoeingthegrand.com są opisy tras, stopień trudności, czas i ceny. Każdy może wybrać coś dla siebie. Od Mississaugi to 40 minut jazdy.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga
Listy z nr. 27/2013
II Światowy Zjazd Inżynierów Polskich
Napisane przez Maria ŚwiętorzeckaW dniach 26-28 czerwca odbył się w Warszawie II Światowy Zjazd Inżynierów Polskich
Gośćmi pierwszego dnia zjazdu byli: Olgierd Dziekoński – sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, prof. dr hab. Barbara Kudrycka – minister nauki i szkolnictwa wyższego, senator RP Andrzej Person – przewodniczący senackiej Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą, Ekscelencja Alexandra Bugailiskis – ambasador Kanady w Polsce, Ekscelencja Robin Barnett – ambasador Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej w Polsce, prof. dr hab. inż. Michał Kleiber – prezes Polskiej Akademii Nauk, prof. dr hab. inż. Leszek Rafalski – przewodniczący Rady Głównej Instytutów Badawczych, prezes Akademii Inżynierskiej w Polsce, prof. Andrzej Nowak – President Council of Polish Engineers in North America, prof. Adam W. Skorek – Ph.D., Eng., FEIC, FIEEE, Maria Świętorzecka – dyrektor Zarządu Głównego Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie.
Na zakończenie zjazdu zatwierdzono ogólne przesłanie, a wnioski szczegółowe będą spisane i podane po wiadomości publicznej w terminie późniejszym na stronie NOT.
http://www.goniec24.com/nieruchomosci/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7364#sigProId913c691113
Przesłanie II ŚZIP
Motto:
Inżynier projektuje przyszłość (von Karman, w skrócie, z wystąpienia prof. Kleibera)
Zgromadzeni w Warszawie w dniach 26-28.06.2013 uczestnicy II ŚZIP wyrażają zadowolenie ze spotkania inżynierów polskich z kraju i z zagranicy licznie przybyłych ze wszystkich zakątków świata.
Polska w roku 2013 jest w niezwykle ważnej chwili dziejowej, co wynika z jednej strony z piętrzących się z różnych przyczyn wyzwań natury gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej, a z drugiej strony z wielkiej szansy na rozwój, którą stwarza budżet Unii Europejskiej na lata 2014–2020, bardzo korzystny dal Polski.
Projekty wykonane w tym okresie będą tworzyły mapę rozwoju kraju na przyszłe dekady. Dlatego bardzo ważne jest właściwe zdefiniowanie celów oraz pełne wykorzystanie istniejącego potencjału intelektualnego i materialnego do ich osiągnięcia. We wszystkich zagadnieniach rozwoju naszego kraju i we wszystkich jego dziedzinach, nawet niezwiązanych bezpośrednio z techniką, kluczowa jest rola nowych technologii. Tworzą je i wdrażają inżynierowie.
Świadomi tych wyzwań, swej roli w powinności, polscy inżynierowie pracujący w kraju i za granicą apelują do władz RP o odważne, pryncypialne i zgodne z dalekosiężną wizją zaplanowanie zrównoważonego rozwoju Polski, deklarują swój udział w dziele podnoszenia kraju na światowy poziom gospodarczy i cywilizacyjny oraz na miarę talentów i aspiracji Polski.
•••
Odnotowano wystąpienia:
Wystąpienie mgr. inż. Krzysztofa Kluczewskiego z Kanady w sesji "Techniki informacyjne".
W sesji pn. "Stowarzyszenia naukowo-techniczne platformą spotkań nauki i biznesu" wspólną prezentację Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie (SIPwK) przedstawili: Piotr Ostrowski, Ph.D., P.Eng., Senior Design Engineer – Darlington Nuclear, Ontario Power Generation i mgr inż. Maria Świętorzecka – dyrektor Zarządu Głównego SIPwK.
Wystąpienie dr. Kazimierza Jagiello z Oshawy w sesji "Szanse i zagrożenia dla przemysłu energetycznego – ujęcie Polska – świat", prowadzonego pod przewodnictwem prof. dr. hab. inż. Jerzego Barglika, prezesa Stowarzyszenia Elektryków Polskich.
W opisie wykorzystano fragmenty publikacji internetowej Federacji Stowarzyszeń Naukowo-Technicznych NOT opracowanej przez mgr Janusza Kowalskiego.
Pan Karol zdążył się urodzić jeszcze w polskim Lwowie. Ale już we wczesnym dzieciństwie został "repatriantem" i zamieszkał z rodzicami w "nowym Lwowie", czyli we Wrocławiu. Tutaj kończył szkoły i studiował matematykę na Uniwersytecie Wrocławskim (jeszcze wówczas imienia Bolesława Bieruta). Po skończeniu studiów zaczął uczyć w szkole matematyki. Klepał bidę jak większość nauczycieli. Ale los się uśmiechnął wreszcie do Karola.
Stało się to w następstwie spotkania z kolegą z lat szkolnych, który został dyrektorem dużego uzdrowiska w polskich Sudetach. Kolega potrzebował specjalisty ds. inwestycji. Zgłosiło się kilkunastu specjalistów na to stanowisko, w większości magistrów inżynierów. Po kilku towarzyskich rozmowach kolega zaproponował Karolowi to stanowisko.