Jeszcze jakieś trzydzieści lat temu nie było tyle dróg co teraz, a przede wszystkim nie było samochodów. PKS-y co prawda kursowały, ale nie tam, bo tam można było dojść tylko pieszo, a jak pogoda dopisała i udało się napotkać dobrego człowieka, to czasem podwiózł wozem, często na drewnianych kołach. Jedynym środkiem transportu, na jaki można było liczyć, była kolej, a i to nie zawsze.
Pierwsza przesiadka była zawsze w Radomiu lub w Kielcach, dalej jechało się do Jędrzejowa. Dopiero tu zaczynała się prawdziwa tułaczka trwająca co najmniej drugie tyle. Dalszą część trasy przemierzało się kolejką wąskotorową JKD, która nie śpiesząc się, jechała przez dolinę Nidy do Pińczowa i dalej. Niestety, na niekorzyść jadących dalej, podróż często kończyła się w Pińczowie. Jeśli pogoda dopisała i nie było dużych deszczy, po długiej podróży należało wysiąść na stacji w Chrobrzu, jeśli było inaczej, zawiadowca stacji w Pińczowie oznajmiał, że "trzy dni temu podmyło tory lub most" i pociąg kończy kurs. Pasażerowie w tym momencie byli zdani wyłącznie na siebie. W tamtych czasach nie było busa, na którego można było się przesiąść, a nawet gdyby był, to nie było drogi. Jedyne, co można było zrobić, to wyruszyć pieszo lub nocować w Pińczowie i jechać dalej, gdy szlak, często jeszcze dla parowozu, zostanie udrożniony. Pocieszeniem w takiej sytuacji może być to, że i tak nawet gdyby wysiąść w Chrobrzu, to też trzeba było wędrować dalej pieszo. Najgorszym wariantem była sytuacja, gdy tory były uszkodzone, a było sucho i upał jak cholera, i nie chodzi tu o to, że trasa, jaką trzeba było przejść, to co najmniej 20 km, ale o to, że trzeba było iść leśną szosą wysypaną białym kamieniem. W upalne dni, idąc taką drogą, pył spod nóg unosił się jak para, "puch puch" za każdym razem przy stawianiu nogi na gruncie. Każdy, kto szedł przez las młodzawski wychodził z niego jak z młyna, a sam las przy drodze wyglądał jak zasypany śniegiem.
Inną trudnością było błoto w wąwozach na ostatnim odcinku drogi, Jeśli znalazł się chłop z wozem, można było dojechać na miejsce względnie czystym, względnie, gdyż błoto było takie, że koła wozu zanurzały się do osi. Bywało tak, że błoto tak strasznie chlapało, że ci, co szli na piechotę, byli czyściejsi od tych na wozie.
Do wsi prowadziła tylko jedna taka droga, i to wąskim wąwozem, w którym mieścił się tylko jeden wóz, dlatego zanim się wjeżdżało, ktoś musiał pobiec na drugi koniec i pilnować, żeby nikt nie wjeżdżał od drugiej strony drugim wozem.
Dziś sytuacja jest zupełnie inna, w dawnym wąwozie, po którym są widoczne jeszcze ślady, mogą minąć się dwa samochody, ale mimo to dojazd zimą, nawet dobrym samochodem, nadal dostarcza wielu emocji lub może być niemożliwy. Droga jest kręta i z dużymi wzniesieniami.
Droga pieszo przez wąwóz, gdy było błoto, była też nie najbardziej udana, bez kaloszy ani rusz, a i tak za każdym krokiem należało wyciągać je z pomocą rąk z błotnistego podłoża. Alternatywą była ścieżka przez las. Ludzie kierowali się lasem wedle stałych punktów orientacyjnych kapliczek, z których niektóre pozostały do dziś. Jednak idąc przez las, trzeba było wspinać się na górę, a dopiero wtedy zejść do doliny, w której leży wieś. Wędrówka przez las, szczególnie po zmierzchu, nie należała do bezpiecznych, gdyż w okolicy w czas wojny i po niej grasowali bandyci.
Ci, co mieli broń, szli z odbezpieczonym pistoletem i palcem na spuście, aby w każdej chwili zareagować "i jebut jakiegoś...".
Wieś mieści się w dolinie pomiędzy pagórkami o wzniesieniu około 300 m n.p.m., okolica jest piękna, lecz przez wiele lat była trudno dostępna. Wola Chroberska była oddzielona od cywilizacji przez lata, co skutkowało m.in. brakiem takich nowinek technicznych, jak: telefon, bieżąca woda (jest tam dopiero od paru lat), We wsi nikt nie posługiwał się zegarkiem jeszcze w końcu lat 80.; życie toczyło się tam w zgodzie z naturą, ludzie wstawali ze słońcem, gdy szczytowało, robili przerwę w pracach polnych i szykowali obiad, a potem znowu robota aż do zachodu. Jednak brak zegarka mógł być utrapieniem, szczególnie wtedy gdy była potrzeba wybrać się poza wieś, np. do Pińczowa.
I wracamy do kolejki, jedynego środka komunikacji. Ta kursowała według rozkładu i w Chrobrzu była już o 6 rano. Aby dotrzeć o odpowiedniej porze na stację, wstawało się, gdy kogut zapiał, a że czasem zapiał o piątej, czasem o trzeciej, czasem o drugiej w nocy, to i tak trzeba było wyruszyć w drogę.
Znów czekało do przejścia kilka kilometrów drogi powrotnej przez wąwóz lub las, aż do stacji. Często dopiero na miejscu w małej poczekalni, gdzie była już masa ludzi i nie najmilszy zapach potu, można było się przekonać, że do pociągu jeszcze pozostały np. dwie godziny. Ale nie było wyjścia, trzeba było czekać na ten parowóz, wokół którego toczyło się całe życie, handlarzy, kupujących jadących na targ, bliskich chcących odwiedzić swoich krewnych... zupełnie jak na Dzikim Zachodzie.
Andrzej Kuszak