W porównaniu z wyprawą z 1996 r. na Ziemię Baffina w grupie po raz pierwszy znaleźli się Szczepan Ruszkiewicz, Marek Choruży i gość z Polski, Krzysztof Merski. Tym razem celem wyprawy były halibuty, łososie i greylingi. Po przygotowaniach, zebraniu informacji i materiałów, 22 lipca 2001 r. grupa wyleciała z Toronto do Chicago, skąd miała już bezpośredni samolot do Anchorage na Alasce. Jak się okazało, dotarcie tam nie było wcale łatwe z powodu szalejącej burzy, która spowodowała znaczne opóźnienia odlotu samolotów. Był to tylko przedsmak kolejnych przygód, jakie miały jeszcze spotkać uczestników wyprawy...
Od lewej: Szczepan Ruszkiewcz, Andrzej Gorlewski, Waldemar Reczydło, Krzysztof Merski,
Kazimierz Romanowski, Marek Choruży Piotr Toruń
Jednak burze nie trwają wiecznie i kiedy warunki poprawiły się, samolot wystartował. Po 4,5-godzinnym locie wędkarze wylądowali na lotnisku w Anchorage, gdzie zostali przywitani przez dwie olbrzymie atrapy niedźwiedzi. Było to jakby ostrzeżenie, żeby pamiętać, kto tu rządzi. Opóźnienie przylotu samolotu oznaczało zmarnowany czas, którego na rybach nigdy nie jest za wiele.
Z Anchorage po 3-godzinnej jeździe dwoma wynajętymi vanami autostradą Sterlinga uczestnicy wyprawy przedostali się następnie do miejscowości Homer (nazwa pochodzi od nazwiska Homer Pennock z 1886 r.) położonej na północnym brzegu zatoki Kachemak w południowo-zachodniej części Kenai Peninsula.W czasie jazdy łączność pomiędzy grupami była utrzymywana za pomocą krótkofalówek. Homer, który jest światową stolicą połowów halibutów, był również bazą wypadową wędkarzy.
Podziękować carowi
Niby Alaska niemal na krańcu świata, ale jakoś swojsko. W sklepach zaskoczenie. Na drzwiach widać tabliczki "wchod" lub "wychod". W oczy rzucają się słowiańskie nazwy miejscowości i rzek: Ninilchik, Nikolaevsk, Soldatna czy Seldovia. Okazuje się, że na Kenai Peninsula nadal mówi się po rosyjsku. Kiedy w 1867 r. car Aleksander II sprzedał Stanom Zjednoczonym Alaskę za 7,2 mln dol., czyli po 2 centy za akr, nie martwił się o swoich poddanych. Stąd też ich potomkowie żyją na Alasce do dziś.
Krzysztof Merski
Waldemar Reczydło: Chcemy carowi podziękować, że sprzedał Alaskę, ponieważ nikt by dzisiaj nie mógł tam wędkować, jeśliby była w posiadaniu Rosjan. Byłyby tam samoloty, lotniska i strefa wojskowa.
Pierwsze wyzwanie
Pierwsze poważne wyzwanie dla wszystkich odwiedzających Alaskę wędkarzy to wyprawa na halibuty. Polska grupa decyduje się na wynajęcie znacznych rozmiarów łodzi. Po prawie trzech godzinach drogi w ocean rozpoczyna się jedna z największych wędkarskich przygód.
Olbrzymie halibuty łowi się na znacznych głębokościach na głowy łososi ze śledziem lub jego kawałkami. Przynęta na przyzwoitych rozmiarów haku. Zestaw obciążony jest ołowianym ciężarkiem wielkości cegły. Pomocnik szybko i sprawnie przy pomocy haka wyciąga na pokład ryby. Już w czasie holu pyta wędkarzy, czy chcą rybę zatrzymać, czy wypuścić. Od tego zależy, w jaki sposób olbrzymi halibut zostanie podebrany solidnym hakiem. Rekordu 330 funtów, jaki został ustanowiony w Homer w 2000 r., nie udało się pobić, jednak ryb było co niemiara.
Andrzej Gorlewski z halibutem
Jak się okazało, wybór dużej łodzi był trafny. Wędkarze z innych czarterów wracali tylko z "rybkami".
Waldemar Reczydło: Wędkarze, którzy korzystali z mniejszych łodzi, łowili też małe halibuty. Po prostu nie mogli wypłynąć dalej w ocean. Nie mieli też nawet warunków do filetowania ryb. W czasie drogi powrotnej pomocnik kapitana zfiletował dla nas 160 funtów halibuta. Wszystko w ramach wycieczki.
Waldemar Reczydło z halibutem
Jednak wcześniej były też rozczarowania. Zaraz po przybyciu uczestnicy wyprawy próbowali łowić na Spitcie, czyli długim cyplu przypominającym Półwysep Helski, który wychodzi w zatokę Kachemak. Jest to jedno z najsławniejszych na świecie miejsc do łowienia. Wbrew temu, co sądzi się o wędkarskiej mekce, jaką jest Alaska, łowić tam ryby też nie jest łatwo.
Andrzej Gorlewski: Przez pierwsze półtora dnia próbowaliśmy łowić ryby, ale stwierdziliśmy, że albo my nie umiemy łowić, albo na Alasce nie ma ryb.
Andrzej Gorlewski
Przynęty, na jakie spodziewali się łowić, okazały się bezskuteczne. Jednym z założeń wyprawy było nie korzystanie z miejscowych przewodników, którzy mogliby doradzić dobór przynęt i zdradzić sposoby łowienia. Co prawda, w przynęty wędkarze byli obficie zaopatrzeni.
Waldemar Reczydło: Właściwie zawsze się przygotowujemy jak do każdego wyjazdu. W nowe rejony trzeba zabrać wszystko, co się ma. W moim przypadku potraktowałem sprawę poważnie i zabrałem ze sobą 15 kg przynęt. I żadnej z nich nie użyłem. Stwierdziłem jednak, że lepiej je mieć. Na Ziemi Baffina wszystkie nasze przynęty działały.
Żeby łowić, należało się szybko przestawić i przestroić sprzęt. Przywiezione przynęty nie zdały jednak egzaminu. Jak się okazało, łososie w tym okresie nie przejawiały żadnego nimi zainteresowania. Poza tym okazało się, że na połączeniu Moose River z Kenai River wolno było łowić wyłącznie na muchy. Zapowiadało się na klęskę na Alasce. Na podstawie informacji od lokalnego wędkarza, właściciela jednego z czarterów w Homer, w tajemnicy przed kolegami, Waldek Reczydło zmajstrował tajną broń na łososie.
Waldemar Reczydło, Kuba Pochłopień, Szczepan Ruszkiewcz
Mop-mucha
Zrobiona z pomarańczowych frędzli od mopa do podłóg, mop-mucha okazała się rewelacyjną przynętą na sockeye'a (red salmon) i biła na głowę nawet przynęty miejscowych wędkarzy. Nareszcie będzie można łowić... Po jednej z wypraw wędkarze podzielili się na dwie grupy. Ku ogólnemu zaskoczeniu, jedni wrócili obładowani rybami, a drudzy... grzybami. Podczas kolejnych wypadów na Kenai łowili już wszyscy. Sockeye'e brały jak szalone. Zdarzało się, że ryby holowali wszyscy w jednym momencie. Czasami brały też inne ryby, których nie dało się nawet zatrzymać, wyciągając żyłkę z kołowrotka.
Waldemar Reczydło
Na Alasce, ku zdziwieniu wędkarzy, przyzwyczajonych do ontaryjskich porządków, złowione ryby można sprawić na łowisku, a resztki wyrzucić do wody bez obaw o otrzymanie mandatu za zaśmiecanie. Z tego powodu w niektórych miejscach pod wodą powstają ogromne cmentarzyska rybich szkieletów. Gdyby resztki zostawiano nad brzegami rzek, nie można by łowić ze względu na niedźwiedzie.
Nie tylko ryby
Jak się okazuje, grzyby na Alasce można kosić kosą i nie ma w tym żadnej przesady. Dorodne prawdziwki i czerwone koźlaki rosną tuż przy drodze. W głęboki i dziki las nie ma co wchodzić, wieje od niego grozą. Jedna z wypraw na grzyby mogła zakończyć się tragicznie. Jeden z uczestników grzybobrania został ugryziony prawdopodobnie przez jednego z alaskańskich niebezpiecznych pająków, którego jad potrafi zwalić z nóg człowieka. Tym razem grzybobranie kończy się w szpitalu. Po otrzymaniu natychmiastowej pomocy wędkarz grzybiarz szybko wraca do zdrowia.
Na Kenai kolejna przygoda. Na łowisku w pobliżu wędkarzy pojawia się niedźwiedzia rodzina. Przeraźliwy ryk olbrzymiego samca rozdziera powietrze. Wędkarze o słabszych nerwach powyskakiwali z wody.
Marek Choruży: Stojąc w wodzie z wędką, zastanawiasz się, czy nabrać powietrza i zanurzyć się pod wodę, czy schować się za wędkę.
Alaska zaskakuje
Tam, gdzie rzeka Kenai wpada do oceanu, kolejne zaskoczenie i niesamowity widok. Tłum ludzi i tony ryb. Jak się okazało, miejscowi mogą łowić i zabierać ryby złowione na siatki umocowane na długich 8-9 metrowych tyczkach. Przy wyjeździe z parkingu policja sprawdza, czy ryby nie są wywożone przez licznie odwiedzających to miejsce gości.
Pocałunek graylinga
Arctic grayling (Thymallus arcticus) jest rybą przypominającą wyglądem polskiego lipienia (Thymallus thymallus).
W niedzielę, 29 lipca, na dwa dni przed wyjazdem z Alaski, grupa w składzie Andrzej Gorlewski, Marek Choruży i Piotr Toruń postanawia połowić graylinga. Niestety, zorganizowanie wypadu samolotem niemal w ostatniej chwili nie jest łatwe. Jak się dowiedzieli, w zasięgu Homer były dwa miejsca na graylinga - Moose Pass lub położone wysoko w górach Crescent Lake, co oznaczało czterogodzinną wspinaczkę w jedną stronę. Ostatecznie postanowili skorzystać z oferty jednego z właścicieli wodnopłatów, który wyszedł z propozycją lotu w piękne miejsce, które, jak określił, zapamiętają do końca życia... Propozycja zostaje przyjęta i po krótkim locie grupa ląduje wysoko w górach na Paradise Lake.
Paradise Lake
Piotr Toruń: Miejsce jest "obłędne". Naokoło nas góry, lodowce i cisza. Coś niesamowitego...
Miejsce okazuje się prawdziwym rajem. W ostatniej chwili zapada decyzja, żeby połowić dłużej. Oznaczało to spędzenie nocy wysoko w górach, nad brzegiem bajecznego jeziora. Rano wodnopłat ma przylecieć, żeby ich zabrać. Pierwsze graylingi lądują na brzegu. Ze szczęścia Marek całuje rybę. Jednak grayling bez wzajemności kłuje wędkarza kolcem grzbietowym w oko. Po kilku godzinach Marek zaczyna mieć poważne kłopoty z okiem. Przemywa oko wodą, co pogarsza jedynie jego stan. Podczas łowienia w pontonie pozostawionym przez pilota psuje się silnik.
Paradise Lake
Niespodziewanie załamuje się pogoda i nad głowami wędkarzy pojawiają się ciężkie deszczowe chmury. Cała trójka zdaje sobie sprawę, co to oznacza. Powtarza się sytuacja z Ziemi Baffina, kiedy z powodu sztormu i kilkumetrowych fal nie mogli wrócić do eskimoskiej osady, dokąd miał po nich przylecieć samolot. Wodnopłat, który musi przedzierać się ciągle w górę pomiędzy szczytami, w takich warunkach nie przyleci, żeby ich zabrać z powrotem do bazy. We wtorek mają samolot do domu. Poza tym pilot nie zostawił im ani śpiworów, ani jedzenia. To, co miało być namiotem, okazało się raczej wybrakowanym tropikiem, który nie mógł ich ochronić ani od deszczu, ani od zimna.
W tym samym czasie druga grupa powraca do bazy z wyprawy na lodowiec i zaczyna się niepokoić. Na dodatek lokalna stacja radiowa podaje komunikat o wypadku małego samolotu, w którym zginęło 5 osób. Niepokój wzrasta.
Nad Paradise Lake nastroje nie są lepsze. Zziębnięci wędkarze zaczęli przygotowywać się do kolejnej nocy. W celu znalezienia bezpieczniejszego schronienia przed niedźwiedziami i deszczem postanawiają przeprawić się na przeciwległy brzeg. Pomimo że jest jedenasta w nocy, jest ciągle widno. Piotr próbuje sprawdzić, jak wygląda sytuacja z okiem Marka, a Andrzej wypływa na środek jeziora, żeby lepiej zobaczyć, czy zza szczytów gór nie będzie widać choć odrobiny czystego nieba.
Marek Choruży: Piotrek zagląda mi w oko, a ja na horyzoncie widzę samolot. Mówię sobie: to ja już chyba jestem załatwiony, i mówię do Piotra: samolot leci...
Piotr Toruń: Widok samolotu bardziej nas ucieszył niż cały wyjazd na Alaskę.
Piotr Toruń
Po wylądowaniu pilot samolotu nie krył podziwu dla wędkarzy, którzy kompletnie nieprzygotowani przetrwali 48 godzin odcięci od świata. Do kolegów "na dole" zadzwonią już ze szpitala. Przygoda na Alasce dobiegała końca.
Rozmawiał Krzysztof Jaśkielewicz