Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Zdaniem ekonomistów, jednym z ważniejszych czynników ograniczających zatrudnienie i wzrost płac, a w ogóle – rozwój gospodarki, są cła. Czasem przypominamy sobie, iż żyjemy w kraju o wysokich barierach celnych – gdy na przykład stwierdzimy z zaskoczeniem, iż jakiś produkt kupiony w sklepie o 50 km na południe, za amerykańską granicą, kosztuje dwie trzecie tego, co w pobliskim kanadyjskim punkcie sprzedaży detalicznej. Na co dzień jednak mało nas obchodzi wysokość ceł nakładanych na import zagranicznych artykułów konsumpcyjnych i półproduktów. A jest ona istotnym elementem kształtującym poziom cen, jakie co dzień przychodzi nam płacić.
Niedawny komunikat ministra finansów Kanady Jima Flaherty'ego szczycił się redukcją kilku barier celnych, co – jak stwierdzono w piśmie – ma obniżyć koszty produkcji między innymi dla producentów karetek pogotowia. W sumie, kosztem nieco ponad 1,7 miliona dolarów rocznie, obniżono cła o 4 do 14 procent nakładane na pięć asortymentów. Od 2009 roku rząd premiera Harpera obniżył w sumie cła nakładane na importerów niemal 1800 pozycji asortymentowych. Bić brawo?
Powoli, spokojnie. Obniżenie ceł na olej palmowy ograniczy wpływy Ottawy o 888 tysięcy dolarów. Tymczasem, nadal pozostaje w mocy – na przykład – cło na import koszul męskich i chłopięcych o wartości 42 miliony dolarów rocznie. Albo na określone rodzaje obuwia skórzanego i gumowego. Wartość – 156 milionów dolarów. Oraz cło na sweterki – 179 milionów dolarów rocznie. A na import dla przemysłu motoryzacyjnego? Skromne 542 miliony dolarów każdego roku.
W sumie cła nakładane na importerów tysięcy artykułów dają Ottawie co roku ponad 4 miliardy dolarów dochodu. Efekt? Jasny do przewidzenia. Jeśli sweterek zostanie wyprodukowany w Kanadzie – jego cena może wahać się w sklepie w granicach 20 dolarów. Taki sam sweterek wyprodukowany – dajmy na to – w Indonezji i sprowadzony do kanadyjskiego sklepu musi kosztować dwa razy drożej, bo jego cenę podnosi nie tylko koszt transportu i honorarium pośredników, ale i cło.
Przeciętna wartość cła na produkty importowane do Kanady to aż 17 proc. Innymi słowy – o tyle są droższe artykuły pochodzenia zagranicznego w porównaniu do produkcji krajowej.
Jak tu się dziwić, że Kanadyjczycy uwielbiają przekraczać granicę z USA w ramach wycieczek zakupowych. Mniejsza o atrakcje Nowego Jorku, Waszyngtonu czy Las Vegas. Dobrze zorganizowana wyprawa na zakupy może przynieść oszczędności rzędu kilkuset dolarów. Nawet po uwzględnieniu kosztów przejazdu. Wszak benzyna w USA także jest tańsza.
I w tym miejscu należy zastanowić się, na czym nam bardziej zależy: na niższych cenach artykułów w sąsiednim sklepie, czy też na tym, by administracja w Ottawie dysponowała odpowiednim zasobem gotówki, by spieszyć z pomocą chorym, wyrzuconym z pracy, emerytom. By stać nas wszystkich razem było na zapewnienie mieszkańcom kraju owej "siatki bezpieczeństwa", która chroni nas w razie czego przed finansową katastrofą.
To prawda, że każdego roku Ottawa zgarnia ponad 102 miliony dolarów od importerów opon samochodowych. Ale pieniędzy tych nie przejada premier Harper i jego ministrowie. Wracają one do konsumenta chociażby w postaci napraw szos i autostrad, po których jeżdżą owe opony. Bo jedynej w kraju płatnej autostrady 407 nikt nie lubi i w miarę możliwości nikt nie używa.
Szlakami bobra: Bruce Trail i szlak z kopcem
Napisane przez Andrzej JasińskiOd Niagary do Tobermory na Bruce Peninsula, rozciąga się jeden z najpopularniejszych szlaków w Ontario, Bruce Trail, którego długość wynosi aż 840 km – samego szlaku głównego, do tego jeszcze 440 km szlaków bocznych. Biegnie wzdłuż Niagara Escarpment, czyli kuesty Niagary – wypiętrzenia pochodzenia erozyjnego, które rozpoczyna się w stanie Nowy Jork, przecina południowe Ontario, i dalej ciągnie się przez stany Michigan i Wisconsin. Przez ten próg przelewają się wody rzeki Niagara, tworząc wodospad. Kuesta Niagary stanowi rezerwat biosfery UNESCO wpisany na listę w 1990 r. jako jeden z dwunastu rezerwatów biosfery w Kanadzie.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8106#sigProId80213bec10
Powstanie szlaku, jego oznakowanie i utrzymanie zawdzięczamy pasjonatom z niedochodowego Bruce Trail Association. Wzdłuż niego utworzono park narodowy, kilka parków prowincyjnych, terenów chronionych i zwykłych szlaków bocznych. Co roku zmienia swoje położenie, jako że przechodzi przez tereny prywatne, wyraźnie oznaczone, udostępnione przez właścicieli – tutaj nie można schodzić z trasy. Oznaczony jest białą pionową grubą kreską na drzewach lub słupach przydrożnych, a szlaki boczne kolorem niebieskim. Główny szlak i jego odnogi opisane są (wraz z mapami) w cyklicznie wydawanym i uaktualnianym przewodniku – niestety nietanim, ok. 50 dol., do dostania w każdej księgarni – dochód ze sprzedaży przeznaczony jest na utrzymanie Bruce Trail.
Mieszkańcom Toronto, Mississaugi i okolic latem stwarza niepowtarzalne możliwości dłuższych wypadów, a teraz, jesienią i zimą, sobotnio-niedzielnych niedługich wycieczek. Razem z Joanną chcielibyśmy Państwu zaproponować kilka naszych ulubionych tras, czasami mało znanych. Ciekawe fragmenty Bruce Trail opisała już w ostatnich Gońcach Katarzyna Nowosielska-Augustyniak, a ja tym razem proponuję wycieczkę do parku prowincyjnego Boyne Valley.
Położony jest wzdłuż rzeki Boyne, na północ za Orangeville, ma powierzchnię 431 hektarów. Ludzi tu bardzo niewielu, a widoki piękne. W rzece można łowić ryby, ale obowiązuje zakaz polowań. Długość całego szlaku to 12 km, ale można go skrócić, zależnie od kondycji turystów. Warto natomiast przejść cały, ponieważ wtedy będziemy mogli obejrzeć zróżnicowane tereny i drzewostan, w części liściasty, w części iglasty, sosny, świerki, a wzdłuż rzeki cedrowy. Szlak rozpoczyna się koło parkingu przy rzece, trzeba przejść na drugą stronę szosy i tam lekkim podejściem pod górę. Wygląda to jak początek górskiej wycieczki, ale bez przesady, nie idziemy w Himalaje. Ze wzniesienia można obejrzeć dolinę spływów potoków do rzeki Boyne. Po około 2,5 km trzeba przejść przez tę samą drogę, na której zaparkowaliśmy samochód. Tę dwukilometrową pętelkę po lewej stronie szosy można ominąć i zacząć trasę, idąc szosą kawałeczek na północ do wejścia po prawej stronie. Przeważnie wszyscy zaczynają wędrówkę od tego miejsca, widać to po wydeptanej ścieżce. Początek też pod górę doliną strumienia, trochę jak w Beskidach, ale może nieco łagodniej. W parku Boyne Valley są duże różnice wzniesień, dlatego musimy się przygotować na lekkie podejścia i zejścia, szlak jest zaznaczony w kategorii ontaryjskiej jako dla średnio zaawansowanych.
Wychodzimy na rozległą łąkę z charakterystycznym wzniesieniem, które, jako urodzony krakus, nazwałem kopcem, oficjalnie Murphy's Pinnacle. Jest to najwyższy punkt na morenie Primrose, pozostałość po przejściu lodowca. "Kopiec" można ominąć, ale każdy, kto na niego wejdzie, choć nieźle się zasapie, zostanie nagrodzony widokiem na okoliczne morenowe wzgórza, między innymi dojrzeć można Mono Cliff Park. Widok trochę psują anteny satelitarne. Dalej już ścieżka łagodnie prowadzi przez zdziczałe sady – tu można skosztować dzikich jabłek, bardzo smaczne, kiedyś tu były farmy – i miedzami wśród uprawnych pól. Rosną na nich dziewanny. W lecie miały na metrowych łodygach żółte kwiaty, jesienią zostają kikuty, ale przy ziemi są jeszcze zielone liście, mięciusieńkie, Indianie używali ich jako papieru toaletowego. Śladów po farmach prawie nie ma, jedynie zdziczałe drzewka owocowe i resztki granicznych płotów ułożonych z wyrwanych ziemi kamieni. Potem idziemy jarem ze starymi cedrami w dół koryta strumienia. Zaraz koło trasy można zobaczyć paśnik dla jeleni, pewnie jest tu spore stado – my nie mieliśmy okazji zobaczyć jakiejkolwiek zwierzyny, jelenie są bardzo płochliwe albo po prostu przychodzą tu na dokarmianie tylko w zimie. Wychodzimy z klonowo-bukowego lasu na szosę, skręcamy w prawo. Nie ma innej drogi, bo tu zbudowano na rzece Boyne most. Całe szczęście, nie ma tu prawie ruchu. Ok. kilometra później zakręcamy po prawej stronie w las. Byliśmy w tym parku wiele razy i jakoś zawsze w tym samym miejscu robimy przerwę na odpoczynek i przekąskę. Dlaczego tu? Nie wiemy.
Jesteśmy teraz po drugiej stronie rzeki Boyne i możemy obserwować nasz zdobyty "kopiec". Dalej trasa prowadzi cedrowym lasem do rzeki, ta rozlewa się tu w kilka płytkich, ale bystrych, prawie górskich odnóg, przez które prowadzą kładki. Gdzie jest główny nurt, ciężko określić. Po zrobieniu okolicznościowych zdjęć na kładko-mostkach, mamy znowu pod górę, szlak na przemian poprowadzono nieużywanymi wiejskimi drogami i dzikimi ścieżkami. Wychodzimy na polanę i mijamy nasz słynny "kopiec". Przy nim trasa zapętla się. Jeszcze kilkadziesiąt minut i będziemy na parkingu.
I jeszcze dwie uwagi. Opisana pętla jest zaznaczona niebieskimi znakami, ale łączy się z białymi oznaczeniami Bruce Trail. W momencie rozdzielenia się szlaku idziemy za niebieskimi znakami. Damy sobie tu radę bez mapy, trasa jest dobrze oznaczona. Mapkę szlaku i więcej zdjęć można zobaczyć na stronie www.goniec.net dział turystyka. I druga rzecz, wstęp do parku i parking bezpłatny, tak jak na każdy odcinek Bruce Trail. Jeżeli szlak Bruce przechodzi przez płatne parki lub conservation areas, jeśli nie schodzimy z głównej trasy, nie jesteśmy zobowiązani uiszczać opłaty.
Dojazd ze Square One w Mississaudze: odległość 77 km, a czas przejazdu jedna godzina i dziesięć minut, wykorzystując Hwy 403 i 410. Do parkingu, z którego będziemy rozpoczynać wycieczkę, musimy jechać Hwy 10 na północ za Orangeville, aż do skrzyżowania z Hwy 89, następnie jechać prosto na tym skrzyżowaniu, w drogę Princess of Wales Road zaznaczoną jako Regional Road 19, po przejechaniu mostu będziemy mieli parking po prawej stronie. Punkt GPS N44 06.060 W80 08.222.
Andrzej Jasiński
Mississauga
Fot. Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński
Po co ludzie się pobierają? Bo się kochają i przyrzekają sobie wzajemną pomoc, szczególnie w okresach trudnych dla obojga lub dla jednego z nich. Tak jest na ogół, ale nie zawsze.
Oboje pochodzili z Wielkopolski, z jednego miasta. Ale nie znali się tam. Poznali się dopiero w Kanadzie. Ona przyjechała tutaj w wieku kilkunastu lat wraz z rodzicami, w ostatnim momencie ułatwionej ścieżki imigracyjnej dla Polaków.
Wraz ze zmianami ustrojowymi w Polsce kryteria w stosunku do Polaków są takie same jak w stosunku do innych, pochodzących z innych krajów świata. Kryteria te są ewidentnie dyskryminujące Polaków. Bo nie są oni bogaczami, aby "kupić" sobie prawo stałego pobytu w Kanadzie, inwestując tutaj kilkaset tysięcy dolarów. W większości nie mówią po angielsku, bo uczono ich przymusowo rosyjskiego i dodatkowo raczej niemieckiego niż angielskiego, który był traktowany jako język wrogów ideowych, w okresie realnego socjalizmu w Polsce.
Bogdan ukończył w Polsce informatykę i uzyskał stosunkowo dobrą pracę państwową. Dostał jednak zaproszenie od brata swojego dziadka, osiadłego w Kanadzie od wielu lat, do odwiedzenia go. Spakował się więc i przyleciał do Toronto. Stąd został zabrany do London, gdzie mieszkał jego stryjeczny dziadek. Bogdan zamieszkał u niego i dość szybko dostał pracę w firmie remontowo-budowlanej.
Po roku harówki zaczął nawiązywać kontakty poprzez Internet. Była to dla niego forma rekreacji i zalążkowego wykorzystywania wiedzy, którą posiadał, a której nie mógł użyć w nowo wykonywanej w Kanadzie pracy. Po jakimś czasie zaczął często "plotkować" z młodą Polką zamieszkałą na stałe w Kitchener. Okazało się, że mają dużo wspólnych tematów, bo ona bardzo tęskniła za miastem, z którego on pochodził i skąd dość niedawno przyleciał. Po miesiącu spotkali się. Potem było jeszcze kilka spotkań. Zakochali się w sobie. Bogdan dowiedział się, że Kasia ma jednorocznego synka ze związku z Kanadyjczykiem, związek ten rozpadł się przed pół rokiem. Bogdan zauroczony dość ładną kobietą, młodszą od niego o kilka lat, oświadczył się jej i oświadczyny te zostały przyjęte. Został przedstawiony rodzicom Kasi, która była ich jedynaczką i oczkiem w głowie. Ubolewali nad tak fatalnym startem życiowym ich "perełki". Po pewnych wahaniach zaakceptowali oni Bogdana jako męża ich córki.
Odbył się ślub i państwo młodzi zamieszkali w wynajętym i opłacanym przez Bogdana mieszkaniu w Kitchener. Kasia pracowała na pół etatu, a w czasie jej pracy opiekę nad synkiem sprawowała jej matka. Bogdan znalazł drugą pracę. Pracował na noc i na ranną zmianę. Wieczorami spał 4 – 5 godzin, a głównie odsypiał zaległości w weekendy.
Zwracał się kilkakrotnie do żony o pójście do urzędu imigracyjnego, celem wypełnienia dokumentów sponsorowania go. Miał świadomość, że przebywając nielegalnie w Kanadzie, naraża się na aresztowanie i wydalenie. Każda taka rozmowa kończyła się awanturą. Kasia bowiem twierdziła, że celem ożenienia się Bogdana z nią była możliwość uzyskania przez niego stałego pobytu w Kanadzie. Nawet kiedy zaszła w ciążę, nie zmieniła zdania. Na miesiąc przed rozwiązaniem wyprowadziła się do swoich rodziców.
Kiedy urodziła synka, Bogdan przyniósł jej kwiaty i 3500 dolarów na wyprawkę i koszty utrzymania dziecka. Pieniądze zostały przyjęte, ale on został nieomal wypchnięty przez żonę za drzwi. Mieszkał sam. Pracował i ciągle liczył, że żona się opamięta i wróci do ich wspólnego mieszkania, które umeblowali razem, ale wyłożył na to pieniądze Bogdan, bo zarobki Kasie były dość marne. Nie doczekał się.
Po miesiącu po urodzeniu się synka spotkał przypadkowo żonę na spacerze z dzieckiem. Podszedł do niej i spytał, jak synek ma na imię. Nie odpowiedziała mu. Wtedy próbował zajrzeć do wózka, aby zobaczyć synka. Został przez Kasię odepchnięty i zaczęła krzyczeć, że ją napastuje. Zwróciło to uwagę przechodniów. Bogdan poczuł się nieswojo. Wiedział, co mu może grozić, jeśli znajdzie się w pobliżu policjant. Powiedział tylko żonie, że idzie do urzędu miasta (który był w pobliżu), aby uzyskać wyciąg z aktu urodzenia dziecka, i będzie walczył o uzyskanie prawa widywania go.
Nie oglądając się za siebie, szybko oddalił się z miejsca scysji z żoną. W urzędzie miasta udał się do właściwego pokoju. Kiedy oczekiwał na swoją kolejkę, został poproszony o wyjście przez dwóch policjantów. Kiedy wyszedł z nimi na zewnątrz, to spotkał tam Kasię, która w gwałtowny sposób tłumaczyła policjantom, że ten jej mąż, z którym jest w separacji, ją napastuje w miejscach publicznych, śledzi ją i grozi. Powiedziała też im, że jest on w Kanadzie nielegalnie i że powinien być jak najszybciej wydalony. Policjanci po dokonaniu czynności sprawdzających odwieźli Bogdana do miejscowego więzienia, skąd na drugi dzień został przewieziony do torontońskiego aresztu imigracyjnego.
Bogdan zaczął analizować swoją sytuację. Zorientował się, że walka o pozostanie w Kanadzie, przy tak negatywnym stosunku do niego jego żony, nie ma sensu. Dowiedział się wcześniej od ojca pierwszego dziecka Kasi, że to ona zerwała z nim związek. Też miał on trudności z uzyskaniem od niej jakiejkolwiek informacji o dziecku. Nie dbała ona nawet o alimenty. Tej rozpieszczonej i egocentrycznej jedynaczce pomagali nadal jej rodzice.
W czasie jednej z rozmów z żoną, przed wybuchem konfliktu, ujawniła chęć wyjazdu z Bogdanem do Polski, celem stałego tam zamieszkania. Bogdan tłumaczył jej, że warunki ich życia w Polsce byłyby dużo trudniejsze. Bogdan miałby trudności z odzyskaniem poprzedniej pracy, a w Kanadzie wprawdzie nie pracował w swoim zawodzie, ale zarobki z dwóch prac dawały jego rodzinie możliwości życia na co najmniej średnim poziomie. Zamierzał kupić samochód. Ale wszystko to zostało pogrzebane przez Kasię. Jego żal do niej był tym większy, że kiedy już się pobrali, zmarł jego ojciec. Bogdan nie mógł polecieć na jego pogrzeb, bo nie miałby już tu powrotu. Uważał, że ważniejsze jest w tym momencie utrwalanie swojego związku małżeńskiego i zapewnienie rodzinie bytu. To głębokie z jego strony wyrzeczenie nie zostało w ogóle docenione przez żonę, która była zapatrzona tylko w swoje egoistyczne problemy.
Bogdan z aresztu szybko nawiązał kontakt ze stryjem-dziadkiem i jego synem, czyli swoim wujkiem. Ten ostatni z kolei nawiązał kontakt z oficerem imigracyjnym, który po analizie sytuacji Bogdana, zgodził się na wypuszczenie go z aresztu za kaucją w kwocie trzech tysięcy dolarów.
Równolegle Bogdan nawiązał kontakt z kolegą z czasów zamieszkiwania w London, ten był agentem w biurze podróży, który znalazł Bogdanowi możliwość przelotu do Polski za kwotę 230 dolarów. Skąd ta śmiesznie niska kwota? "Last minute", czyli wykup okazyjny wolnego miejsca w samolocie odlatującym do Europy za kilka dni. Bogdan polecił koledze, aby kupił mu ten bilet. To też stanowiło argument w rozmowie z oficerem imigracyjnym.
Na drugi dzień do aresztu imigracyjnego przybył wuj Bogdana, który wpłacił żądaną kaucję. Już po godzinie Bogdan był wolny. Miał kilka dni na "zlikwidowanie" swoich spraw. Musiał wymówić wynajem mieszkania, sprzedać czy rozdać meble i ruchomości, spakować się i być gotowym do odlotu.
Ten świetny kandydat na nowego imigranta w Kanadzie został pozbawiony szansy normalnego rozwoju w Kanadzie przez nieracjonalne postępowanie żony i matki ich wspólnego dziecka. Należało przypuszczać, że Bogdan, po zalegalizowaniu swojego pobytu w Kanadzie, szybko uzyskałby pracę zbliżoną do swoich umiejętności nabytych w Polsce. A może Kasia w końcu się opamięta? Może konieczność samotnego (nawet jeśli przy pomocy rodziców) wychowywania i utrzymania dwójki małych dzieci zmieni jej stosunek do człowieka, który był gotów nieść pomoc. A nade wszystko, jak twierdził Bogdan, oni się autentycznie kochali. Może to uczucie przezwycięży jakieś pokręcone ambicje Kasi, wykorzystującej swoją obecną przewagę nad Bogdanem, wobec posiadania przez nią obywatelstwa kanadyjskiego.
Aleksander Łoś
Toronto
Szkoły polskie w Grecji poza Atenami
Napisane przez Leszek Wątróbski
Polscy emigranci przybywający do Grecji nie zawsze osiedlali się w stolicy tego kraju. Wielu z nich zamieszkiwało poza Atenami lub kierowało się na wyspy. Dla ich dzieci, które nie mogły dojeżdżać raz w tygodniu do polskiej szkoły w Atenach, zaczęto organizować i otwierać filie stołecznej placówki.
Pierwsza taka filia powstała w roku 1999 w Salonikach. Dziś jest tam realizowany uzupełniający system nauczania. Lekcje odbywają się w piątki po południu, soboty i niedziele. Do szkoły podstawowej i gimnazjum uczęszcza niewielka liczba uczniów. Zapisy do tej szkoły prowadzone są od 1 marca do 20 kwietnia i odbywają się na takich samych zasadach jak w szkole w Atenach. Wymagany jest polski odpis aktu urodzenia, paszporty rodziców i dziecka, a także wypełniony kwestionariusz. Nie są to standardowe dokumenty wymagane w polskich szkołach, jednak rodzice robią wszystko, by ich pociechy poznawały polską historię, geografię i oczywiście język polski.
Od września 2006 roku funkcjonuje filia ateńskiej szkoły na małej malowniczej wyspie Santoryn – w jej stolicy Fira. Znajduje się tam katolicki kościół parafialny pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, w którym proboszcz, ks. Nikolas Kokalakis, udostępnił polskiej szkole dwie sale.
Powstanie filii na Santorynie było zainicjowane przez rodziców, którzy pragnęli zapewnić swoim dzieciom możliwość nauki języka i kultury ojczystej. Rodzice zabiegali o tę placówkę, dowiadywali się o warunki, które należałoby spełnić, by filia szkoły polskiej tam powstała. Rodzice kontaktowali się wreszcie z dyrekcją ateńskiej szkoły, a także z ambasadą RP. Efektem tych kontaktów była wizyta ówczesnej konsul RP Marzeny Krulak i ówczesnej dyrektor polskiej szkoły w Atenach Agnieszki Zalewskiej. Obydwie panie pozytywnie zaopiniowały postulaty rodziców. Nic już nie stało na przeszkodzie, by zacząć poszukiwania nauczycieli posiadających odpowiednie kwalifikacje i chcących zamieszkać na Santorynie. Rodzice zadbali o to, by sale lekcyjne były odmalowane, kolorowe i przytulne. Aby tak się stało, należało nie tylko pomalować pomieszczenia, ale także wymienić instalacje elektryczne, przystosować gniazdka, by móc podłączyć komputer, i zająć się wyposażeniem technicznym sal. We wrześniu sale były już gotowe, a nauczycielki zatrudnione.
Dużego wsparcia udzieliło Polakom miejscowe, greckie liceum. Podarowano szafy, tablice, ławki, krzesła, a więc wszystko to, co jest niezbędne, aby lekcje mogły się odbywać. Grecka społeczność na wyspie bardzo pozytywnie oceniła zaangażowanie Polaków w edukację swoich dzieci. Grecy byli pełni podziwu i bardzo chwalili polskich imigrantów. Na tej niewielkiej greckiej wyspie nadal funkcjonuje filia polskiej szkoły, co napawa naszych rodaków wielką dumą.
Filia polskiej szkoły na Santorynie jest szkołą nauczania uzupełniającego, czyli tak zwaną szkołą sobotnio-niedzielną. Każda z klas ma tam zajęcia raz w tygodniu, średnio wypada więc około pięciu godzin tygodniowo. Klasy młodsze mają po cztery godziny lekcyjne tygodniowo, klasy IV – godzin sześć, a klasy VI – pięć. Przedmioty w programie nauczania to: historia i język polski, a w klasach gimnazjalnych dodatkowo wiedza o społeczeństwie i geografia po jednej godzinie raz w miesiącu. Ponad dwadzieścioro dzieci z rodzin polskich i polsko-greckich, mieszkających na Santorynie, uczęszcza do filii polskiej szkoły.
Kierownikiem filii była, od chwili powstania szkoły, pani Edyta Łabęda, która jednocześnie uczyła klasy IV, VI szkoły podstawowej i dwie gimnazjalne. W tych ostatnich funkcjonowało nauczanie korespondencyjne polegające na tym, iż przez jednostkę macierzystą przesyłane są prace kontrolne. Zadaniem nauczyciela jest zaś przygotować ucznia do samodzielnego napisania tych prac. Z każdego przedmiotu wymaga się kilku opracowań – najwięcej z języka polskiego i historii. Oprócz prac w formie testów, uczniowie piszą także dodatkowe wypracowania.
Drugą nauczycielką jest Mariola Klatka. Pod jej opieką są młodsze klasy I-III, a także kilkoro uczniów mieszkających na Krecie. Na Kretę Mariola Klatka pływa raz w miesiącu, gdzie przez dwa kolejne dni prowadzi lekcje. To rozwiązanie jest zdecydowanie korzystniejsze niż samodzielne dopływanie dzieci z Krety na Santoryn. Prom z Krety na Santoryn odpływa o czwartej rano i trudno sobie wyobrazić dzieci, które wypływają do szkoły o tej właśnie godzinie.
Polscy imigranci zasiedlili nie tylko Santoryn i Kretę, ale także inne wyspy. Wiele rodzin zarówno polskich jak i mieszanych polsko-greckich mieszka na wyspie Paros i Naksos. Ich dzieci także, jak do niedawna dzieci z Santorynu, dojeżdżały na nauczanie uzupełniające do szkoły w Atenach. W niedalekiej przyszłości ma się to zmienić. Bliżej jest im na Santoryn niż do Pireusu, skąd do samej szkoły w Cholargosie jest jeszcze daleka droga. Połączenie promowe tych wysp z Santorynem jest dobre, są minimum dwa promy dziennie, więc byłaby możliwość, by dzieci przypływały rano do szkoły, a po południu promem wracały do domu. Filia na wyspie Santoryn posiada bibliotekę, której zbiory liczą 180 książek, głównie lektur szkolnych, brakuje jednak pomocy naukowych, szczególnie słowników i map, a także lektur wydanych na DVD.
Dzieci uczęszczające do tej szkoły reprezentują różny poziom znajomości języka polskiego. Często są to dzieci z rodzin polsko-greckich uczących się dopiero poprawnej mowy i pisowni. Dlatego nawet 10 latek ma problemy z czytaniem.
Oprócz funkcji szkoły placówka na Santorini jest także miejscem spotkań tamtejszej Polonii, organizowania wspólnych imprez czy świąt takich jak: andrzejki, bal karnawałowy, wigilia. Filia ma więc realne szanse stania się autentycznym centrum polonijnym – elementem jednoczącym Polonię na Cykladach.
Co wyjdzie z planów rozbudowy polskiej szkoły na Santorini pokaże najbliższy rok. Kryzys grecki wpływa bowiem na zmniejszającą się liczbę Polonii w tamtym regionie Europy.
Tekst i zdjęcia Leszek Wątróbski
Jubileusz, jakiego jeszcze nie było
Napisane przez Magdalena SzewczykFederacja Polek w Kanadzie – Zarząd Główny i ogniwa, zorganizowały 12 października 2012 w Domu SPK na Beverley St. w Toronto jubileusz dr Iwony Bogorya-Buczkowskiej z okazji 30-lecia rocznicy pracy społecznej dla Polonii i Kanady.
Przybyli honorowi goście – prezes ZG KPK Teresa Berezowska, poseł z okręgu Mississauga East-Cooksville Władysław Lizoń, konsul generalny RP Grzegorz Morawski, prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Maria Walicka, prezes Polsko-Kanadyjskiego Instytutu Badawczego Joanna Lustańska oraz reprezentanci świata biznesu – VP Rogers Communications Madeleine Ziniak, Director of Operations Nestle Canada Inc. Urszula Wydymus. Na uroczystości obecni byli również członkowie rodziny, znajomi oraz przedstawiciele ogniw Federacji Polek w Kanadzie. Ceremonię prowadziła znana artystka Małgorzata Maye, której asystował Bogdan Łabęcki. Dr Iwona Bogorya-Buczkowska, znana nam wszystkim jako prezes Federacji Polek w Kanadzie, otrzymała specjalne gratulacje od premiera Kanady Stefana Harpera oraz dyplom uznania od Władysława Lizonia. Władysław Lizoń podkreślił wieloletnią działalność pani Iwony w Kongresie oraz jej sukcesy zawodowe. Laurel Broten, minister edukacji i spraw kobiet, w swoim gratulacyjnym liście napisała: "Yvonne is a true role model and an inspiration for women and girls in Canada". Prezes ZG KPK Teresa Berezowska wręczyła dyplom uznania od Kongresu i zaznaczyła wagę działalności pani Iwony jako reprezentantki KPK w Canadian Ethnocultural Council. Konsul generalny RP Grzegorz Morawski wyraził swoje uznanie za "pracowicie przebytą drogę zawodową i życiową" oraz" wieloletni wysiłek i pracę na rzecz społeczności polskiej w Kanadzie". Wśród gratulacji wielokrotnie wymieniane były zasługi pani Iwony jako twórcy niezwykle ważnej wystawy – "Polish Spirit", która prezentuje osiągnięcia naszej społeczności w prowincji Ontario oraz nasz wkład w dziedzictwo kulturowe Kanady. Katarzyna Grandwilewska, pierwsza wiceprezes ZG Federacji Polek w Kanadzie, wręczyła pamiątkową tablicę z wyrazami uznania za jej niestrudzony wysiłek w pracy społecznej, umiejętności przewodzenia oraz motywacji innych. Niewątpliwie ciężka praca pani Iwony przyczyniła się do sukcesu organizacji.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8106#sigProId2ce2625122
W trakcie wieczoru Małgorzata Maye opowiadała o niezwykłym życiu i działalności Jubilatki w różnych dziedzinach. Dr Iwona Bogorya-Buczkowska zrobiła doktorat z literatury angielskiej na York University, a potem drugi – z zarządzania, w USA. Jednocześnie z mężem Piotrem wychowała dwoje dzieci, Julię i Krzysztofa, którzy również ukończyli studia w dziedzinie zarządzania na University of Western Ontario w London. Ponadto pani Iwona prowadziła seminaria dla kobiet i wykładała na uniwersytecie, była dziekanem i wiceprezesem prywatnej uczelni Canadian School of Management. Jest również autorką wielu artykułów w prasie zawodowej. Jako prezes Stowarzyszenia Naukowego – Canadian Society for Comparative Study of Civilizations – całe życie działała nad poparciem wielokulturowości w Kanadzie. Przez 12 lat pracowała w zarządzie KPK, z tego 6 lat jako pierwszy wiceprezes. Jeździła po świecie, konsultując w dziedzinie zarządzania w Afryce, Azji i Polsce. Od 20 lat Iwona Bogorya pracuje w rządzie prowincyjnym Ontario. Jedną z jej największych zasług był projekt przy współpracy KPK (Okręg Toronto) – "Education and Training Programs for Poland", dzięki któremu pozyskano fundusze od rządu federalnego na wysłanie do Polski 500 nauczycieli języka angielskiego wraz z pomocami metodycznymi, komputerami i podręcznikami. Projekt ten został wyróżniony przez Prezydenta RP jako jeden z najlepszych projektów międzynarodowych w Polsce.
Dr Iwona Bogorya-Buczkowska była niezwykle wzruszona i podziękowała wszystkim obecnym za współpracę słowami: "każdy z was przyczynił się w jakiś sposób do mojego sukcesu". Podziękowała szczególnie mężowi Piotrowi: "zasłużył na złoty medal za swoją cierpliwość, pomoc i poparcie" oraz dzieciom: "wasza miłość i zrozumienie to największe osiągnięcie w moim życiu". Specjalne podziękowania przekazała organizatorkom wieczoru: Irenie Kremblewskiej, Katarzynie Grandwilewskiej, Edycie Tobiasz, Marzenie Walkowiak i Małgorzacie Maye: "praca społeczna może być często niewdzięczna, ale w takich chwilach jest miło usłyszeć trochę słów uznania. Przez życzliwość i współpracę budujemy silną organizację, a zarazem wzmacniamy obecność naszej grupy społecznej w Kanadzie. Przyszłość Polonii jest we współpracy między organizacjami i w tym, że powinniśmy wychodzić poza obręb naszej grupy społecznej i przekazywać nasze osiągnięcia". Pani Iwona podziękowała również koleżance Ewie Szoździe, która z dużym oddaniem koordynowała wspomniane projekty: "Education and Training for Poland", "Youth Internships" oraz "Polish Spirit".
Ten niezwykły wieczór przeplatany pięknymi występami młodych artystów, pełen był płynących z serca podziękowań i wyrazów uznania dla Jubilatki. Maria Nowotarska, mówiąc o zasługach pani Iwony, która była przez parę lat prezesem Towarzystwa Muzycznego, podkreśliła jej szczere zainteresowanie teatrem i pomoc w rozwiązywania różnych problemów.
Małgorzata Maye podziękowała za pomoc i poparcie w rozwoju jej akcji poświęconych zbieraniu funduszy na leczenie epilepsji. Zaznaczyła, że zamiłowanie pani Iwony do kultury polskiej wywodzi się z faktu, że pochodzi ona z rodziny znanego polskiego malarza Wincentego Wodzinowskiego. Bogdan Łabęcki wspomniał, że właśnie 30 lat temu poznał się z panią Iwoną przy okazji przylotu Piwnicy pod Baranami z Piotrem Skrzyneckim i jak oboje współpracowali, przyjmując artystów Piwnicy, a potem wspólnie w Towarzystwie Muzycznym w Toronto.
W części artystycznej Małgorzata Maye wzruszała pięknym wykonaniem piosenki – "La vie en rose" z repertuaru Edith Piaf, a także wykonaną wspólnie z Bogdanem Łabęckim piosenkę "Kiedy znów zakwitną białe bzy". Podczas wieczoru można było usłyszeć piękną grę na gitarze w wykonaniu laureata jednego z Koncertów Młodych Talentów – Adama Filabera, oraz piosenki niezwykle utalentowanej 11-letniej Adriany Serra, która podbila serca widowni nie tylko swoim głosem, ale także wspaniałą sztuką sceniczną. Wanda Bogusz z Koła Pań "Nadzieja" sprawiła pani Iwonie dużą niespodziankę, odczytując wiersz napisany na jej cześć.
Jubileusz pani dr Iwony Bogorya-Buczkowskiej był niezwykłą szansą dla wielu z nas nie tylko na podziękowanie jej za pracę charytatywną oraz docenienie jej licznych sukcesów, ale również na uświadomienie sobie, jakich wspaniałych ludzi mamy w naszej Polonii kanadyjskiej. Dla mnie i mam nadzieję dla wielu pani Iwona jest wzorem do naśladowania.
Magdalena Szewczyk
Federacja Polek w Kanadzie o.13
Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 43/2012
Napisane przez Katarzyna Nowosielska-Augustyniak/Andrzej KumorSąd Najwyższy stanął po stronie Teda Opitza
Toronto Poseł konserwatywny polskiego pochodzenia, Ted Opitz – utrzymał mandat poselski w okręgu Etobicoke Centre; nie odbędą się tam wybory uzupełniające.
W czwartek rano Sąd Najwyższy uznał, że błędy proceduralne podczas głosowania w okręgu nie były na tyle istotne, by trzeba było unieważniać wynik wyborów, które Opitz wygrał 26 głosami przewagi nad Borysem Wrzesnewskim – wcześniejszym długoletnim reprezentantem tego okręgu, znanym w środowisku ukraińskim i polonijnym właścicielem Future Bakery.
Wrzesnewskyj wskazywał na błędy proceduralne i inne nieprawidłowości, jakie miały miejsce w trakcie głosowania.
Wcześniej sąd Ontario uznał, że wybory powinny być powtórzone, jednak tę decyzję zaskarżył do Sądu Najwyższego Ted Opitz.
Natychmiast po ogłoszeniu wyroku sądu Opitz wydał oświadczenie, w którym dziękował za starannie wyważoną decyzję.
Mimo przegranej, Wrzesnewskyj powiedział w Ottawie, że to dzięki jego działaniom najbliższe wybory będą lepiej pilnowane, na tym polega jego zwycięstwo.
Teresa - Jakich sąsiadów Pani lubi, koło kogo chciałaby Pani tutaj mieszkać w Mississaudze czy w Toronto, a kogo Pani unika?
- Tak naprawdę, szczerze?
- Szczerze!
- Koło kogokolwiek, kto przyjechał z Europy, dlatego że jest wystarczająco bliska kultura i łatwiej się jest dogadać, ale nie mam problemu mieszkać obok kogokolwiek, kto normalnie tu żyje, pracuje, szanuje nasze prawa - nie mam zupełnie problemu.
- Gdy Pani wybiera dom, mieszkanie, to raczej obok ludzi z kultury europejskiej?
- To na pewno wybrałabym w pierwszej kolejności.
Naranowicz - Gdy Pan wybiera miejsce zamieszkania, zwraca Pan uwagę na sąsiadów, koło kogo chciałby Pan mieszkać, a kogo Pan unika?
- Ja mam paskudnego sąsiada. On jest zdaje się z Syrii. Taki dość agresywny.
- Gdyby się Pan przeprowadzał, to raczej wśród ludzi z Europy, czy też jest to Panu obojętne?
- Mnie to jest obojętny, tylko to, czego u mojego sąsiada nie lubię, to że stawia płoty na mojej działce, zawala śmieciami z mojej strony. Na ulicy, na której mieszkam, nie można prowadzić interesów, a on otworzył warsztat naprawczy.
- No, ale ludzie są ludźmi, raz Pan trafi na dobrego człowieka, innym razem nie.
- Pozostałych sąsiadów mam dobrych, jestem z nich zadowolony.
Maria Nowakowska - Zwraca Pani uwagę na sąsiedztwo, gdzie Pani się osiedla, czy wybiera Pani sąsiadów?
- Myślę, że chyba każdy zwraca uwagę na to, gdzie mieszka.
- Koło kogo chciałaby Pani mieszkać, a koło kogo nie?
- Najbardziej ma dla mnie znaczenie grzeczność ludzi, wzajemne miłe kontakty sąsiedzkie, chociaż niezbyt bliskie. Przede wszystkim spokój, jakaś kultura, to jest najważniejsze. Choć czasami nie ma się wpływu na pewne rzeczy.
- Mamy dzielnice, gdzie mieszka więcej imigrantów, czy Pani to przeszkadza, gdy obok mieszkają nowi imigranci z Azji czy Afryki?
- Szczerze powiem tak, że gdybyśmy się dłużej znali to odpowiedziałabym inaczej - myślą, że się rozumiemy.
- Powinna Pani pracować w dyplomacji!
- A że nie rozmawiamy prywatnie, to powiem, że jest OK, gdy ludzie są ludźmi, potrafią się zachować, liczą się z innymi, mają szacunek dla drugiego człowieka...
Ania - Czy zwraca Pani uwagę na sąsiedztwo, gdzie Pani mieszka, wybiera Pani miejsce ze względu na sąsiadów?
- Mieszkam już w tym samym miejscu 15 lat. Z sąsiadami nigdy nie mam żadnych problemów, obojętne kto to jest.
- Nie przeszkadza Pani, gdy to są nowi imigranci?
- Nic z tych rzeczy; Chińczyk obok mnie mieszka, jest taki fajny człowiek, Ukraińcy i Polacy - nie mam problemu i oni ze mną też nie mają.
- Gdyby Pani zmieniała miejsce zamieszkania, to nie gra roli czy mieszkają tam Chińczycy, czy Hindusi?
- No wie pan, na pewno wolałabym mieszkać wśród... - bo tam u mnie więcej jest białych. Z Hindusami i z Murzynami raczej bym nie chciała, nie dlatego, że jestem jakąś rasistką, ale jakoś nie chciałabym po prostu. Toleruję wszystkich, aby był porządny człowiek.
Grzegorz Braun z wizytą w Toronto !
Redakcja "Tajnych kompletów" zaprasza
na spotkania z p. Grzegorzem Braunem.
Kolejna okazja wysluchania komentarzy znanego i cenionego reżysera dokumentalisty,
zadawania własnych pytań, oraz zapoznania się z fragmentami najnowszego filmu
"Transformacja - od Lenina do Putina"
28 października, niedziela, godz. 13.30 sala parafialna kościoła Chrystusa Krola w Toronto,
godz. 18.00 kawiarnia Centrum Kultury Polskiej w Mississudze.
Wstęp wolne datki.
Redakcja "Tajnych kompletow".
Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 4
Napisane przez Zbigniew Turkiewicz
Gdynia, 8 lipca 2012 roku
Nic nie mogło sprawić mi większej radości niż wiadomość, że w Polsce ogłoszono rok 2012 Rokiem Wagnera. Pękała jakaś niewidoczna zasłona, przez którą pamięć o Nim nie mogła się przebić. Władysław Wagner był pierwszym Polakiem, który opłynął świat pod żaglami i pod polską banderą, dokonał tego w latach 1932–39. To wszyscy wiedzą. A jeżeli nie wszyscy, to pora, abyśmy poinformowaliśmy o tym całą Polskę.
Był harcerzem, drużynowym Morskiej Drużyny Harcerskiej im. Króla Jana III Sobieskiego w Gdyni. Był pierwszym skautem, który dokonał takiego wyczynu, za co został wyróżniony nadzwyczajnym, niemalże królewskim przywitaniem na Światowym Jamboree w Szkocji, w lipcu 1939 roku.
I miał pecha: wojna zagłuszyła jego sukces. Nie dotarł do Gdyni. Pozostał w Anglii, a po wojnie nikomu w Polsce nie zależało na spopularyzowaniu jego wyczynu: był przedwojennym harcerzem i bohaterem tamtych czasów, o których PRL-owska propaganda wydawała tylko złe opinie. W tym przypadku przez wiele lat milczała, a kiedy coraz głośniej robiło się o jego wyczynie, spopularyzowano oszczerstwo, które wprowadziło spore zamieszanie, do dziś wracające w nieprzychylnych Wagnerowi środowiskach. Niestety, tu też odzywa się polskie piekiełko. Ktoś wysunął się ponad przeciętność.
Po niewątpliwym sukcesie naszego, polonijnego żeglarstwa, jakim było zorganizowanie uroczystości "Wagner Sailing Rally 2012" na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, czekaliśmy na sygnał z Polski.
To było bardzo ważne, żeby uroczystość odbyła się 8 lipca, i to dokładnie w miejscu, w którym rozpoczął się rejs Wagnera. Koordynatorem dalszego ciągu uroczystości Roku Wagnera nadal był kpt. Jerzy Knabe, komandor Yacht Club of Poland w Londynie, członek Bractwa Wybrzeża. Program, który nadszedł w maju, zapowiadał kilka wydarzeń, ale najbardziej symboliczne miało kończyć uroczystości w Gdyni: to pożegnanie "Zjawy IV" odpływającej w rejs bałtycki "Podług słońca i gwiazd", kończący się w Great Yarmouth, tam gdzie rejs "Zjawy III" przerwała wojna. I stamtąd symbolicznie zakończyć ten rejs.
Lepiej nie można było tego wymyślić...
Bo to właśnie...
...Wieczorem 8 lipca 1932 roku, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych, ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz.
Była tam Ela – siostra Rudolfa Korniowskiego, był Wiesiek Szczepkowski, bliski kolega Władka, był Czesław Zabrodzki, przyjaciel Władka i przyboczny z drużyny harcerskiej, był Gerard Knoff – szkolny kolega Władka, Pomorzanin, który też zawsze marzył o wyprawie w morze; był też brat Władka – Janek.
Oddali cumy, aby w morze wejść przed ciemnością.
Wiatru było niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA" i poniżej: "Gdynia".
Cała sceneria miała się powtórzyć. Po osiemdziesięciu latach.
Od Andrzeja Radomińskiego z Bractwa Wybrzeża nadeszła prośba o pilne przysłanie na "Zjawę IV" co najmniej 300 egzemplarzy angielskiej wersji mojej broszurki, tejże samej, która była jedyną opowieścią o Wagnerze prezentowaną na WSR 2012; potrzebna była do popularyzacji Wagnera w poszczególnych portach, a miało ich być, po drodze do Great Yarmouth, osiemnaście. Pomyślałem, że sam dowiozę, bo czasu na przesyłkę pocztową już nie było.
Wieczorem 7 lipca zobaczyłem "Zjawę IV", cumującą w pobliżu gdańskiego Żurawia. Nazajutrz miała poprowadzić paradę jachtów do Gdyni. Kapitan, Piotr Cichy, ma 23 lata i... wieloletni staż na żaglowcach. Jak to jest możliwe? Ano – możliwe. Od piątego roku życia pływał na żaglowcach, których kapitanem był jego ojciec. Pewnie dowodził nimi najpierw dla zabawy, ale kiedy osiągnął osiemnasty rok życia, miał już wystarczający morski staż na stanowiskach oficerskich i pozdawane egzaminy. Przez jakiś czas był najmłodszym polskim kapitanem żaglowców, teraz – twierdzi – są już młodsi od niego. Pogadaliśmy chwilę, nagrałem krótki z nim wywiad (kiedyś sprzedam go za ciężkie pieniądze) i umówiliśmy się na dwa kolejne spotkania: jutrzejsze w Gdyni i na początku września w Great Yarmouth. Nie podejrzewałem, że tych spotkań będzie znacznie więcej.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8106#sigProIde4dc7281de
8 lipca 2012 roku, niedziela, godzina 10:00
O dziesiątej rano gromadzi nas w kościele Ludzi Morza – Msza Święta w intencji Władysława Wagnera.
W pierwszej ławce współautorzy uroczystości na BVI – WSR 2012: kapitanowie: Jurek Knabe i Andrzej Piotrowski i ja – tuż za nimi. We mszy uczestniczą harcerze z komendantem CWM ZHP hm.Tomaszem Maracewiczem, członkowie Bractwa Wybrzeża z kpt. Andrzejem Radomińskim, pełniącym w Bractwie funkcję Mayordomus Mesy Kaprów Polskich; marynarze, rodzina Wagnera, wielu ludzi, którzy wiedzieli o intencji mszy. Odprawiał ją ks. Edward Pracz, kapelan Ludzi Morza oraz proboszcz i wikary. W homilii ksiądz Edward mówi o Wagnerze, o jego wielkim przedsięwzięciu i chrześcijańskim obowiązku wyznaczania wielkich i trudnych celów.
Po mszy zapraszają nas na plebanię, będzie kawa i natychmiast rusza dyskusja: jak to się stało, że Wagner musiał czekać tak długo na przypomnienie. Zwalamy na komunistów. Najprościej. Bo nie na konkretnych ludzi, którym zadziwiająco Wagner bardzo przeszkadzał.
A swoją drogą warto chyba dzisiaj zadać to pytanie: co się właściwie stało, że nagle bariera pękła, że o Wagnerze głośno. Stawia nam to pytanie Mabel Wagner, wdowa po Władysławie. Dlaczego tyle lat Władek żył w zapomnieniu. Bez trudu przypomina nazwiska tych, którzy go odwiedzili: kpt. Zdzisław Pieńkawa, kpt. Jerzy Tarasiewicz, kpt. Andrzej Piotrowski i David Walsh, załogant ze "Zjawy III". Odwiedził go też brat, Janek, który w czasach "odwilży październikowej" otrzymał paszport i pobył u brata prawie rok, ale po powrocie otrzymał zakaz chwalenia się wyczynem brata. Potem, po śmierci Władysława Wagnera nikt nie interesował się losem jego rodziny. Jeszcze rok temu, gdy dość głośno przygotowywaliśmy uroczystość na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, pisaliśmy wszędzie, gdzie należało: do Komendy Głównej ZHP, do Polskiego Związku Żeglarskiego, do Sejmu, do biura premiera, do prezydenta. Figę kogokolwiek to interesowało. Bardzo wątpiliśmy, czy dojdzie do upamiętnienia miejsca i daty.
A jednak – udało się! Niewątpliwa to zasługa Braci Wybrzeża: kapitanów Jurka Knabe i Andrzeja Radomińskiego oraz komendanta CWM hm.Tomka Maracewicza. I, zapewne, wielu innych osób, które uwierzyły, że warto.
Na cmentarzu Witomino
Około pierwszej dotarliśmy wszyscy, organizatorzy, harcerze, żeglarze, na cmentarz Witomino.
Nasi Wielcy Ludzie Morza, o niektórych już zapomniano. Ze wzruszeniem odwiedzam grób kapitana Borcharda. To jego książki zawiodły mnie na morze.
Zgodnie z ostatnią wolą prochy Władysława Wagnera dotarły tutaj w październiku 1992 roku, w miesiąc po śmierci. Zmarł na Florydzie, w Winter Park niedaleko Orlando, ale do Polski w końcu powrócił. Są tu we trzech: dwaj bracia Władek i Janek oraz ich ojciec, Walerian. Kładziemy kwiaty, wieńce... Ktoś położył wiersz:
ZJAWY
Wykwitły z marzeń, a postać przybrały
Żeglarza trudem własnym
Marzeniem, wolą i sercem nieciasnym,
Co wzięły to mu oddały.
Ta pierwsza z Gdyni, tam gdzie sztorm się rodzi
Dała mu pewność siebie
Gdy słońce, księżyc i gwiazdy na niebie
Pomogły mu kłaść kurs łodzi.
Druga, z Panamy, przy sztormach i wietrze,
Dała mu doświadczenie,
Instynkt żeglarski, Jana z Kolna tchnienie,
Siłę pewności, że dotrze.
Trzecia, z Ecuador, poczęta w zachwycie,
Dała mu sen niewyśniony;
Prawie u celu – ten niedościgniony
Pozostał na całe życie.
Ahoy, żeglarzu! Cel w porcie, bezpiecznie,
Bo w twoim sercu zawarty;
A wiatr... przewieje; sztorm będzie odparty
...Polska i Naród są wiecznie.
Brak podpisu, nie wiemy, czyj to wiersz, ale to na pewno żeglarza.
W Centrum Wychowania Morskiego – ZHP, Gdynia
O szesnastej meldujemy się w Centrum Wychowania Morskiego Związku Harcerstwa Polskiego w Gdyni, dokładnie naprzeciw "Daru Pomorza", ale wejściem zwrócone w stronę Basenu Generała Mariusza Zaruskiego.
Powoli gromadzi się spory tłumek, wiele żeglarskich znakomitości, wystrojeni w fantazyjne kapelusze członkowie Bractwa Wybrzeża, harcerze z ZHP z druhną Naczelniczką, no i kilku nas z emigracji, którzy to wszystko ruszyli na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, a więc: pan Prezydent Karaibskiej Republiki Żeglarskiej kpt. Andrzej Piotrowski z Chicago, jest kapitan Jerzy Knabe z Londynu, komandor "Wagner Sailing Rally 2012" na Trellis Bay, pojawia się kapitan Jan Zamorski z Toronto, autor znakomitej książki o niezwykłym polskim żeglarzu – Ludomirze Mączce. Rozlega się wystrzał armatni. Harcerska załoga "Zjawy IV" sprawnie cumuje tuż przy Centrum. Zaczynamy.
Ceremoniał żeglarski jest przy każdej okazji podobny: podniesienie flag, dzwon, komendy. Uroczystość prowadzą komendant CWM, hm.Tomasz Maracewicz oraz kpt. Andrzej Radomiński. W imieniu Yacht Club of Poland z Londynu przemawia kpt. Jerzy Knabe, potem o spotkaniach z kpt. Władysławem Wagnerem opowiedział kpt. Andrzej Piotrowski. Tablicę odsłonili wspólnie naczelniczka ZHP i przedstawiciel Bractwa Wybrzeża. Wykuta w brązie płaskorzeźba przedstawia Władysława Wagnera w harcerskim mundurze na tle morskich fal i napis:
Tu 80 lat temu rozpoczął rejs
na jachcie ZJAWA
WŁADYSŁAW WAGNER
Harcerz i pierwszy Polak,
który opłynął świat pod żaglami
i podpis: Polscy Harcerze,
Żeglarze i Bracia Wybrzeża,
Gdynia 8 lipca 2012
Ksiądz Edward Pracz w towarzystwie proboszcza parafii Ludzi Morza poświęcił tablicę. Wiele mistycyzmu jest w żeglarstwie, w morzu, wcale nie jest trudno znaleźć tu metaforę do życia, do różnych spraw codziennych, ale też do trudów, do zmagań i do... ostateczności. Modlitwy żeglarskie są bardzo piękne i każdy z żeglarzy wie, jak blisko jest do Boga w morskich przestworzach, tam wszystko jest w Jego rękach.
Pożegnanie "Zjawy IV"
A więc i pożegnanie odchodzącej w rejs "Zjawy IV" nie może się obyć bez modlitwy i wyświęcenia nowej harcerskiej bandery, pod którą ten jacht powędruje w wielce symboliczny rejs "Podług słońca i gwiazd" – to tytuł pierwszej książki Władysława Wagnera, którą napisał w drodze, a wydano ją w Polsce w 1934 roku. Jest to również tytuł jedynej jego książki wydanej w Stanach w 1962 roku, w której Wagner opowiedział o całym rejsie, od 8 lipca 1932 roku do września 1939 roku; oryginalny tytuł: "By the Sun and Stars".
"Wieczorem 8 lipca 1932 roku, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz."
I oto jest znowu 8 lipca, wieczór, rok 2012.
Wiatru niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA IV" i poniżej: "Gdynia".
Zbigniew Turkiewicz