Zdaniem ekonomistów, jednym z ważniejszych czynników ograniczających zatrudnienie i wzrost płac, a w ogóle – rozwój gospodarki, są cła. Czasem przypominamy sobie, iż żyjemy w kraju o wysokich barierach celnych – gdy na przykład stwierdzimy z zaskoczeniem, iż jakiś produkt kupiony w sklepie o 50 km na południe, za amerykańską granicą, kosztuje dwie trzecie tego, co w pobliskim kanadyjskim punkcie sprzedaży detalicznej. Na co dzień jednak mało nas obchodzi wysokość ceł nakładanych na import zagranicznych artykułów konsumpcyjnych i półproduktów. A jest ona istotnym elementem kształtującym poziom cen, jakie co dzień przychodzi nam płacić.
Niedawny komunikat ministra finansów Kanady Jima Flaherty'ego szczycił się redukcją kilku barier celnych, co – jak stwierdzono w piśmie – ma obniżyć koszty produkcji między innymi dla producentów karetek pogotowia. W sumie, kosztem nieco ponad 1,7 miliona dolarów rocznie, obniżono cła o 4 do 14 procent nakładane na pięć asortymentów. Od 2009 roku rząd premiera Harpera obniżył w sumie cła nakładane na importerów niemal 1800 pozycji asortymentowych. Bić brawo?
Powoli, spokojnie. Obniżenie ceł na olej palmowy ograniczy wpływy Ottawy o 888 tysięcy dolarów. Tymczasem, nadal pozostaje w mocy – na przykład – cło na import koszul męskich i chłopięcych o wartości 42 miliony dolarów rocznie. Albo na określone rodzaje obuwia skórzanego i gumowego. Wartość – 156 milionów dolarów. Oraz cło na sweterki – 179 milionów dolarów rocznie. A na import dla przemysłu motoryzacyjnego? Skromne 542 miliony dolarów każdego roku.
W sumie cła nakładane na importerów tysięcy artykułów dają Ottawie co roku ponad 4 miliardy dolarów dochodu. Efekt? Jasny do przewidzenia. Jeśli sweterek zostanie wyprodukowany w Kanadzie – jego cena może wahać się w sklepie w granicach 20 dolarów. Taki sam sweterek wyprodukowany – dajmy na to – w Indonezji i sprowadzony do kanadyjskiego sklepu musi kosztować dwa razy drożej, bo jego cenę podnosi nie tylko koszt transportu i honorarium pośredników, ale i cło.
Przeciętna wartość cła na produkty importowane do Kanady to aż 17 proc. Innymi słowy – o tyle są droższe artykuły pochodzenia zagranicznego w porównaniu do produkcji krajowej.
Jak tu się dziwić, że Kanadyjczycy uwielbiają przekraczać granicę z USA w ramach wycieczek zakupowych. Mniejsza o atrakcje Nowego Jorku, Waszyngtonu czy Las Vegas. Dobrze zorganizowana wyprawa na zakupy może przynieść oszczędności rzędu kilkuset dolarów. Nawet po uwzględnieniu kosztów przejazdu. Wszak benzyna w USA także jest tańsza.
I w tym miejscu należy zastanowić się, na czym nam bardziej zależy: na niższych cenach artykułów w sąsiednim sklepie, czy też na tym, by administracja w Ottawie dysponowała odpowiednim zasobem gotówki, by spieszyć z pomocą chorym, wyrzuconym z pracy, emerytom. By stać nas wszystkich razem było na zapewnienie mieszkańcom kraju owej "siatki bezpieczeństwa", która chroni nas w razie czego przed finansową katastrofą.
To prawda, że każdego roku Ottawa zgarnia ponad 102 miliony dolarów od importerów opon samochodowych. Ale pieniędzy tych nie przejada premier Harper i jego ministrowie. Wracają one do konsumenta chociażby w postaci napraw szos i autostrad, po których jeżdżą owe opony. Bo jedynej w kraju płatnej autostrady 407 nikt nie lubi i w miarę możliwości nikt nie używa.