Mimo tego, że w zeszły piątek (11 maja) znowu sypnęło śniegiem i że ziemię pokryła kolejna 30-centymetrowa warstwa "białego puchu", nikt nie wątpi, że "wiosna" już blisko. O ile w ogóle można mówić o wiośnie. Pewnie ni stąd, ni zowąd przyjdzie fala upałów. W rzeczy samej, można tu w jednym tygodniu doznać odmrożeń i spalić się słońcem. Póki co łatwiej jednak o odmrożenia niż o opaleniznę.
Najlepszym jednak dowodem na to, że już po zimie (a przynajmniej powinno już po niej być), jest to, że obudziły się misie. Buszują głodne po lesie i zaczynają się schodzić do wioski. Nie dalej jak wczoraj psy ujadały jak wściekłe przez pół nocy, a rano natknąłem się na truchło martwego niedźwiedzia.
Podobnie jak rok temu ogarnął mnie smutek – szkoda zwierza! Inaczej jednak niż rok temu, gdy byłem przekonany, że do wioski zwabiła je zwykła ludzka głupota (śmietnisko położone tuż przy rezerwacie i lenistwo miejscowych, którym przez ponad dwa miesiące nie chciało się wywozić śmieci ze szkolnego kontenera), w tym przypadku widzę, że jest inaczej. Tegoroczny rezerwat ma wysypisko śmieci oddalone od wioski o dobrych 10 kilometrów, a i miejscowi wydają się jakby bardziej dbać o otoczenie. Sprzed sklepów od czasu do czasu znikają śmieci, teren wokół szkoły jest posprzątany przynajmniej raz na miesiąc, widziałem też ludzi krzątających się wkoło swoich domów, zbierających śmieci – coś co prawie nigdy nie miało miejsca w poprzednim rezerwacie.
Mój poprzedni rezerwat (Gull Bay) stale trafia na łamy lokalnych (północnych) gazet z jakąś nową sensacją. Ostatnio nowy wódz skontrolował osiem "domów", których budowę zainicjował poprzedni wódz. Okazuje się, że za 900.000 dolarów wybudowano jedynie niewykończone baraki – niepodpięte ani do instalacji elektrycznej, ani do kanalizacji, bez porządnych fundamentów, za to na podmokłym gruncie. Ot, baraki na wbitych w ziemię two-by-fourach, z których większość już jest pochylona i poprzekrzywiana. Poprzedni wódz jakby pod ziemię się zapadł i nie odpowiada ani na telefony, ani na e-maile, ale za to włamano się do siedziby plemienia, by... zostawić w niej parę pudeł z dokumentacją finansową z ostatniego roku. Cyrk na kółkach.
Mój pierwszy rezerwat (Wunnumin Lake) przeżywa problemy innego rodzaju. W minioną środę nad ranem spalił się tam dom, a w nim dwie małe dziewczynki: pięciolatka i jednoroczne dziecko. Wraz z nimi spłonęła ich dwudziestojednoletnia ciocia, która opiekowała się dziećmi pod nieobecność matki. Pożar wybuchł około 9 rano, gdy wielu z miejscowych wybierało się do pracy – zamiast tego pośpieszyli oni na ratunek. Nie mogli jednak dostać się do środka – na ich przeszkodzie stanęły płomienie. Indianie, w tym matka dziewczynek, stali bezradnie, patrząc na płonący dom. Z jego wnętrza dobiegały ich krzyki i płacz dzieci. Ta koszmarna tragedia wstrząsnęła całą społecznością.
We mnie budzi gniew i mnóstwo "niewygodnych" pytań. Zadawanie ich owocuje jedynie brakiem odpowiedzi, niechęcią miejscowych i posądzeniami o brak wrażliwości w stosunku do ofiar. Trudno jednak się im oprzeć. Dlaczego w wiosce, w której z jednego końca na drugi idzie się 15 minut, wóz strażacki dociera na miejsce po czasie prawie dwukrotnie dłuższym? Dlaczego prawie każdy mieszkaniec wioski, w której większość domów jest ocieplana przez piece na drewno, posiada drogi elektroniczny gadżet (iPad, iPhone, tablet, xbox, etc.), za to prawie nikt nie ma w domu gaśnic? Dlaczego nie ma tam czujników dymu / czadu / ciepła? Sprinklerów? I tak dalej.
Jutro (w środę) do Wunnumin ma przylecieć ponad 12 samolotów (zwykle przylatują tam dwa na dzień). Członkowie społeczności organizują czuwania modlitewne, spotkania z terapeutami, wspólnotowe kolacje etc. dla bliższych i dalszych członków rodzin ofiar pożaru. Póki co zamknięto szkołę, urząd rady plemienia, przychodnię, żłobek i przedszkole, sklep – by oddać cześć ofiarom. Wszystko to wspaniałe i budujące. Nie mogę się jednak oprzeć myśli, że gdyby przynajmniej cząstkę tego zachodu poświęcono prewencji – ta tragedia mogłaby się wcale nie wydarzyć.
Wracając do mojego rezerwatu – sytuacja wygląda nieco inaczej. Widać tu więcej zapobiegliwości. Na przykład w domostwach nauczycieli pojawiły się niedawno gaśnice. Wszyscy pracownicy szkoły (tak nauczyciele, jak i sprzątaczki, dozorcy etc.) przeszli obowiązkowe szkolenie pierwszej pomocy, masażu serca i sztucznego oddychania. Mimo to stale napotykam sytuacje, które wprawiają mnie w osłupienie. Idę sobie na przykład do sklepu wąską, wyboistą, glinianą drogą bez pobocza, a półciężarówki pędzą na złamanie karku. Do czego się tu śpieszyć? Przychodzę w końcu do sklepu i widzę, że jedno jedyne wejście zawalone jest kartonowymi pudłami... Wystarczy niedopałek papierosa niedbale (lub celowo) rzucony na tę stertę kartonu, a sklep zamieni się w płonące piekło będące pułapką bez wyjścia.
Chociaż wątpię, by to było przyczyną niedawnego pożaru w Wunnumin, celowe podpalenia nie są w rezerwatach rzadkością. Trzy lata temu pisałem o tym, jak młodzież z Wunnumin podpaliła swoje "Centrum Młodzieżowe" – pewnie z nudów i świadomości braku jakichś poważniejszych konsekwencji. Jedna z moich znajomych podpaliła w zeszłym roku dom swojej matki (matka spała z tyłu). Kobieta cudem ocalała, budząc się i wybiegając z domu zanim zdążyła zaczadzieć. Podobnie rzecz miała się w przypadku jednej z moich znajomych nauczycielek – dzieciaki podpaliły przed jej drzwiami wejściowymi wór na śmieci. W przypadku gdyby zajęła się od niego drewniana konstrukcja domu – dziewczyna miałaby odciętą jedyną drogę ucieczki.
Od dwóch lat dziewczyna domaga się gaśnicy i toporka strażackiego, ale administracja rezerwatu pozostaje głucha na jej prośby i groźby. Nawet w moim obecnym rezerwacie, który wydaje się dużo bardziej zorganizowany i uporządkowany niż poprzednie, znajduję ślady podobnych zachowań.
Osmalone belki świadczą o tym, że ktoś próbował "dla hecy" podpalić plac zabaw. W lesie znajduję osmalone drzewa itd. Dość jednak o tym.
Na zakończenie: od dłuższego czasu słyszę o przygotowaniach do 21 czerwca, który to dzień jest obchodzony w Kanadzie jako "National Aboriginal Day" (Narodowy Dzień Rdzennych Mieszkańców). Zwykle wygląda to w rezerwatach tak, że jest potańcówka, festa, jakieś gry i zabawy dla dzieci, no i każdy Indianin dostaje swoje cztery dolary (tyle przysługuje Indianom rocznie na mocy traktatów). W tym roku mój rezerwat postanowił uczcić 21 czerwca inaczej: żeby przeciwdziałać rasizmowi i negatywnym opiniom na temat życia Indian w rezerwatach, miejscowi postanowili zaprosić grupę 25 młodych osób spoza rezerwatu do przyjazdu i zamieszkania tu na tydzień. Zgodnie z powiedzeniem: "Chcesz mnie zrozumieć?
Wędruj jedeń dzień w moich butach..." Albo... przyjedź i zamieszkaj ze mną przez tydzień.
Aleksander Borucki
Północne Ontario