Trudno sobie wyobrazić ludzi bardziej rozczarowanych i rozgoryczonych rządami premiera Harpera niż Indianie. Kontrastując jego poczynania z tym, co się dzieje w "indiańskim świecie" w Kanadzie... jestem bez słów.
Może nie tak.
Może raczej wprost przeciwnie – za dużo słów ciśnie mi się na usta, ale żadne z nich nie nadaje się do druku.
Wpierw wódz Attawapiskat, Theresa Spence, podejmuje głodówkę i siedzi przez całe święta Bożego Narodzenia w namiocie naprzeciw parlamentu, a nasz premier Harper z lubością łakomczucha rozpisuje się o boczku. Indianie od razu to podchwycili.
Teraz zaś grupa indiańskiej młodzieży, która od przeszło dwóch miesięcy przedzierała się przez bezdroża północnego Quebecu, w końcu zakończyła 1600-kilometrową wędrówkę przez lody i śniegi. Misją tych młodych ludzi było pokazanie, że ich kultura, tradycje i wartości są wciąż żywe i dla nich ważne. Przemierzając tradycyjny szlak handlowy swych przodków, chcieli zaakcentować, że ziemie połnocnego Quebecu, ziemie Indian Kri, nie są czymś, czym rząd Kanady może sobie dysponować wedle swojego widzimisię.
A co na to wszystko nasz premier? No właśnie widzi misie: poleciał chłopina do Toronto, by powitać dwa niedźwiadki panda, które przybyły z Chin. Indianie uznali to za potwarz, a i mnie samemu trudno o tym inaczej myśleć. Setki ludzi zebrało się w Ottawie, by powitać Indian, żałuję, że sam nie mogłem tam być i jako wyborca, nie jestem zadowolony z tego, że premiera tam również zabrakło. Nie obchodzi mnie to, czy w torontońskim ogrodzie zoologicznym będą pandy, czy nie. Obchodzi mnie, co się stanie z kanadyjską północą. Wydaje mi się ta sytuacja niezwykle ironiczna i co najmniej dwulicowa: pandom grozi wymarcie – ich naturalne środowisko w Chinach zostało prawie całkowicie zagrabione i zniszczone przez człowieka. Mam się cieszyć z tego, że będziemy mieli dwa okazy w zoo, gdy jednocześnie niszczymy naszą kanadyjską przyrodę, budując rurociąg, rabunkowo eksploatując ropę i pozwalając koncernom na niczym nieograniczony zabór północy?
Postawa premiera przypomniała mi pewną historię z mojego własnego życia: ponad dziesięć lat temu przyleciałem do Kanady po raz pierwszy – na krótką wizytę w sezonie świątecznym, ot, dwa – trzy tygodnie. Zadzwoniłem wtedy do swojej dobrej koleżanki z liceum (która mieszkała w Kanadzie już od kilku lat) z propozycją spotkania się na kawę i pogadania. Na wstępie uspokoiłem ją, mówiąc, że jestem tu z wizytą u swojej dziewczyny, że mam gdzie mieszkać, mam pieniądze i dostęp do samochodu i że za parę dni wracam do Polski – nie mam zamiaru zostawać na stałe ani niczego nie potrzebuję. Ot, chcę się spotkać i pogadać o tym, jak się nam życie poukładało. Mam też czas spotkać się z nią po pracy, przed pracą, czy nawet w jej przerwie na lunch. Ta mi wyskoczyła z kontrpropozycją, że za trzy miesiące będzie w Polsce na parę tygodni i że wtedy się ze mną chętnie spotka. Odłożyłem słuchawkę. Ludzie są dziwni.
Ale wróćmy do naszych baranów (revenons a nos moutons) i samego premiera. Owszem, można go tłumaczyć, mówiąc, że wizytę w Toronto miał ustaloną już z rok temu, że ma napięty grafik, że ma służyć (?) jako premier wszystkich mieszkańców Kanady, a nie tylko tych, co najgłośniej narzekają lub próbują coś na nim wymóc przez głodówkę lub dwumiesięczny marsz przez śniegi. Wszystko to prawda. Prawdą jednak jest postępujące zniechęcenie środowisk Indian do kanadyjskiej sceny politycznej i Kanady jako takiej.
Z jednej strony, Kanada zdaje się zniechęcać do czynnego uczestnictwa w swoich strukturach najbardziej prężną demograficznie grupę ludności (co się udaje: sporo Indian nie chce mieć z tzw. Kanadą nic wspólnego), z drugiej strony, ściągane są tu rzesze imigrantów – rzecz podobno niezbędna dla dalszego funkcjonowania wielu sektorów naszej gospodarki. Nie jestem ekspertem od socjologii, ale nie wydaje mi się, by prowadziło to w dobrym kierunku.
Tak czy siak, jeśliby kto chciał poczytać o tej wędrówce Indian, zamieszczam link: http://nishiyuujourney.ca/
A komu się nie chce czytać, może sobie obejrzeć Indian tutaj:
http://globalnews.ca/video/428072/cree-activists-building-momentum
Ostatni link zawiera również pełne emocji przemówienie Carolyn Bennett pytającej o to samo, o co pytają się Indianie: dlaczego pandy są dla Harpera ważniejsze niż oni sami.
Cóż poza tym... a dużo się dzieje – tak rzeczy mniejszych i większych. Na przykład ostatnio spędziłem sporo czasu w towarzystwie miejscowej policji, ale o tym innym razem.
•••
Dziś był ciekawy dzień, bo właśnie wróciłem z wyprawy "sankami" (skuterem śnieżnym) na ryby. Łowiliśmy mariah, czyli miętusy. Nic nie złowiłem i się tylko wymarzłem, ale warto było przejechać się skuterem w nocy przez jezioro. Wkoło kompletna ciemność, pustka, cisza, które rozprasza tylko nikłe światło reflektora i ryk silnika – nie taki znowu nikły.
Dodatkowym wyróżnieniem było to, że naszym przewodnikiem był nie kto inny, ale sam wódz. Gdy przez trzy godziny nic nam się nie udało złowić, zaczął nam troszkę dokuczać, mówiąc, że "biali nie potrafią łowić ryb", ale odgryźliśmy mu się, bo gdy tylko wsiadł na swój skuter, by odjechać – mój kolega złapał rybę, co skwapliwie skwitowaliśmy stwierdzeniem, że to nie kto inny, ale właśnie wódz przynosił nam pecha. Sporo jednak miał racji.
Łowiliśmy już ponad godzinę, gdy przyjechali Indianie z sąsiedniej wioski. Przyjechała ich cała grupa, ze trzydzieści osób. Ledwo co wywiercili dziury w lodzie i zarzucili wędki – najbliższe nie dalej niż 10 metrów od nas, a zaczęli wyciągać rybę za rybą. Głupio się czułem, stając tam jak bałwan, moja żyłka ani drgnie (zamarzła czy co?), a tu koleś co zarzuci, to wyciągnie rybę. Miał już z osiem, gdy postanowił "odstąpić" komuś swoją przeręblę i wywiercił następną, jakieś trzy metry ode mnie. Ledwo co odłożył świder, zarzucił wędkę – i bach! Ryba. I następna. I następna... Dał mi nawet swoją przynętę, ale nawet to mi nie pomogło. Jedyne, co mnie pocieszyło, to to, że wódz też nic nie złowił, no ale nie musiał – przyjezdni obiecali mu dać skrzynkę ryb. W końcu nie łowili "u siebie".
•••
Z innych nowości to na przykład widziałem w końcu wilka. Znaczy się widziałem wilki już wcześniej, ale ten był na wyciągnięcie ręki. Duża bestia! Na szczęście dla mnie i nieszczęście dla wilka – był on już nieżywy. Jeden z pracowników szkoły ustrzelił go w niedzielę podczas przejażdżki po okolicy. Podobno dużo ich się kręci ostatnio po okolicy i miejscowi boją się, że jeden z nich może się w końcu połasić na ludzkie mięso.
Przykro było mi widzieć to majestatyczne stworzenie martwe, ale jedno spojrzenie na jego kły i pazury szybko mnie otrzeźwiło – sporo chodzę i jeżdżę rowerem po okolicy i zdecydowanie nie chciałbym spotkać się z takim wilkiem oko w oko. Ze słów myśliwego, który go ubił, wynikało, że wilk był samotnym myśliwym, który podążał tropem karibu.
Nawet jadąc z górki na swoim rowerze, wolniejszy jestem od najwolniejszego karibu, więc pozostaje mi się cieszyć, że "ponieśli wilka".
Aleksander Borucki
Daleka Północ