Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (16)
W zeszłym tygodniu zacząłem pisać o miejscowej religijności, pora spróbować dokończyć temat.
Pisałem o kryzysie Kościoła anglikańskiego we wspólnocie i jego ewentualnych przyczynach. O tym, że świeci pustkami i wieje nudą. Jedno z drugim jest zresztą powiązane: nie ma ludzi, którzy by swoimi talentami wzbogacili nabożeństwa – jest nudno, i odwrotnie: jest nudno – ludzie nie przyjdą. Wiem, że nie chodzi się do kościoła w celach rozrywkowych, ale monotonne, nudne i przede wszystkim niezrozumiałe nabożeństwa z pewnością nie pomagają w utrzymaniu wiernych. Jeszcze dwadzieścia lat temu kościół był wypełniony ludźmi, teraz większość z nich pewnie woli kablówkę i Internet.
Prócz wspomnianych poprzednio zwykłych nabożeństw, byłem również na jednym ślubie i czterech pogrzebach (taka odwrotność filmu "Four Weddings and a Funeral"). Ślub mi się podobał przez to, że był dosyć "rezzed-out". "Rezzed-out" to miejscowe wyrażenie, które, jak mi powiedziano, oznacza... buty. Buty, które ktoś stale zakładał bez rozwiązywania sznurowadeł, wciskając stopę na siłę i płaszcząc ich tyły na tyle często, że teraz nie sterczą już one do góry, jak powinny, ale leżą wprasowane w podeszwę. Innymi słowy, wyrażenie nosi w sobie spory ładunek zaniedbania, swobody, luzu, niechlujstwa i tumiwisizmu z przewagą jednego lub drugiego w zależności od sytuacji. Taki rezerwatowy odpowiednik miastowego "ghetto". W przypadku ślubu podobało mi się to, że był bardzo na luzie, na plan dalszy zeszło dekorowanie kościoła (parę sztucznych kwiatów przymocowanych drutem do zastawiania sideł na zające do ław), suknia panny młodej (nieco wytłamszona i zdecydowanie niebiała), strój pana młodego, cała ta oprawa, na którą ludzie na południu wydają dziesiątki tysięcy dolarów. Tu pozbierało się do kupy, co się znalazło, i jakoś to było. Zresztą to "jakoś to będzie" to cecha charakterystyczna dla życia na rezerwacie.
Pogrzeby, nieco bardziej "uroczyste", były jedynymi momentami, podczas których widziałem kościół wypełniony po brzegi. Zdaje się, że niezależnie od religijności zmarłego – ceremonie pogrzebowe po prostu odbywają się w kościele anglikańskim. Mimo że staram się myśleć o śmierci w kategoriach dies natalis (z łaciny: urodziny; starożytni chrześcijanie świętowali śmierć jako narodziny do życia w Królestwie Niebieskim), to pogrzeby zwykle mnie przygnębiają.
Odkąd pamiętam, fakt przemijania napawał mnie smutkiem. Pogrzeby w rezerwacie były dodatkowo przygnębiające, bo zwykle żegnaliśmy osoby bardzo młode – samobójców, czy też ofiary nadużycia jakiejś substancji.
Nie wiem, jak jest w innych rezerwatach, ale każdy, kto chciałby uczyć w Wunnumin Lake, powinien wybrać się na pogrzeb, by lepiej zrozumieć relacje zachodzące między dziećmi i ich rodzicami. Pierwszy pogrzeb, na który się wybrałem, był szokującym przeżyciem. Przypomniał mi stary i okropny dowcip z serii "o Jasiu": "Jasiu, nie obgryzaj paznokci – krzyczy mama. – Jasiu, powtarzam nie obgryzaj paznokci. – Jasiu, do cholery, nie obgryzaj babci paznokci, bo zamknę trumnę!". Istotnie, jeden z miejscowych "Jaśków" zaglądał do trumny co i rusz i szturchał zmarłego. Prócz tego, chyba wszystkie przebywające w kościele dzieci miały ze sobą paczkę chipsów i puszkę gazowanego napoju lub przynajmniej lizaka i radośnie to sobie wcinały. Jak nie wcinały, to zabawiały się, czym się dało: część miała ze sobą jakieś zabawki, kilkoro biegało sobie razem w tę i we w tę, a jeden – widać aspołeczny i bez zabawek – zaczął "rozmontowywać" pulpit. Widząc to, zrozumiałem, dlaczego większość dzieci uważa, że jestem "mean teacher" – pewnikiem jestem jedyną dorosłą osobą, która wchodzi w ich życie z całym arsenałem zakazów, nakazów i reguł postępowania.
Dość jednak o kościele anglikańskim. Nie trzeba religioznawcy czy socjologa, by dojść do wniosku, że z jakichś względów nie spełnia on już zapotrzebowań mieszkańców rezerwatu na "życie duchowe". Oczywiście natura nie znosi pustki, więc całkiem niedawno, nie dalej niż 10-15 lat temu, w rezerwacie powstał drugi kościół: zielonoświątkowców.
W przeciwieństwie do w sumie sztywnej i mającej określoną strukturę liturgii Kościoła anglikańskiego, Kościół zielonoświątkowców idzie bardziej na żywioł, na osobiste przeżywanie wiary. Wspólnota nie jest duża, liczy kilkanaście osób. Od ośmiu lat raz do roku organizuje trzydniowe rekolekcje, czy jak to tutaj określają "revival".
Organizacja rekolekcji jest kosztowna, więc muszą być one poprzedzone długim okresem kwestowania, czyli zbierania pieniędzy. Wspominałem już o jednej z akcji zbierania pieniędzy, jaką jest coroczny marsz (walkathon), który odbył się i w tym roku: kilku członków wspólnoty przeszło około 60 kilometrów przy 30-stopniowym mrozie, gdy pozostali siedzieli w budynku miejscowego radia, modląc się, śpiewając i zbierając datki. Trzeba nielichego poświęcenia, by w jeden dzień przejść 60 kilometrów, po lodzie, przy trzaskającym mrozie i nie zawsze się to wszystkim śmiałkom udaje, ale w tym roku wszyscy, którzy rozpoczęli marsz, byli w stanie go zakończyć. Było tak zimno, że jeden z uczestników marszu po jego skończeniu i dotarciu do budynku radia nie mógł zdjąć czapki-bejsbolówki, jaką miał na głowie, po prostu przymarzła ona do jego włosów.
Revival był nie lada przeżyciem, które trudno opisać. Owszem, łatwo byłoby na przykład napisać, że były to trzy dni intensywnych, bardzo emocjonalnych kazań i głośnej, dudniącej muzyki, którą było słychać w całym rezerwacie. Trudniej opisać, jak to wpływało na z natury nieśmiałych i cichych Indian i mnie samego bez dotykania bardzo intymnej sfery emocji. Łatwo opisać postacie ekstazy religijnej, jakie widziałem: krzyki, jęki, modlitwę "w językach", tarzanie się po podłodze w konwulsjach, niekontrolowany "taniec", płacz i tak dalej. Trudniej opisać je w sposób, jaki nadałby im odpowiednią wagę i nie byłby naznaczony moją własną ich oceną, a ta przecież nie do końca jest pozytywna.
Mimo że przed przyjazdem do Kanady sam byłem członkiem grup charyzmatycznych działających w obrębie Kościoła katolickiego (Odnowa w Duchu Świętym, Ruch Światło-Życie, popularnie zwany Oazą) i w związku z tym widziałem niejedno, to to, co się działo w Norman Hall, było dla mnie "za dużo". Nie byłem tam codziennie przez całe trzy dni, w piątek i sobotę byłem tam przez zaledwie kwadrans – dwa. Za to w niedzielę spędziłem tam aż pięć godzin (nabożeństwo od samego początku do samego końca trwało około ośmiu godzin).
Trudno było się oprzeć transowej dudniącej muzyce i ponawianym emocjonalnym wezwaniom do głoszenia chwały Bożej. W pewnym momencie chciałem stamtąd po prostu uciec, wybiec, na mróz, i ochłonąć. Niestety, ktoś rozmodlony tak, że chwilowo nie miał styczności z otaczającym go światem, usiadł na krześle, na którym powiesiłem swoją kurtkę (a w niej klucze i portfel), tak że nie mogłem jej zabrać. Chcąc nie chcąc, zostałem w świetlicy.
Sam nawet nie spostrzegłem, kiedy zacząłem się modlić, moje usta bezwiednie zaczęły składać słowa kanonu, o którym myślałem, że go zapomniałem lata temu: "W lekkim powiewie przychodzisz do mnie Panie. Nie przez wicher ogromny i nie przez ogień, Ale w lekkim powiewie przychodzisz do mnie, W lekkim powiewie nawiedzasz duszę mą". Modlitwa ta była głosem sprzeciwu na to, co się działo wokół mnie. Rzucanie się w wir emocji to nie ja – mówiłem sobie, ale te były tak silne, że i tak mnie ogarnęły. Widząc wszędzie wokół siebie wzruszonych, płaczących Indian, i ja zacząłem płakać.
Pomimo moich zastrzeżeń do tego typu przeżywania wiary, w którym główną rolę grają emocje, revival odnowił moją nadzieję na to, że w rezerwacie mogą się zacząć dziać pozytywne rzeczy. Mogę nie zgadzać się z tym, jak revival przebiegał, ale nie w tym rzecz, bo może właśnie wyrzucenie z siebie negatywnych emocji, uzewnętrznienie ich przez płacz, jęki, krzyki, śpiew, i ładunek pozytywnych emocji jest tym, czego ta wspólnota najbardziej potrzebuje. Ludzie, którzy byli od lat krzywdzeni, emocjonalnie zaniedbani, którym nikt nigdy nie mówił ciepłych słów, dla których nikt nigdy nie miał dość czasu, by pozytywnie nastawić ich do życia, usłyszeli o bezwarunkowej miłości, o tym, że jest ktoś, kto ich kocha bez względu na wszystko. Dla wielu był to nie lada wstrząs. Gdy widziałem dorosłych, małomównych Indian, o ponurych, groźnych, zniszczonych wiatrem i mrozem twarzach jak po modlitwie wstawienniczej kulili się w kącie i płakali jak dzieci, po czym wstawali dumni, wyprostowani, ich oczy błyszczące od łez, ale i od radości – nie mogłem nie przyznać, że może w tym wszystkim jest coś, co przyniesie wspólnocie coś dobrego. Czas pokaże.
Mnie samego revival zainspirował do odwiedzenia katolickiej wspólnoty Indian, która ma swój kościół przy 451 Syndicate Avenue w Thunder Bay. Prowadzona przez jezuitów wspólnota ma ambicje wypracowania liturgii, która wykorzystywałaby indiańską kulturę, w tym język, śpiew, granie na bębnach. Po tym co widziałem, muszę przyznać, że robi się to tam całkiem zgrabnie.
Jezuici mają długą tradycję i setki lat doświadczenia w dostosowywaniu ewangelicznego przekazu do lokalnych tradycji, tak by uczynić go bardziej zrozumiałym dla miejscowych. Świetnym tego przykładem może być "Twas in the Moon of Wintertime", czyli tak zwana Huron Carol (kolęda hurońska) napisana w 1643 roku przez Jeana de Brébeuf, jezuickiego misjonarza, który przebywał w Sainte-Marie among the Hurons. W moim odczuciu jej tekst stanowi przykład geniuszu jezuickiego misjonarza, który wyprzedził swoje czasy o przynajmniej 300-350 lat, rozumiejąc, że mówienie Huronom o "pasterzach", "trzech królach", "kadzidle, złocie i mirze", czyli pojęciach kulturowo obcych, nie ma większego sensu. Stąd w jego pieśni pojawiają się "wędrowni myśliwi": Before their light the stars grew dim and wondering hunters heard the hymn, a "wodzowie z daleka" przynoszą bardziej zrozumiałe dary: The chiefs from far before him knelt with gifts of fox and beaver pelt.
O tradycyjnych ceremoniach religijnych/duchowych i katolickim kościele w Thunder Bay – za tydzień...
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki