Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (15)
Od dłuższego czasu próbuję zmierzyć się z tematem miejscowej religijności, a temat to obszerny i niełatwy do opisania. Pierwszy raz chciałem coś o tym wspomnieć jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Chciałem napisać, jakie to miłe i odświeżające nie musieć się kryć z tym, że świętuję Boże Narodzenie, to religijne, tradycyjne, a nie komercyjne z Rudolfem i tłustym Santa Clausem i (nie daj Boże!) elfami, "panią Claus" i cokolwiek tam jeszcze studio rysunkowe Disneya do spółki z Coca Colą wymyśliło.
Z niesmakiem wspominam swoistą nagonkę, z jaką się spotkałem, gdy byłem jeszcze studentem studium nauczycielskiego, i gdy tuż przed grudniową przerwą świąteczną nieopatrznie napomknąłem coś o Bożym Narodzeniu. Nie pamiętam już nawet, co to było, ale zaraz zwrócono mi uwagę, że powinienem być bardziej "sensitive". W żadnym wypadku nie powinienem używać sformułowania "Christmas", bo tak jak teraz mogę urazić uczucia studiujących ze mną muzułmanów, żydów, hindusów, sikhów, antyklerykałów, gejów, ateistów, agnostycznych feministek-lesbijek i z kimkolwiek tam jeszcze byłem w grupie, tak w przyszłości mogę skrzywdzić jakieś dziecko, przedkładając w swojej klasie jedną (moją) tradycję religijną nad inne. Poza tym i Chanuka i Kwanzaa mają miejsce w grudniu, więc nie mogę "holiday season" utożsamiać wyłącznie ze świętami Bożego Narodzenia. Nie sposób nie uznać zasadności powstrzymywania się od osobistych uwag na temat religii w klasie przy dzieciach, ale przecież byłem wśród dorosłych.
Nie jestem szczególnie dobrym katolikiem, jeśli chodzi o demonstrowanie religijności, regularne uczęszczanie do kościoła, czy też ewangelizowanie, czyli głoszenie Dobrej Nowiny, i może właśnie dlatego wzbudził się we mnie sprzeciw. Przecież nie chciałem nikogo nawracać, nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć, ale...
Na samym początku roku szkolnego mieliśmy krótki wykład o Rosz Haszana (Shana Tova!) i wszystko było w porządku, miesiąc później było Diwali i również nie było problemu z mówieniem o jego znaczeniu, a już zupełnie niedawno przypadło Eid i gratulowaliśmy (Eid Mubarak!) muzułmanom, to dlaczego teraz, przy okazji świąt Bożego Narodzenia (między innymi) mamy w najlepszym wypadku rozdać sobie kartki mówiące "Season Greetings" i bez słowa rozejść się na dwa tygodnie? W odpowiedzi usłyszałem, że chrześcijaństwo tak długo tłamsiło wyznawców innych religii, tak długo monopolizowało życie społeczne w Kanadzie, że po prostu w dobrym tonie byłoby, może nie od razu kajanie się, że się jest chrześcijaninem (choć i tacy się zdarzyli), ale przynajmniej dyplomatyczne milczenie na ten temat.
Zdziwiłem się, słysząc to, i powiedziałem, że wychowałem się w komunistycznej Polsce, gdzie władza patrzyła na religię raczej niechętnie, ale dopiero teraz, w teoretycznie przepełnionej duchem tolerancji, wielokulturowej Kanadzie po raz pierwszy czuję się dyskryminowany ze względu na moją tradycję religijną i nie bardzo rozumiem, dlaczego mam się wstydzić tego, kim jestem. Ponadto, w moim mniemaniu, otwarcie przestrzeni publicznej dla wyznawców innych religii (jak najbardziej zresztą rozsądne w obliczu zmieniającej się kanadyjskiej demografii) nie musi oznaczać jednoczesnego zamykania jej dla chrześcijaństwa. Powinniśmy przyjąć model indyjski i wprowadzić ustawowo dni wolne od pracy podczas większych świąt każdej liczącej się religii, lub chiński – w ogóle nie uznawać żadnych świąt religijnych, bo obecna schizofrenia niczemu dobremu nie służy. Przecież i tak wiadomo, co jest "the reson for the season". Odpowiedzi się nie doczekałem, bo każdy w końcu chciał już pójść do domu i cieszyć swoim "season"...
Podobnych sytuacji było niestety więcej, nie czas i miejsce na ich wyliczanie, dość przytoczyć jeszcze jedną anegdotkę z czasów studiów nauczycielskich. Otóż jednym z zadań mających na celu rozbudzenie naszej wrażliwości na inne kultury było znalezienie jakiegoś ich cywilizacyjnego osiągnięcia, wkładu w nasze życie, jakim jest ono teraz. Jedna z prezentacji dotyczyła szachów. Starożytna gra, wymyślona w Indiach, uczy strategicznego myślenia i tak dalej. Prezentacja w sumie niezła, tylko że w swoim zapale szerzenia wrażliwości kulturowej, mówca zaczął dowodzić, jak to ta wspaniała gra została "skradziona" (w sensie kulturowym) Hindusom przez imperialistycznych chrześcijan, którzy jedną z figur ochrzcili mianem biskupa. W sali rozległy się "ochy" i "achy" nagradzające mówcę za jego odwagę przeciwstawienia się dziejowej niesprawiedliwości społecznej i potępiające złe praktyki.
Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Podniosłem rękę i powiedziałem, że to wszystko prawda – w świecie anglosaskim starożytny indyjski "słoń" został zastąpiony "bishopem", ale już w Polsce jest to po prostu "goniec", w Niemczech "laufer" (biegacz, goniec), we Francji "fou" (głupiec), na Słowacji "strelec" (strzelec, łucznik), a w Rosji (zawsze to bliżej Indii) to dalej słoń, więc tezy o kulturowym zamachu są nieco na wyrost. Prezenter nie był zbyt zadowolony z mojego wystąpienia, ale po prostu nie lubię, jak ktoś sieje propagandę, nie sprawdziwszy wprzódy faktów. Mam nadzieję, że sam tego nie uczynię, pisząc ten tekst.
Wracając jednak do czasów obecnych i do rezerwatu. Jestem tu jedynym "pakoish", czyli katolikiem. Pakoish tak naprawdę ma dwa znaczenia i najpierw oznacza Francuza, a dopiero potem katolika. Już to mówi nieco o historii tych terenów – pierwszymi katolikami, z którymi spotkała się miejscowa ludność, byli francuscy misjonarze. Widać nie pobyli w okolicy długo, bo rezerwat jest (czy też raczej był) anglikański.
Spory budynek świątyni wznosi się majestatycznie na wzgórzu przy drodze na lotnisko. Flaga anglikańskiego Kościoła w Kanadzie łopocze smutno na wietrze: czerwony krzyż świętego Jerzego Zwycięzcy, patrona Anglii, w jej rogach cztery liście klonu symbolizujące cztery prowincje Kościoła w Kanadzie. W odróżnieniu od czerwonego liścia na fladze narodowej Kanady, te są zielone – ma to symbolizować młodzieńczy wigor Kościoła w nowym kraju i nowym narodzie, czyli coś czego jednak nie sposób tu znaleźć.
Kościół jest przystosowany do przyjęcia osób poruszających się na wózkach inwalidzkich (ma rampę), pewnie w zamyśle starszych członków wspólnoty, i od progu wita znajomym, słodkim zapachem leciwych drewnianych ław. Gazetka ścienna, nieaktualizowana od lat, jakimś dziwnym smutkiem ściska serce i budzi nostalgię za dawnymi czasami, gdy nadzieja była jeszcze żywa. Na zdjęciach uśmiechnięci Indianie, budowniczowie kościoła, liczne grono duchownych wraz z wizytującym wspólnotę biskupem. Na stoliku obok gazetki ściennej parę czasopism religijnych "Today's Native Father" z poradami dla wiernych. Najnowsze datowane na rok 1992. Obok szafka z hymnałami, czy też książeczkami do nabożeństwa – kilka po angielsku, większość w... cree.
Język oji-cree nie doczekał się jeszcze tłumaczenia Biblii czy modlitewników, w związku z tym większa część nabożeństwa (czytania, śpiewy, modlitwy) jest w cree, którego nikt poza paroma leciwymi księżmi i organistą nie rozumie. Wieść gminna mówi o konflikcie pokoleniowym w Kościele. Wysunięte ze strony młodszych propozycje, by używać oji-cree w większym stopniu, nie zostały przez starsze pokolenie przyjęte. W związku z tym jedynie kazania są w miejscowym języku, a reszta nabożeństwa jest po prostu niezrozumiała dla większości jego uczestników. Na ścianie za ołtarzem napis, którego żaden z pytanych przeze mnie wiernych nie potrafił mi przetłumaczyć, czy nawet odczytać. Dopiero prowadząca liturgię pani ksiądz (Kościół anglikański uznaje kapłaństwo kobiet) po chwili zastanowienia wyjawiła mi jego treść (której w sumie mogłem się domyślić, gdybym się mocno zastanowił – trzy razy pod rząd to samo słowo): "Święty, Święty, Święty, Bóg".
Przez dwa lata mojego pobytu w rezerwacie wybrałem się do kościoła anglikańskiego na nabożeństwo zaledwie dwa razy: za pierwszym byłem jednym z trzech wiernych, za drugim – było już lepiej, bo to specjalna wieczorna liturgia niby po angielsku i z komunią – wiernych było ośmiu (społeczność rezerwatu liczy około pół tysiąca osób). Za każdym razem miałem poczucie winy, bo ze względu na moją obecność prowadzący nabożeństwo postanowił tłumaczyć jego część, w tym kazanie, na angielski, przez co wszystko trwało o wiele dłużej. Oczywiście czyniąc to, patrzył na mnie, a za nim reszta zgromadzenia. Nie dość, że już przez to czułem się nieswojo, to jeszcze tłumaczenia były tak fatalne, że i tak nie rozumiałem ani słowa. Starałem się jednak w strategicznych (jak mi się wydawało) miejscach potakiwać, kiwając głową, dając do zrozumienia, że niby wiem, co do mnie mówi. W końcu jednak zrezygnowałem, bo uświadomiłem sobie, że to raczej niedobrze okłamywać księdza, nawet jeśli to ksiądz innego wyznania. Zemściło się to na mnie, bo po nabożeństwie podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i zapytał, co myślę o jego kazaniu. Wymamrotałem jakieś nieskładne uwagi o ogólnym charakterze i uciekłem czym prędzej, ciągle mając poczucie winy w stosunku do pozostałych dwóch (lub siedmiu) wiernych: w końcu przeze mnie musieli siedzieć w kościele o jakieś dwadzieścia minut dłużej.
Już sama niezrozumiałość nabożeństw jest ogromnym problemem, nie jest jednak problemem dla Kościoła największym, bo tym jest mroczna przeszłość, zarówno ta dalsza, jak i całkiem niedawna. Dalsza przeszłość to oczywiście szkoły rezydencjalne/rezydencyjne (residential schools). Mało kto o nich wie, bo na ogół w kanadyjskich liceach o tym nie uczą (chyba że ktoś weźmie specjalny kurs), nikt też się szczególnie nie obnosi z ogłaszaniem czarnych kart kanadyjskiej historii: z tym że do niedawna dokonywała się cicha rzeź indiańskiej kultury i samych Indian, za którą premier Harper przeprosił dopiero w czerwcu 2008 roku.
Jednakże zacznijmy od początku (w wielkim skrócie i upraszczając jak się da): w połowie XIX wieku formujące się z wolna państwo kanadyjskie zdało sobie sprawę z problemu, jaki stanowi ludność rdzenna. Nie można było przecież Indian zostawić samym sobie i jak gdyby nigdy nic budować sobie na ich ziemiach kraju, dlatego też w 1876 roku wyszła ustawa, tzw. Indian Act, która regulowała życie miejscowej populacji i definiowała, kto jest Indianinem (a kto nie), co zresztą czyni do dziś dnia. Na mocy tej ustawy rząd federalny stawał się również odpowiedzialny za edukację Indian. Nie mając ku temu ani zaplecza personalnego, ani środków finansowych, rząd zlecił tę pracę różnym instytucjom religijnym. Wkrótce po tym Kościoły (anglikański, katolicki, metodystyczny, prezbiteriański, kongregacjonalistyczny – te trzy ostatnie stworzyły później United Church of Canada) zawarły z rządem porozumienia regulujące, kto i co dostaje "pod opiekę". Większość Kościołów w zasadzie miała już od lat szkoły misyjne, więc system wydawał się być sensowny. Gwoli sprawiedliwości trzeba tu nadmienić, że nie można utożsamiać szkół misyjnych ze szkołami rezydencjalnymi, jednakże wiele z tych ostatnich powstało na bazie szkół misyjnych, jak na przykład prowadzona przez księży oblatów St. Mary's IRS (Indian Residential School). W 1931 roku szkół rezydencjalnych było już w całej Kanadzie ponad 80.
Dość powiedzieć, że system nie działał na korzyść Indian. Dzieci już w wieku 6 lat mogły być zabrane przez "agentów do spraw Indian" z ich indiańskich wiosek, bywało, że bez zgody rodziców. Dzieci były następnie osadzane w "szkołach", gdzie wiele z nich było bitych, głodzonych, wykorzystywanych seksualnie, gdzie zabraniano im posługiwać się ich językiem czy praktykować tradycyjne obrzędy, za to zmuszano je do pracy i narzucano nową, obcą religię.
Oczywiście nie każde dziecko zostało pobite lub zgwałcone, pewnie nie każda szkoła przypominała piekło i nie każdy nauczyciel szkół rezydencjalnych był sadystą-pedofilem, niemniej jednak statystyki śmiertelności uczniów (na początku XX wieku sięgające 30-60 proc.), świadectwa tych, którzy szkołę jakoś cudem przeżyli, czy w końcu raport specjalnej królewskiej komisji badającej sprawę szkół rezydencjalnych (opublikowany w 1996 roku, czyli znowu – całkiem niedawno) rzucają bardzo ponure światło na to, co się w nich działo.
W latach 60. rząd zdecydował się zamknąć część szkół, a pozostałym zaczął się baczniej przyglądać, w końcu powołano wspomnianą już Royal Commission on Aboriginal Peoples, która opublikowała swój słynny raport (dostępny w całości w Internecie; bardzo interesująca lektura dla każdego, kogo choć trochę obchodzą sprawy kanadyjskich Indian), który na samym wstępie stwierdza jasno i wyraźnie: "Our central conclusion can be summarized simply: The main policy direction, pursued for more than 150 years, first by colonial then by Canadian governments, has been wrong". Raport obwinia szkoły rezydencjalne o to, że przez nie współczesne indiańskie społeczności mają problemy z nadużywaniem substancji odurzających, samobójstwami, sensowną organizacją życia rodzinnego. Nie mówimy tu o wydarzeniach sprzed stu lub więcej lat – ostatnią szkołę rezydencyjną (White Calf Collegiate) zamknięto w 1996 roku.
Indianie z mojego rezerwatu chodziliby do szkoły rezydencyjnej Pelican Lake prowadzonej przez anglikanów. Czasem (rzadko i zawsze niechętnie) wspominają historie z dzieciństwa ich rodziców, czy to własnego: "Mama schowała mnie w szafie pod stertą koców, by mnie nie wzięto do szkoły". "Mój ojciec spędził w Pelican Falls [szkoła rezydencyjna w Sioux Lookout] siedem lat, głównie pracując. Po siedmiu latach wyrzucono go ze szkoły, bo był za stary na dalszą naukę – ze świadectwem ukończenia drugiej klasy szkoły podstawowej". Szkoła rezydencjalna Pelican Lake (Falls) działała w latach 1926-1973.
Tyle przeszłości dalszej. Przeszłość bliższa wiąże się z osobą Ralpha Rowe – anglikańskiego duchownego i drużynowego harcerzy (Boy Scouts), który w latach 1971-1986 pracował w kilkunastu rezerwatach północnego Ontario, w tym również w Wunnumin Lake. Rowe jeździł od społeczności do społeczności, by organizować gry i zabawy i jednocześnie seksualnie molestował (gwałcił lub usiłował gwałcić) powierzonych jego opiece chłopców. Najmłodsza z jego ofiar miała sześć lat, najstarsza – szesnaście.
W 1994 roku Rowe usłyszał 27 zarzutów napaści, został skazany na sześć lat więzienia, wyszedł po czterech i pół roku. W 2007 roku postawiono mu szereg nowych zarzutów, ale większość została odrzucona, na dodatek nowy wyrok uwzględnił czas, jaki Rowe spędził już w więzieniu, tak że wyszedł on na wolność już następnego dnia.
Stale spotykam ludzi, którzy zostali przez niego skrzywdzeni. Wiem, że to oni, choć sami mi tego nie powiedzieli – to mała wspólnota i niewiele da się tu ukryć. Zastanawiam się, czy nie patrzą na mnie przez pryzmat spotkania z nim. Nie są to rozważania przyjemne. Czasami myślę, że to w ogóle cud, że miejscowi Indianie ciągle mimo wszystko wysyłają swoje dzieci do szkoły prowadzonej przez białych i nie dziwię się, że niektórzy bardzo niechętnie. I wcale się też nie dziwię, że Kościół anglikański świeci pustkami podczas nabożeństw.
Szkoda, że nikt mi nie powiedział tych rzeczy, gdy zaczynałem tu pracę, szkoda, że musiało mi to zająć prawie dwa lata, by się dowiedzieć tego, co wiem, a co jest zaledwie czubkiem góry lodowej. Z pewnością pomogłoby mi to lepiej zrozumieć złożoność sytuacji, w jakiej się znalazłem, oszczędziło frustracji i zwiększyło moją wyrozumiałość. Owszem, próbowałem czytać materiały na temat szkół rezydencjalnych, owszem, skończyłem parę uniwersyteckich kursów na ten temat, ale rzeczywistość zawsze przerasta nasze wyobrażenia.
Dokończenie wątku miejscowej religijności, w tym o ekstatycznym festiwalu religijnej odnowy, jaki miał miejsce w zeszłym tygodniu, i o tradycyjnych obrzędach, w jakich brałem udział – za tydzień.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki